Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-11-2009, 01:11   #129
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Godzina brzasku. Tajemnicza, jedyna w swoim rodzaju.
Nieuchwytny moment, kiedy świat zasypia całkowicie. Chwila przed świtem, zanurzona w ciemności, rozpięta między wczoraj a dziś, nienależąca ani do przeszłości ani do przyszłości, chwila, która nie zagnieżdża się we wspomnieniach.
Otulone lekką mgłą Pleven pustoszeje. Nieruchomieją strażnicy na murach, cichnie wiatr, woda w zatoce zastyga w kryształową taflę odbijającą niebo i Iglicę.
I tak każdego dnia świat w bezruchu scala się na nowo. W momencie, gdy nawet bogowie śpią. Potem słońce znowu pojawia się na nieboskłonie a ludzie i zwierzęta budzą się w znanym utrwalonym porządku.
Instynktowne wyczucie sacrum istot żywych sprawia, że w tej chwili najwytrwalsi biesiadnicy zasypiają nad kielichami, kochankowie w swych ramionach, zmęczone płaczem dzieci w kołyskach. Nocne zwierzęta tracą na sekundę czujność. Wszystko pogrąża się w zapomnieniu.
Niektóre stare kobiety wiedzą. Te, którym udało się obudzić w tej jednej sekundzie i w blasku świec znowu zobaczyć swoje pełne brzuchy i piersi. Istotę, nie następstwo. Prawdę nie skutek. Stare mądre kobiety, co dotknęły chwili, w której świat się odnawia, których samolubny cichy protest zdławiło w zarodku poczucie matczynej odpowiedzialności.
I codziennie chwilę przed brzaskiem świat znowu wygrywa z chaosem.
Choć nigdy nie udaje się naprawić wszystkiego.
„Pod rybim łbem” zawsze czujny Martin opiera czoło o kontuar, śniąc właśnie o łąkach, przejrzystym powietrzu i łagodnych kobiecych głosach. Zezowaty ulicznik sączący cały wieczór rozwodniony miód padł na stole, z którego dwie godziny temu zabrano na górę Bobby. Cały czas zaciska chudą piąstkę na srebrnej monecie, ale nie obserwuje już schodów, na których zniknęli ci, których miał pilnować.
Callisto budzi się nagle. Niewielki pokój oświetla słabe światło grubej, przezornie umieszczonej w misce z wodą świecy. Estalijczyk wciąga szybko zakupione przez Bobby ubranie, ze zdziwieniem zauważając, że zawiesił sobie na szyi medalion znaleziony w kopalni. Tknięty przeczuciem próbuje zdjąć go z szyi. Bezskutecznie.
Zamiast poczuć panikę, coś sobie przypomina. Czujną twarz zezowatego chłopaka, która towarzyszyła im cały wieczór. Aż zdziwił się, że dopiero teraz. Bezszelestnie wychodzi z pokoju. Nie chce obudzić obu śpiących kobiet. W karczmie jest bardzo cicho tylko z ciemnego kąta dobiega jakieś pochrapywanie. „Wujcio” leży na blacie. Stojący obok niego strażnik trzyma wycelowaną w karczmarza rusznicę. Trzech innych idzie w kierunku schodów. Nikt jeszcze nie widzi Callisto. Chłopak w mgnieniu oka znajduje się z powrotem w pokoju.
Vestine wygląda przez okno. Dwóch strażników okrążyło właśnie karczmę i zniknęło za jej rogiem. Wstała chwilę po Estalijczyku. Instynkt dziecka ulicy każe jej skakać z okna bez namysłu. Świeca rzuca w pokoju długie cienie. Coś jest nie tak. Nie tylko strażnicy nie pasują.
Bobby jeszcze śpi. Cicho świszczy jej oddech. Wyczerpana i pijana po nocy, która nią wstrząsnęła. Dzięki unieruchomieniu kości przez Wiktora przynajmniej nie boli jej ręka, ani nie trawi gorączka. Na środku pokoju poniewiera się przytargana przez piratkę sterta mieczy i ubrań. Dziewczyna nawet przez sen czuje całkiem nowy ból po obu stronach żeber. Śni jej się, że pływa w oceanie.

***

Andrea obrzuciła sylwetkę Aleama pociągłym wzrokiem gdy ten bezpośrednio spytał co tu robią. W świetle latarni wozu można było zdecydowanie lepiej przyjrzeć się jej postaci.


Długie niczym nie związane kruczoczarne włosy kręconymi pasemkami opadały na smukłe ramiona. Można było odnieść wrażenie, że całe nocne niebo w nich widać. Twarz miała ładną i opaloną, spojrzenie jednak zmęczone jakimiś trudami życia, które zdawały się kontrastować ze srebrną biżuterią błyskami odbijającą skromne płomienie. Nie uszło jej uwagi oceniające wartość tych kosztowności spojrzenie ulicznika, który szczególnie dużo czasu poświęcił bursztynowi ulokowanemu w rodowanej oprawce w zagłębieniu pomiędzy pełnymi niczym sartosańskie kantalupy, piersi kobiety. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Trudno było zgadnąć, czy zadowolona z efektu jaki wywołuje dopracowywany codziennie wygląd, czy też z jakiejś zgoła innej przyczyny. Dała znak starszemu mężczyźnie, by nie puszczał owczarków. Psy jednak na naprężonym powrozie wyczuły niepewną sytuację i obnażywszy żółte kły warknęły groźnie na dwóch chłopaków.
- Goń! Bierz! Spokój do diaska! - mężczyzna zesztorcował zwierzęta, które nad wyraz karnie umilkły. Goń tylko zaskamlał rozczarowany.
- Cóż sprowadza? - Andrea powtórzyła zadane jej pytanie – Fortuna oczywiście. Raz łaskawa, raz nie. Poza tym to dość odważne pytanie na dzień dobry zważywszy na to w jakim jesteście stanie. Ale tak. Znajdzie się coś w naszym wszystko-wozie, co by się wam przydało. I trochę jedzenia też jak sądzę. Prawda Guatro?
- Oczywiście Dzióbko – mężczyzna niespecjalnie się odzywał do chłopaków. Zdjął tylko szlafmycę i przejechawszy dłonią po łysinie, uśmiechnął się do niej trochę dobrotliwie, a trochę chytrze.


Kimkolwiek był dla tej dziewczyny, wydawał się zadowolony z takiego obrotu spraw. Przywiązał psy na powrót do wozu i wziął od Valdreda uzdę, za którą ten prowadził niedoszłego wierzchowca Andrei.
- Więc ustalone. Najpierw pomożecie nam z kołem, a potem pójdziemy wam pomóc z waszymi... niesprawiedliwościami losu.

Naprawa wozu nie trwała specjalnie długo i w trzech chłopa poszła dość sprawnie. Aleam, Valdred i Guatro unieśli lekko do góry część wozu, a Andrea w tym czasie, bardzo sprawnie jak na tak wystrojoną kobietę, zdjęła z osi resztki poprzedniego i założyła zapasowe. Dobicie paru klinów na koniec, nie sprawiło Valdredowi najmniejszych trudności. Guatro w tym czasie wyciągnął z jakiejś skrytki skrzynię z niezbyt imponującymi narzędzia, które jednak powinny w zupełności wystarczyć do zdjęcia reszty kajdan. Młotki, cęgi, przecinaki i parę topornie wyglądających wytrychów. Do tego, do worka wrzucił dwa bochenki chleba, gliniany kubek ze smalcem, ser, bukłak ze sfermentownym kobylim mlekiem, a nawet trochę rodzynek, które z nich dwóch tylko Valdred widział na rynkach Tilei. Kobieta w milczeniu i z niegasnącym tajemniczym uśmiechem patrzyła jak obu oczy zaświeciły się bezwarunkowo na widok jedzenia. Mężczyzna zaś wydawał się nie zwracać na nich uwagi. Pogwizdywał sobie tylko jakąś melodyjkę.
- To miłe z waszej strony, że nam pomogliście – zwróciła się do Valdreda – Guatro pójdzie z twoim towarzyszem, a ty poczekaj jeszcze chwilę na mnie. Wspominałeś, że macie rannych... żadne z nas nie zna się na sztuce leczenia... ale myślę, że powinnam znaleźć w tym naszym bałaganie jakąś miksturę, lub dwie na tę okazję.
Obaj spojrzeli po sobie. W uszach żadnego nie brzmiało to, jak pytanie, ale tym bardziej nie jak rozkaz. Raczej jak spokojne wyrażenie woli. Guatro w odpowiedzi z szerokim uśmiechem wcisnął Aleamowi skrzynkę i worek, a sam wziął jeden z lampionów.
- Nooo... prowadź synku.
Po chwili w ciemnościach pozostał po nich tylko oddalający się płomień, a Andrea weszła do wozu. Przez chwilę pozostał sam. Sam bez Astrii. Nagle uderzyła go myśl, że trudno mu teraz bez niej... Ze środka zaczął dobiegać go odgłos przemieszczanych skrzynek i klekoczącego szkła. Bierz spojrzał na młodego najemnika mało inteligentnym spojrzeniem.
- Pomógłbyś mi proszę z tymi słojami?
W odpowiedzi chłopak niepewnie zajrzał do środka wozu. Ciasne pomieszczenie wyposażone w dwa łóżka, stół i całą masę ksiąg, skrzyń, szafek, wypełnione były mieszaniną intensywnych zapachów przywodzących na myśl coś pomiędzy sklepem zielarskim, a pracownią alchemiczną. Ciąg stojących na półkach pojemników z owadami i roślinami zdawał się nie mieć końca.
- Ściągnij z góry ten wielki jeśli możesz – powiedziała odwracając się do niego i wskazując na duży słój z czymś co wyglądało na kredę.

Najpierw poczuł dotyk jej dłoni na pasie, a potem jak wsuwają się pod koszulę i zimne opierają się o jego brzuch.
- Nie pytałeś czemu ci pomagam – powiedziała patrząc swoimi okrągłymi oczami jakby tonąc w jego spojrzeniu gdy się odwrócił – Teraz też nie pytaj.

***

Fale zdawały się i jego chcieć uśpić. Morze to jednak nie jego żywioł... a przynajmniej nie w momentach kiedy tak jak teraz nic się nie działo, a w dodatku nie dało się pójść spać. Gladiator nie miał pojęcia gdzie udali się jego dwaj towarzysze, ale wiedział, że wrócą jeśli tylko będą mogli. Nie miał się za okaz dobra i wzór moralności, więc skoro on by tu siostry nie zostawił, to chyba tylko największy złamas by mógł. Z młotem na kolanach, oczekiwał więc ich powrotu. Dopiero po chwili dostrzegł zbliżające się od strony zbocza dwie postaci. Z początku pomyślał, że to Aleam i Valdred, ale oni nie mieli ze sobą lampy wtedy. Dopiero gdy zeszli rozpoznał ulicznika, który prowadził ze sobą jakiegoś łysawego mężczyznę, który najlepsze lata miał już dawno za sobą. Pociągła szata nie wróżyła, że to wojak jakowyś.

Okazało się, że w środku nocy znaleźli kogoś kto jest skłonny im pomóc. Starszawy mężczyzna, który przedstawił się jako Guarto, lub jak kto woli Don Mangusto, pomógł ulicznikowi rozbroić kajdany i przyniósł sporo jedzenia, którego wszyscy tak naprawdę potrzebowali. Wkrótce też wrócił Valdred w towarzystwie kobiety o imieniu Andrea, która z kolei wręczyła im dwie niewielkie flaszeczki z lekko odbijającą światło niebieskawą cieczą mocno pachnącą alkoholem i podbiałem. Astria nie miała wątpliwości, że to mikstury lecznicze sprzedawane w większości kramów alchemicznych. Nie mogła też nie zauważyć, że oboje nieznajomi silnie pachną specyfikami chemicznymi i zielarskimi. Zauważyła też, że odczuła dużą ulgę gdy Valdred wszedł do jaskini. Spała i nawet nie zauważyła, że wyszedł, ale jakoś źle jej z tym było. W końcu po tak długim czasie odzyskała brata...

Andrea zaproponowała, że mogą im jeszcze sprzedać parę innych mikstur leczniczych bądź jeśli mają życzenie to i innych i że choć chciałaby to nie może im nic więcej zaofiarować darmo. Nikt nawet nie pomyślał by mieć jej to za złe.

Potem odeszli zapraszając jeszcze na wielki bazar przed Pleven gdzie będą bawić przez tydzień, lub dwa.

***

Ranek przywitał wszystkich poczuciem ulgi i lekkości. Pełne żołądki nikomu nie marudziły, wypoczęte mięśnie prosiły się o przeciągnięcie, a lekki ciepły wietrzy wiejący od południa zapraszał do wzięcia porannej kąpieli. Nawet mewy odrobinę ucichły, by nie zakłócać zbiegom tej jakże miłej idylli. Wypoczęci mogli w końcu pełną piersią poczuć wolność.


Kurt pierwszy otworzył oczy. Cały czas ściskając w dłoniach młot, który choć uparcie milczał, zdawał się słuchać wszystkiego co myślał gladiator. Mężczyzna przez chwilę patrzył na broń, jakby nie do końca ją poznając. W sumie wydawała się trochę inna niż wczoraj. Ale to może dlatego, że łub mu już tak nie pękał od tego pieczenia jak wczoraj. Alberta zbudziła Astria gdy sprawdzała w jakim stanie jest rana i czy nie warto zmienić opatrunku. Aż sam się w myślach skrytykował czując jak jego organizm reaguje na dotyk dziewczyny falą przyjemnego ciepła. Raz tylko syknął gdy za mocno pociągnęła kawałek materiału, który przywarł do świeżego zakrzepu. Rana nie mniej goiła się doskonale i nawet Astria musiała przyznać, że rycerz musi być w doskonalej kondycji skoro tak szybko wraca do zdrowia. Wstawał z początku bardzo ostrożnie, ale i później gdy zrobił parę kroków, bólu większego nie odczuwał. Tylko Aleam zniknął gdzieś na jakiś czas już samego rana. Chłopak od świtu nie mógł się ułożyć wygodnie na skałach. Musiał jakoś źle spać wcześniej, bo co chwila coś mu przeszkadzało i najgorsze było, że czuł teraz potworne swędzenie tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.

Dzień był do ich całkowitej dyspozycji. Przynajmniej do momentu kiedy nie wrócą z miasta pozostali.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline