Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-10-2009, 10:47   #121
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
zło i dobro. Te abstrakcyjne pojęcia zawsze były dla niego klarowne. Dzięki naukom kapłanów, dzięki decyzjom ojca i dowódcy. Nie musiał zastanawiać się gdzie leży granica. Wszelkie wyrzuty sumienia cedował na tego kto akurat prowadził grupę. Przesłuchiwani heretycy byli źli bo Adalbert ich napiętnował. Nawet jeśli byli dziećmi, kobietami...
Bladzi chłopi z cepami byli źli, bo Sierżant powiedział - bić obwiesi ! -, a potem dostali za to złoto.Tak było łatwiej. Cały gniew spływał z jego duszy na "Tych Złych". Teraz nikt nie dowodził, a jeśli dowódcą określić np Szuraka to tym bardziej Valdred nie chciał mu się podporządkować. Co gorsza teraz w świetle prawa to Gtorij był skazańcem i zbiegiem - "Tym Złym" i jedynie widok jego siostry sprawiał, że wiedział iż jest inaczej.
Nie mogąc zmrużyć oka wściekał się najpierw na ojca, który go takim stworzył - pasywnym, zależnym, próbującym tylko udowodnić swoją wartość w danej sytuacji, a nie mieć własne zdanie i światopogląd. Wściekał się na Sierżanta, że niegdy nie pytał ich o zdanie, sam wybierał zlecenia. Wreszcie wściekał się na siebie, że nie potrafił zerwać tej więzi wcześniej. Teraz musiał...

Musiał jednak przysnąć. Szturchnięcie wyrwało go z szaro-czarnych snów gdzie ojciec palił złotooką kobietę na stosie a malutka dziewczynka łkała obok błagając by zostawili jej mamusie. Wspomnienia pomieszane z wizjami i zdarzeniami poprzedniego dnia...
Kurt nachylił się nad nim próbując dobudzić najemnika. Teraz gladiator udawał się na spoczynek.
Valdred siedział przed wejściem do jaskini uważnie nasłuchując, jedną ręką grzebiąc w piachu. Wtem tuż obok niego pojawił się Aleam i po chwili Gotrij dosłyszał to co wzbudziło ciekawość ulicznika.
Razem ruszyli w stronę skąd dochodziły ludzkie głosy. Najemnik był mniej raczej przyzwyczajony do otwartej walki niż skrytobójstwa więc pozwolił prowadzić kompanowi. Po chwili zbliżyli się na tyle by dosłyszeć kłótnie ekscentrycznej dwójki.
Obserwując "brawurową" ucieczkę kobiety i kolejno "błyskawiczną" akcję ratunkową dziadka w szlafmycy, Valdred uśmiechnął się pod nosem i mruknął do Aleama:
- bo zupa była za słona, to co plądrujesz wóz a ja zostanę na straży ?
Po krótkiej, szeptanej wymianie zdań doszli do wniosku, że siedzący przy wozie pies może być niewielkim kłopotem, toteż jako że Val był rozkuty, postanowili wysłać Gotrija przodem, by zaoferował pomoc, wydobył jakieś informacje z dwójki i może w efekcie uzyskał jakieś wsparcie dla towarzyszy w jaskini. Szczególnie, że stan Alberta zdawał się pogarszać. Zostawił swój młot kowalski Aleamowi i ruszył na przód.
~a jak nie to trzeba będzie ich związać, a psa zjeść; albo i na odwrót~ mruknął sam do siebie dodając sobie otuchy i wychodząc z ukrycia.

Otrzepawszy spodnie ruszył w stronę podróżnych szybkim krokiem. Przygładził włosy dłonią i spróbował przywołać na twarz przyjemny wyraz. Cieszył się że zdążył się wykąpać, wyglądał teraz choć trochę... mniej opryszkowato. Przynajmniej miał nadzieję.

Dobiegając do starszego mężczyzny zbierającego z traktu potłuczoną kobietę, zwolnił i rozkładając ręce tak by widzieli jego pokojowe zamiary krzyknął:
- Witajcie Cni podróżni, kłopoty jakieś widzę macie, pozwólcie, że Was wspomogę w biedzę... - uśmiechnął się niewinnie podchodząc do podróżnych i podając dłonie kobiecie - O, Pani pozwól, że pomogę !

Dobiegając do starszego mężczyzny zbierającego potłuczoną kobietę, zwolnił i rozkładając ręce tak by widzieli jego pokojowe zamiary krzyknął:
- Witajcie Cni podróżni, kłopoty jakieś widzę macie, pozwólcie, że Was wspomogę w biedzę... - uśmiechnął się niewinnie podchodząc do podróżnych i podając dłonie kobiecie - O, Pani pozwól, że pomogę !
Valdred był przy niewieście prawie w tym samym momencie co starszy mężczyzna. Kobieta, drobna, o wąskiej tali i obfitym biuście przyjęła ofiarowaną dłoń. Wstając przysunęła młodzieńca do siebie z zaskakująco dużą siłą.
- Dziękuję panie… – zawiesiła głos jakby po tak wdzięcznej przemowie oczekiwała z jego strony przedstawienia się. Miała delikatną dłoń, bardzo długie, czarne włosy, poskręcane niczym sprężynki. Nie umiał określić jej wieku.
Po czym nie odwracając wzroku i nie puszczając dłoni Valdreda krzyknęła do starszego mężczyzny jakby całkowicie zapomniała o niedawnej kłótni.
-Stary wozu pilnuj, psy spuść. To jakiś młodzik, ale kto tam wie
- Przyjemność po mojej stronie - najemnik starał się nie spanikować i nie zepsuć fortelu. Utrzymujac kobietę na nogach dodał uprzejmym tonem
- Jestem Valdred Gotrij z Middlandu, miło poznać choć w tak nie sprzyjających okolicznościach. - zawiesił głos smutno - boć to niestety jażem li także w potrzebie na tenże trakt się udał -starał się zachować niewinną minę i wysublimowany ton grzecznego młodziana w potrzebie
- otóż straszna historia, choć może po drodze powiem, a wcześniej odpwadzę do wozu... - łypnął na dziadka w szlafmycy starając się ocenić szybkość mężczyzny i potencjalny czas do spuszczenia psów ze smyczy.
Poczuł się licho bez młota
- Lubię straszne historie. – uśmiechała się. -Też znam kilka.

Starszy mężczyzna pobiegł do wozu ufając widać osądowi Dzióbki. Valdred miał wrażenie, że przezwisko nie pasuje do niej zupełnie, w przedramię wbijały mu się jej długie , pomalowane paznokcie. Cały czas taksowała go spojrzeniem.
- Ale nie bój się chłopcze. – mówiła dalej do wyższego od niej o dobre dwadzieścia centymetrów Valdreda - Bogobojni z nas ludzie. Podobnym nam zawsze pomożemy w potrzebie.
Starszy mężczyzna zniknął już w ciemności.
- Andrea Vega de Perez – przedstawiła się w końcu i ona
Miał wrażenie jakby mu groziła. Postanowił jednak udawać głupiego i grać dalej - cóż w końcu zostało. Udając, że nie zwraca uwagi na wbijające się w ciało paznokcie kontynuował:
- och ciesze się Pani sam wychowałem się w szczerze ufającej bogu rodzinie. Miło więc spotkać w tym nieprzyjaznym, przynajmniej dla mnie kraju kogoś szlachetnego i cnotliwego - uśmiechnął się szeroko, głupkowato ale szeroko
- Musze przyznać, że zdarzyła się mnie i mojej siostrze straszliwa tragedyja. Otóż podróżując z rodzicami, którzy zajmowali się handlem zostlisy napadnięci na wynajętym przez mojego ojaca Adalberta Gotrija - może o nim słyszałaś - statku. Niech sobie Pani wyobrazi, Piratów, którzy zakówszy nas w kajdany uwiezili na staku i chcielis przedać w niewole. Szczęściem na statku uwiezion również rosłego gladiatora i świątobliwego meża, którzy opracowali brawurowy plan i wzniecili bunt na okręcie. No przyznać musze że akurat może plan nie był genialny, ale udało się nam pokonać łajdaków i ujśc ze statku żywym korzystając z zamieszania, niestety rycerz Sir Albert ucierpiał mocno, a także młody chłopiec którego wyswobodziliśy z okowów razem z nami. I tak znaleźlisy sięna tej plaży, ranni, wyczerpani i w kajdanach jeszcze co po niektórzy. Ja jako najzdrowszy i najsilniejszy z grupy wyruszyłem szukać pomocy, wraz z jeszcze jednym młodzikiem, z którym rozdzieliłem się w okolicy traktu. I tak Pani trafiłem na Was i postanowiłem pomóc, licząc, zę moze i od Was jakąś li pomoc uda się wybłagać... dla siostry i rannego świętego rycerza - chyba przesadził, miał nadzieje że weźmie go chociaż za idiotę. W każdym razie plan który na szybkiego sklecili z Aleamem wydawał mu się teraz na prawde głupi.
Słuchała. Puściła jego rękę.
- Wielu was tam? –zapytała jakimś zupełnie innym tonem, poważnie.
gdzieś w głowie odezwały się ostrzegawcze dźwięki, Valdred zawahał się, ale po chwili odpowiedział:
- ze mną i z młodzikiem co również na trakcie szuka pomocy, będzie nas sześcioro, w tym dwóch rannych i moja siostra...- urwał, by po chwili dodać błągalnym tonem - proszę Pani pomóżcie, odwczięczymy się, pomożemy z wozem... - spojrzał jej prosto w oczy delikatnie ujmując jej dłoń
- Do traktu jest ponad godzina drogi młodzieńcze. Piechotą.
Chodź
– pociągnęła go za sobą.
Była naprawdę ładna i zgrabna, ubrana strojnie i kolorowo. Zadzwoniły długie kolczyki w jej uszach. Poczuł jakieś duszące perfumy. Nagle skojarzyła się Valdredowi z przedstawicielką najstarszej profesji świata.
- Ten kolega jest gdzieś blisko? Zawołaj go.
Szli chwilę w kierunku wozu, ale nagle się zatrzymała.
- Czułam zgrubienia od kajdan. Na twojej ręce. Szybko się robią. Czasem zostawiają blizny. – Przytrzymała jego rękę, tak, że palce Valdreda dotknęły nadgarstka Andrei. Wyczuł je u niej. Stare blizny niczym bransoleta okalały dłoń .
- Pomożemy wam. Mamy trochę jedzenia i jakieś ubrania.
Zabrzmiała jakoś tak bardziej po ludzku, naturalnie, jakoś mniej ostrożnie, jednak wolał od razu nie wypaść z roli:
- a juści daleko do traktu to fakt, i fakt że sam kajdany miałem ale moje udało się ściągnąć, więc to kolejny był powód bym ja ruszył w poszukiwaniu pomocy. Pozwól że doprowazę Cię do wozu i poszukam mego towarzysza, pewnie nie jest zbyt daleko... - urwał patrząc na jej ręce i powiedział jakoś tak bezwiednie, prosto z siebie i szczerze - dziękuje
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.

Ostatnio edytowane przez Nightcrawler : 28-10-2009 o 23:09. Powód: dokończenie dialogu
Nightcrawler jest offline  
Stary 29-10-2009, 08:47   #122
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Astrię obudził jakiś hałas z zewnątrz. Jakby spadającej skały czy coś... Towarzysze spali lub drzemali, tylko potężna sylwetka Kurta majaczyła u wejścia jaskini. Dziewczyna dorzuciła do ognia kilka desek, pozostałości z rozbitych statków, które pozbierali na plaży. Dzięki temu w jaskini nie było tak przeraźliwie zimno, zauważyła jednak, że Albert cały dygocze. Czoło pokryte miał grubą warstwą potu, a wielka plama krwi na koszuli widoczna była nawet z miejsca w którym siedziała. Po chwili wahania Astria podniosła się z ziemi i zaczęła przeszukiwać ich skromny dobytek. Rycerz walczył w kopalni i za nich; byli mu coś winni.

Dziewczyna włożyła czyjś sztylet do ognia. Przygotowała wszystko co mogło się nadawać na bandaże (dzięki temu z fartucha została jej w zasadzie tylko kieszeń na paskach), nabrała wody w hełm i postawiła na prowizorycznym palenisku, wrzucając do niego wszystkie szmaty. Gdy woda zawrzała wyciągnęła je okorowanym patykiem i rozłożyła na zlanych wrzątkiem skałach. Hełm parzył przez cienką koszulę, ale co mogła poradzić? Gdzieś na zboczu widziała szałwię, rumianek i inne pożyteczne rośliny, kolejna porcja wrzątku poszła więc na zaparzenie leczniczego naparu. Gdy zarówno mikstura jak i sztylet stygły na boku Astriata obudziła mężczyzn i zawołała Kurta do środka.

- Musimy go opatrzyć
- zwróciła się do towarzyszy. - Zimnica nim trzepie, nie wiadomo czy z ostrzem w bebechach dożyje powrotu tamtych - ''...jeśli w ogóle wrócą'', dodała w myślach. Skinęli głowami. Val nie raz był obiektem jej zabiegów, a Kurt sam widział jak poważny jest stan rycerza.

Zaczęli. Rosły gladiator przytrzymał Alberta za barki, Valdred siadł mu na nogach. Zadaniem Aleama była bezpośrednia pomoc dziewczynie, która włożyła rycerzowi między zęby dość gruby patyk, po czym zabrała się do oglądania rany. Rana wejściowa - niewielka, trochę poszarpana - nie dość że nie dawała miejsca dla jej drobnych placów, to jeszcze z powodu opuchlizny była prawie niewidoczna. Astria wzięła nóż - mężczyźni wzmocnili chwyt - i pewnym ruchem nacięła ranę. Albert wydał zduszony ryk i szarpnął się odzyskując przytomność; dziewczyna nawet na niego nie spojrzała bojąc się, że widok wypełnionych bólem i strachem oczu sprawi, że zadrżą jej ręce. Na jej znak Aleam rozchylił brzegi rany a Astria wsunęła palce do środka szukając złamanego pocisku. Głęboko siedział, widać wędrówka sprawiła, że przesunął się wgłąb; ciężko było też złapać oślizgły, wąski pocisk. Ale się udało; ostrożnie wyciągnęła resztkę bełtu, cisnęła go w ognisko i zaczęła przemywać ranę zamoczoną w ciepłym rumianku szmatką. Dziura nie krwawiła bardziej niż powinna i dziewczyna odetchnęła z ulgą - gdyby uszkodziła coś w środku nie mogłaby zrobić nic prócz przypalania na chybił trafił. Sięgnęła po zebrane wcześniej rośliny. Sok ze zmiażdżonego aloesu koił i przyśpieszał gojenie, a zawinięte w opatrunek suche rośliny będą wchłaniały sączące się płyny. Na koniec owinęła ranę prowizorycznym bandażem i dopiero wtedy spojrzała na swojego "pacjenta". Albert patrzał przytomnie - ból podrażnionej rany różnił się od kującego rwania powodowanego przez zanurzony w ciele bełt - był czystszy, zdrowszy... Szkoda tylko, że nie mieli go czym okryć - co najwyżej przysunąć bliżej ognia. Dziewczyna jeszcze raz spojrzała na zawiniętą ranę - opatrunek nie nasiąkał zbyt szybko, to dobrze. Odwróciła się w stronę Tobiasza - po Albercie opatrzenie go nie było wcale trudne. Resztę przygotowanych rzeczy zużyła na Kurta i resztę mając w pamięci, że nawet niewielkie zdrapanie w złym czasie może skończyć się gangreną. Mimo, że starała się podczas tych czynności nie myśleć w duchu cieszyła się, że jej brat wyszedł z ucieczki praktycznie bez szwanku i to nie on leży na miejscu spoconego rycerza. A potem położyła się spać.
 
Sayane jest offline  
Stary 29-10-2009, 13:58   #123
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
post powstał przy dużym wsparciu Sayane

Rana wyglądała kiepsko. Może Albert nie był bardzo doświadczonym wojownikiem mimo to nie raz widział, co się dzieje ze strzałą jak trafia w miękkie. Niestety bełt wszedł tuż pod żebrami. Teraz siedział, co najmniej kilkanaście centymetrów w ciele… tak, że nie było żadnej szansy na przepchanie go. Niestety jego kształt powodował większe spustoszenie w organizmie jak poruszał się w drugą stronę. Wyciąganie go to nie tylko bardzo trudny i bolesny zabieg… jeżeli coś poszarpie mu w brzuchu to będzie po nim. Mimo to młodzian wiedział, że nie może pozostawić pocisku samemu sobie i czekać może dzień może dwa na fachową pomoc. Zabije go zakażenie. Trzeba było to cholerstwo wytargać. Po prostu trzeba.

Bał się. Ogromne zmęczenie pozwoliło mu nie myśleć o tym. Wiedział, co trzeba zrobić. Wiedział, że musi poprosić pozostałych o pomoc. Miał jednak zbyt ciężkie powieki, zbyt ciężką głowę, zbyt ciężkie myśli… zasnął.

Nie tylko on wiedział jak się to może skończyć. Jego towarzysze wiedzieli, co trzeba zrobić.

Jakby z zaświatów docierały do niego głosy, przyciszone rozmowy. Zapachy, dźwięki… jakaś krzątanina. Poczuł jakby jakiś ruch wokół, jakby ktoś go dotknął… przewrócił na bok, przytrzymał. Wszystko to działo się gdzieś daleko, nie z nim. Do czasu aż przyszedł ból. Wtedy nie miał wątpliwości, że to dzieje się z nim. Był tylko nieopisany, wszechogarniający ból. Trwało to w nieskończoność, nie było ucieczki…

Był tylko… Ból!

Musiał tego doświadczać, niedane mu było stracić przytomność… bogowie mu na to nie pozwolili.

Nie wiedział jak długo mu pomagali… nie zauważył, kiedy skończyli… nie miał siły podziękować… nie miał siły się ruszyć. Odpłynął.

W głowie mieszały mu się różne obrazy, pojawiały się osoby z przeszłości… rozmawiali z nim, radzili. Być może próbowali pomóc, być może tylko mącili. Niemniej jednak Albert wiedział, że rycerzem albo się jest albo nie i żadne dodatkowe insygnia nie są potrzebne. Przysiągł sobie to zapamiętać i pokazać, kim jest bez tych atrybutów.

Była noc, ciemność jaskini rozświetlał tylko blask ogniska. Nim oczy Alberta przyzwyczaiły się do półmroku, nim ogarnął wszystkie cienie skaczące po sklepieniu i ścianach komnaty minęło dobrych kilka chwil. Czuł się dużo lepiej, jeżeli tak można określić stan kogoś, kto miał bełt w bebechach jeszcze parę godzin temu. Rana już tak nie piekła. Ból tak nie doskwierał. Tylko ta ogromna suchość w ustach…

Spróbował się podnieść, ostrożnie bez gwałtownych ruchów. Powoli podszedł do strumyczka i łapczywie zaczął pić. Gdy zaspokoił swoje pragnienie dostrzegł, że w jaskini brakuje Aleama i Valdreda. Zobaczył również, że przygląda mu się dziewczyna.

- Wybacz, nie chciałem cię obudzić… zaczął

- Nie masz za co, wręcz powinieneś. Przyniosłabym ci wody, nie powinieneś się ruszać. I nie robie z ciebie kaleki - uprzedziła protesty - po prostu nie chcę, żeby moja praca poszła na marne.

- Dziękuję, chyba zaoszczędziłaś mi wiele bólu. A może nawet uratowałaś życie. Dzięki twojej pomocy czuję się dużo lepiej. Młodzian powoli zaczął wracać na swój barłóg.

"Mam nadzieję" - przemknęło Astrii przez głowę. Pierwszy raz robiła coś takiego i wkładając dłoń do rany Alberta ze strachu miała serce w żołądku a żołądek w gardle. - Skoro już nie śpisz to może zmienię Ci opatrunek - dziewczyna podniosła się z posłania i zaczęła grzać wodę na ognisku.

Siadając wydał z siebie ciche stęknięcie. Chwilę patrzył jak krząta się przy ognisku. Nie był pewien czy w tym całym zamieszaniu związanym z ucieczką rozmawiał z nią, czy się jej przedstawił… chyba nie.

- Jestem Albert, chyba nie było wcześniej okazji porozmawiać i się przedstawić.

- Akurat zasady uprzejmości nie były wtedy najważniejsze. - mruknęła dziewczyna nie odwracając się od ognia. Gdy woda zawrzała wrzuciła do niej przygotowane wcześniej zioła i odstawiła do zaparzenia.
- Nazywam się Astriata, a mój brat - Valdred - poszedł chyba na zwiad. To ten wysoki, postawny. - objaśniła ściągając równocześnie opatrunek rycerza.

- Tak, wiem. Poznaliśmy się w karcerze, nim cię jeszcze odnalazł. Nie ma też Aleam. Może przyniosą coś do jedzenia. Uśmiechnął się szeroko, przypominając sobie o głodzie. – A jak rana Tobiasza?

- Dobrze. Dzieciak jest bardziej umęczony niż na prawdę ranny. To znaczy poparzenia są poważne, ale póki nie da im się zaropieć to będzie dobrze, a postrzał nie był groźny.

- Nie gniewaj się moim pytaniem, ale co wydarzyło się tam na dole? Przy platformie. Działo się tam, i chyba dzieje dalej coś, czego zupełnie nie rozumiem. Zmieszał się nieco i jakby nieco ciszej kontynuował. – Tam, jak znaleźliśmy to puste pudełko chyba każdy z nas czegoś doświadczył. Nawet jak niektórzy będą zaprzeczać. Ale ty, no wiesz te łzy i to wszystko.

- Nie pamiętam - zgodnie z prawdą odpowiedziała Astria nie przerywając przemywania rumiankiem rany. - To znaczy nie pamiętam dokładnie i sensownie, tylko jakieś urywki przez mgłę. Widziałam płaczący posąg, a potem pamiętam, że Kurt trzymał mnie a ja płakałam czy krzyczałam na Ves... a potem już jak biegliśmy... - co prawda pamiętała jeszcze, że posąg do niej gadał, ale stwierdziła, że lepiej o tym nie wspominać. Co z tego, że inni też mieli zwidy? Ona chciała przede wszystkim zapomnieć.

- Od tamtego czasu jakby czuję, że muszę coś komuś zwrócić. Chyba to coś, co było w tej skrzyni. Ale nie mam zielonego pojęcia czy powinienem… czy to nie będzie złe. Jakby do mojej głowy wkradła się jakaś niewiasta i próbuje podszywać się pod moje myśli. Nie był pewien czy nie powiedział za dużo, z drugiej strony chyba musiał to komuś powiedzieć… chyba. Jednak dodał tak bez przekonania, jakby sam w to nie wierzył – Ale może to tylko przez rany, gorączkę i wiesz to wszystko…

Astria zastanawiała się przez dłuższą chwilę udając, że skupia się na opatrunku. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy tutaj tak łatwo przyznają się do swoich dziwacznych doznań. Przecież Imperium stało na idei tępienia chaosu, a tu każdy, praktycznie każdy mówił wprost, że rosnący w kopalni spaczeń odcisnął na nim swoje piętno. Ale ona znów się bała - w końcu byli na powierzchni. Powiedziała Vestine o swojej mocy i teraz tego żałowała. Nie chciała powtarzać błędu.
- Myślę, że każdy tam coś widział. Może to te świecące kamienie, może spaczeń rozrzucony wokoło. A może odezwało się do nas czczone tam bóstwo czy demon, odezwało się do nas tęskne wyznawców czy w ogóle, żeby ktoś sobie o nim przypomniał... nie wiem... Zwłaszcza, jeśli ten uciekający mężczyzna ukradł coś związanego z jakimś kultem to mógł przebudzić to... coś... Mam nadzieję, że nas za to nie przeklnie zamiast niego. - dziewczyna zadrżała wyraźnie.

To, co mówiła dziewczyna przypomniało mu o słowach sir Duncana, bezwiednie wymówił – Zapomniani… Chwilę myślał nad tym czy mogło to dotyczyć tych bóstw czy jakiejś sekty czy jeszcze czegoś innego - Nie mogę po prostu tego zostawić, przynajmniej do póki nie dowiem się, co to było za miejsce… mam jeszcze pierścień od tego Piskorza. Popatrzył na palec upewniając się czy jest jeszcze na swoim miejscu. – Aleam, twierdzi, że to zaproszenie do złodziejskiej gildii. Chyba to mój jedyny trop… oprócz świątyni oczywiście. A wy, z bratem co zamierzacie?

- Chcesz szukać tego mężczyzny? Chcesz iść za głosem tego czegoś z podziemi choć sam mówisz, że może być złe? Dlaczego? - Zdumiała się dziewczyna przerywając oglądanie rany Tobiasza. Stare opatrunki gotowały się w hełmie - co prawda ranni nie krwawili już, ale nie wiadomo, kiedy znów im się przydadzą.

- A co innego mi pozostaje? Uciec i zastanawiać się przez całe życie czy rzeczywiście to było… jest złe? Nie chciał, aby zabrzmiało to jak oskarżenie czy jakiś atak. Nie wiem, co jest słuszne i co powinienem zrobić… od bardzo dawna nie wiem.
- Ciężko uwierzyć, że istota wyglądająca tak jak na tym posągu może być dobra. Tak samo jak zadawanie się z gildią złodziei. Ale to Twoje życie i sam decydujesz jak je spożytkować - filozoficznie stwierdziła dziewczyna. - A my.. cóż... pewnie pójdziemy gdzieś z dala od Pleven, zacząć nowe życie. W grupie, co prawda bezpieczniej, ale i też łatwiej nas wytropić niż osobno. Może nam się uda...

Nie wiedział, co jej odpowiedzieć, miała sporo racji jednak… Może to, co zamierzał pozwoli mu wrócić do stanu, kiedy sam decydował o swoim życiu. A może tylko się tak łudził. - Życzę wam tego z całego serca.

Dziewczyna westchnęła - A ja mam nadzieję, że się mylę i odnajdziesz coś więcej, niż tylko... że Twój wybór okaże się słuszny. - spojrzała na zewnątrz. - Powinniśmy się przespać, noc jeszcze młoda.

Istotnie potrzebowali snu i odpoczynku. Ułożyli się na swoich prowizorycznych posłaniach, jednak Albert nie mógł zasnąć. Zbyt dużo myśli kłębiło mu się w głowie.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 29-10-2009 o 14:07. Powód: bo zupa była za słona
baltazar jest offline  
Stary 29-10-2009, 19:27   #124
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Właściwie wizerunek Vereny, który znalazł w kopalni też byłby nieco wart, ale nie chciał spieniężać czegoś, stanowiącego jakby przyczynek, do całej przygody. Wprawdzie wszystko, póki co, leciało niczym w piosence: co się polepszy, to się popieprzy. Jednak uciekli! Naprawdę niewielu było przed nimi w takiej sytuacji, a pewnie niewielu będzie po nich. Jednakże niewątpliwie stanowiło to zaledwie pierwszy etap wyrwania się na wolność:
- Musimy uważać – mruknął Callisto po drodze do obydwu dziewcząt, które dreptały razem z nim i Szurakiem do miasta. – Na miejscu Bachmanna nie darowałbym. Doskonale wie, że my wiemy, co tam w kopalni jest. Natomiast również my wiemy, że on wie i co więcej, trzyma to na pewno w ścisłej tajemnicy. Gdyby ktokolwiek się dowiedział obcy, że tam znajduje się spaczeń, nadzorca zaś to ukrywał, to wątpię, żeby wyłgał się w jakikolwiek sposób. Miałby wielkie szczęśćcie, jeżeli udałoby mu się zwiać. Zresztą, jeżeli miałbym być szczery, to po ucieczce i tak zrobiłbym uprzejmy, anonimowy donos na bydlaka do jakiejś świątyni. Biorąc pod uwagę to, co znaleźliśmy w podziemnych korytarzach, już się nim interesują. Nie zaszkodzi rozpowszechnić tą informację. Jednakże właściwie nie ma się co łudzić, on naprawdę musi nas pochwycić, gdyż inaczej jego sekret będzie wart funta kłaków.

Jakże ładniutko było snuć plany na przyszłość. Callisto lubił marzyć, nawet, jeżeli przewrotny los niekiedy zmieniał wszystko zgodnie ze swoją zachcianką. Teraz jednak maszerowali wyglądając niczym czwórka najgorszych obdartusów. Ponadto on oraz Ves dalej mieli założone kajdany. To był największy problem i trzeba byłoby nie lada optymizmu twierdząc, ze spokojnie zdołają się tak poruszać po mieście. Jeżeli coś może się spieprzyć, zapewne się spieprzy, głosiło stare przysłowie niziołków. Dlatego Callisto wolał być ostrożny. Zresztą, wszyscy woleli, nawet idąca przebojem przez świat Bobby. Szurak pewnie też. Dlatego sztygar odłączył się od uciekinierów umawiając z Bobby początek znanej obydwojgu tawernie początek dzielnicy doków. Oczywiście, gdziekolwiek to było, bo giermek miał mniej więcej identyczne pojęcie początek Pleven, co początek dalekim Brionne.

Na początek najważniejsze były jakiekolwiek ciuchy, które choć trochę okryją ich ciała i przesłonią żelazne obręcze na ich przegubach. Tym zajęła się głównie ponętna Vestine. Cała jego rola polegała tylko na łapaniu dziewczyny, kiedy skoczyła z daszku nad karczemną przybudówką. Oczywiście, złapał. Oczywiście, wywalili się obydwoje. Oczywiście, wylądowała klasycznie biustem na jego nosie przytykając mu na chwilę oddech. Cóż, w takich chwilach Callisto zastanawiał się, czy jego, dosyć purytańskie podejście do spraw chędożenia, było naprawdę właściwym rozwiązaniem. Ale nie mieli czasu na marzenia. Drab, którego poderwała Ves starym sposobem „na dziwkę szukająca prawdziwego mężczyzny”, co prawda schlany był do kompletnej nieprzytomności, ale tak czy siak nie było co czekać, aż ktoś zauważy drobne szachem macher. Dzięki jednak akcji dziewczyny, która zaryzykowała, że gość okaże się nieco trzeźwiejszy, niż sądziła i zdąży ją przelecieć parę razy, mieli jednak jakieś takie ubranie. Chociaż właściwie, żeby być szczerym, akurat powyższą kwestią Ves nie zdawała się zbytnio przejmować. Albo:
- miała charakter dziwki,
- była taka zaangażowana, poświęcając się dla ratunku towarzyszy, niczym żeńska aktywistka, która wszystko zrobi dla SPRAWY,
- kryła się w tym jakaś tajemnica, która rzucała cień na postępowanie dziewczyny.

Tym niemniej, rezultat wydawał się zadawalający. Wprawdzie ubrania miały rozmiar zdecydowanie odbiegający od sensownych norm, ale teraz to nawet lepiej. Obszerne ciuchy ułatwiały ukrycie żelaznych obręczy. Zresztą, choć Pleven należało do bogatych miast, jak wszędzie, zdecydowaną większość stanowili ludzie ubodzy, bądź wręcz, nędzarze. Nawet, jeśli strażnicy pędzili żebraków, to służących do podłych robót, pracowników najemnych, gotowych na wszystko za kawałek chleba, umorusanych dzieciaków, ubranych tylko w podarte porcięta lub tysiąckrotne łatane sukieneczki, było wszędzie pełno. No może poza głównymi ulicami. Dokładnie właśnie oni, a nie cudownie świecące blichtrem rezydencje, stanowili bazę bogactwa Pleven. Rodząc się, dorastając, parząc niczym króliki, mnożąc na potęgę oraz całe życie harując za najmarniejsze grosze przy najpodlejszych robotach.
- Podły taki los – mruknął cichutko do Bobby tak, aby Ves nie słyszała. – Mając do wyboru coś takiego, albo piracki statek, chyba, hmmmmm, ryzykowałbym morze.

Tawerna „Pod rybim łbem” wskazana im przez Angelique przypominała wszystkie inne tawerny portowe znane mu z estalijskiej Margitty. Zatłoczona, pełna okrzyków, kłótni, przesiąknięta zapachem bimbru oraz ryby. Pewnie miejscowe złodziejaszki miały tu niezłe używanie. Swoich może nie obrabiali, ale przyjezdnych marynarzy także mieli multum. Jak zresztą w każdym wielkim porcie. Krzyki, kłótnie, ktoś grał w kości, ktoś przeprowadzał jakąś transakcje, ale nade wszystko zamawiano trunki i, w mniejszym stopniu, żarcie.


Powietrze przecinały przenikające się zapachy jedzenia, alkoholu i ostrego, cuchnącego brudem potu z niemytych ciał. Na stołku opodal lady stał bard, który żonglował trójką noży jednocześnie śpiewając naprędce ułożoną piosenkę. Wyglądał trochę jak cyrkowy klown, ale głos miał ładny: dźwięczny i donośny. Tyle, że słowa swoim poziomem przypominały dziecięcą wyliczankę. Nucił na temat zwariowanej wyprawy jakiegoś kapitana statku.

Przy podnóżu wzgórza
Dziura była duża,
Zaś w dziurze potwora
Siedziała dość spora.

Ref.
Orki za mrokiem, smoki za cieniem
Zejść nam trzeba, zbadać owo podziemie.
Orki rach-ciach-ciach, smoki rach-ciach-ciach.
Powrócisz bogaty, jak to bywa w snach.

Dzielny kapitanie
Idź i spuść jej lanie.
Zdobędziesz honory,
Trzos złota dość spory,

Poszedł więc dla chwały
Kapitan zuchwały
Przy nim zaś kamraci
Z marynarskiej braci.

Każdy z wielka lagą,
Zaś w sercu z odwagą.
Kapitan na czele,
Idzie naprzód śmiele.


I tak ciągle w kółko. Wyszkolony pieśniarz potrafił na bieżąco układać poszczególne wersy i śpiewać tak, by słuchaczom wydawały się doskonale zrymowane. Ten domorosły bard aż tak dobry nie był, ale starał się usiłując wydębić jakiś monety. Niektórzy słuchali go, większość wolała jednak załatwiać swoje sprawy.
- Dwa!
- Dawaj szybciej gorzały!
- Cztery kufle chmielu!
- Nie, sześć! Przynieś sześć.
- Kolejny rzut!
- Kurwa!
- Mówię, że taniej nie sprzedam!
- Chcesz mi wcisnąć gówno?
- Moja sakiewka! Taki chuj, zwinęli mi sakiewkę.
- Poker! Niech to chuj strzeli. Poker.
- Nie mam takich lin, ale może za parę groszy przypomnę sobie, kto ma.
- Możesz sobie być wysłannikiem samego króla, nie tylko kapitana Gettora. Ale jego tu nie ma, natomiast ja jestem. Oddasz więc pieniądze, albo tak cię zmaluję poprzez gębę, że znajdą cię w ulicznym rynsztoku.
- Niech będzie moja strata.
- Hej, panie, chcesz się zabawiać?
- Tak go jebnąłem, że wyleciał z tego konia, a potem wypieprzyłem jego dziewkę i wiesz co? Ta kocica dupą ruszała, natomiast potem chciała jeszcze. Niby szlachcianka, a zwykła ulicznica, co to tylko za chędożeniem patrzy. One wszystkie takie same. Dać im tylko kawał chłopa, to zaraz mają w rzyci przyzwoitość.
- Słyszysz tego bardziocha. Śpiewa o mnie
– ktoś twierdził dumnie. - Potworów żem to kładł hordami. Haha. Gobliny, orkuny, inne tenże. Yghy – zaczkał dumnie jakiś pijaczyna.
- Ho ho, to było chyba pewnikiem dawno, bo wy osiedleni tu odkąd pamiętam
– zakpił młody głos.
- Żebyś wiedział, a co?
- Pewnie mnie nic do tego, ale waszej żonuchnie owszem. Skoście taki bohater, to może pójdziecie na morze spróbować się gdzie przeciwko wiatrom, tudzież inkszym łokrentom. Wszyscy wiedzą, ze trzyma was ostro pod babskim pantoflem.
- Dam huncwocie ci po karku
! – wrzasnął zapijaczony.
- Tylko miedziak i dam taki występ, że nawet staruszkowi by stanął – reklamowała się jakaś wiekowa profesjonalista najstarszego zawodu świata.
- Spierdalaj dziwko, kiedy se popijam. Potem przyjdź, teraz zaś won, bo przez pysk zajadę.

Przypuszczalnie Angelique doskonale znała większość tej hałastry, bo nie dość, że z karczmarzem była na per wujku, to jeszcze kupa innych obszarpańców machała do niej, rzucała jakieś powitania, a nawet zrobiono dla niej miejsce przy środkowym stole. Dziewczyna chwilę poszczebiotała z właścicielem przybytku i już po chwili mieli na pięterku niewielki pokój dla trojga z jednym wygodnym łóżkiem oraz poszerzona kozetką. Moment odpoczęli, potem Angie wyszło. Tylko pitratka mogła załatwić im uwolnienie od kajdan oraz znaleźć drogę ucieczki. Musieli jej zaufać.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 29-10-2009 o 19:38.
Kelly jest offline  
Stary 29-10-2009, 22:51   #125
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Kiedy Aleam otwierał bok Albertowi, żołądek powędrował w okolice gardła. Młodziak nie bał się widoku krwi - obrazy zdobione czerwoną posoką nie były niczym szczególnym. Lecz to ciepło i smród bijący z trzewi rycerza niemalże zwalał z nóg. Nie mógł patrzeć jak palce Astryi zagłębiają się w ciele operowanego, zanurzając się z delikatnym mlaśnięciem tkanek.

Po zabiegu nastała chwila niezręcznej ciszy. Aleam udał się z powrotem ku swemu legowisku, Albert zasnął, podobnie Kurt, który chwilę temu zmienił się z Valdredem na warcie, a Astria krzątała się przy ognisku przygotowując bandaże.

Wlepił wzrok w strop jaskini, po którym grały strzeliste płomienie ogniska, strzelające co jakiś czas. Co robić dalej? Uciekać morzem, a może traktem? Przyłączyć się do grupy, czy iść własną drogą? Miał własne porachunki do wyrównania... Rozmyślania przerwał cichy szmer, dobiegający z oddali. Aleam nadstawił uszu i spojrzał się z niepokojem na Valdreda. Szmer przybierał na sile, formując się w pojedyncze dźwięki. Ktoś krzyczał, choć bardziej brzmiało to jak kłótnia niż odgłosy tropicieli. Wyraźnie słychać było rżenie konia. Nie zwracając uwagi na resztę, wyszedł z kryjówki i powolnym, spokojnym krokiem kierował się w stronę dźwięków. Poczuł za sobą obecność Val'a. Po chwili ich oczom ukazał się wóz, którego koło poniewierało się tuż obok. Rozbity wóz, kłótnia dwóch kochanków nad skalistym wybrzeżem, a wszystko to w towarzystwie rytmicznego uderzania metalowych błyskotek, mających na celu reklamę kramu. Cóż za romantyczny widok...

Aleam został. Ciągle miał okowy, co od strony dyplomatycznej nie było najlepszą kartą przetargową. Czekał w gotowości na wypadek, gdyby miało wydarzyć się coś niepożądanego. Próbował wychwycić odgłosy rozmowy, ale słyszał jedynie urywane strzępki dialogu. Niedługo potem wrócić Val, streszczając sytuację.

Postanowili wyjść z ukrycia. Dopiero z bliska można było dostrzec jakiekolwiek szczegóły. Wóz w całości poobwieszany był najróżniejszymi różnościami, które dzwoniły na wietrze, tworząc metaliczną kakofonię. Pomalowany w pstrokate barwy wyglądał jak burdel na kółkach. W dodatku Dzióbka, znacznie młodsza od swojego... konkubenta? Cała poobwieszana w biżuterii, która zdaniem Aleama, była wykonana z najprawdziwszego złota, a nie sprytnej, jubilerskiej podróbki. Za równowartość tych wszystkich naszyjników, bransoletek i kolczyków można było kupić wiele. Bardzo wiele.

- Witam Państwa! - Przywitał się, po czym skierował ku starszemu panu, przy którym warowały dwa duże, misiowate psy, niegroźne z wyglądu. - Cóż sprowadza dwoje ludzi w tak opustoszałe miejsce, z dala od traktów i grodów?

Podszedł do Andrei i złapał ją za ręce. Opuszkami palców szybko wymacał wyraźne blizny po okowach. Tego szczegółu Valdred po prostu nie mógł ominąć.

- To, czego teraz najbardziej potrzebujemy, to odpowiednich narzędzi, aby pozbyć się tego żelastwa. - wyszeptał patrząc się jej prosto w oczy - W tym wszystko-wozie na pewno znajdzie się jakieś odpowiedni przedmiot.

Co oni do licha tutaj robią? Starszy pan, który bez krępacji mógłby być ojcem "Dzióbki", w towarzystwie tejże, w takich zgliszczach, w środku nocy. Mało tego, na biednych nie wyglądali. Zaskakujące wydawały się dość świeże ślady po kajdanach oraz... niewielka odległość od wejścia do kopalni.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline  
Stary 29-10-2009, 23:12   #126
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Buteleczkę leczniczego eliksiru przyjęła od sztygar bez większego wahania. Wiedziała, że jest w kiepskiej formie i długo w takim stanie nie pociągnie. Wypiła duszkiem, unosząc wcześniej fiolkę w geście toastu. Jej lista długów wobec Szuraka rosła w horrendalnym tempie. Ale spokojna głowa, spłaci je. W ten czy inny sposób. Zawsze długi spłaca.

W przydrożnym zajeździe Vestine zdobyła dla nich trochę ubrań. Bobby naciągnęła na sfatygowany gorset luźną lnianą koszulę a skórzane spodnie zamieniła na kilka rozmiarów za duże, ale za to czyściutkie, męskie gacie. Nogawice podwinęła kilka razy żeby się o nie nie przewrócić. Wyglądała może w tym stroju cudacznie, ale z pewnością nie na uciekiniera z kopalni.

Przed Pleven rozstali się ze sztygarem. Na wzmiankę o zamożnym znajomym powtórzyła swoją niedawną deklarację.
- Słonko, chętnie bym przystała na ofertę. Tyle, że jak tylko poczuje pod stopami pokład Albatrosa zmykam, gdzie wiatr mnie poniesie. Ale wcześniej tak jak obiecałam, spotkamy się „Pod rybim łbem”. Spłacę tedy swoje długi, obiecuję.

Bez zażenowania klepnęła sztygara w jego kształtny umięśniony tyłek i już prowadziła dwójkę towarzyszy do doków. Na starych śmieciach czuła się wybornie. Smród ryb i zapach morskiej soli przyjemnie łechtały nozdrza. Pierwsze kroki skierowali do wspomnianej Szurakowi speluny. Miała wrażenia, że wszystkie rozmowy ucichły kiedy dostrzegli ją za progiem. Ale zaraz zaczęli się witać. Niektórzy rozdziawili swoje gęby w uśmiechach, ukazując braki w uzębieniu, inni klepali ją zdawkowo po ramieniu. Ale każdy jakiś podejrzanie życzliwy był. Pewnie żałowali jej, że musiała się tytłać w tej cholernej kopalni.
Z barmanem przywitała się ciepłym uściskiem
- Wujcio Martin.
- Bobby, jak dobrze cię widzieć, dziecino.
- Pokoju nam trzeba. Ale nie mam czym zapłacić.
- Dostaniecie maleńka. Ale jeden, z łóżkiem podwójnym bo straszny dziś tłok mam.
- Się rozumie wujaszku. Ja dziś wyjątkowo nie wybredna.

Ktoś postawił przed nimi kubki z rumem. Wychyliła, ocierając usta rękawem. I jeszcze dwa kolejne. Czwartego odmówiła bo trzeba było najpierw załatwić sprawę okowów. Zostawiła kompanów przy szynkwasie a sama dosiadła się do zakapturzonego typka, w rogu sali.
- Gunter, mógłbyś coś dla mnie zrobić? - zagaiła.
Błysnął spod kaptura bielą drapieżnego uśmiechu.
- Zrobię maleńka. Pod warunkiem, że ty będziesz wtedy na dole, a ja na górze.
- Świnia – wyprowadziła wcale nie lekki cios w żebra zakapiora. - O inny typ przysługi mi się rozchodzi.

Dobrze było tak rozmawiać, jak dawniej. Jakby epizod w kopalni wcale się nie wydarzył. Poszli wszyscy razem do niewielkiej izbie na piętrze. Gunter przykucnął najpierw przy Vestine i zaczął dłubać przy jej więziennych bransoletkach. Sprawnie mu poszło. W tym czasie Callisto wyrzucił z siebie dręczące go wątpliwości.
- Angie, wprawdzie ponoć to twoi kumple, ale czym my im zapłacimy? Jedyne, co mamy coś warte, to nasza broń - pokazał skabveński miecz, wymagający zresztą ostrzałki po atakach na tarczę strażnika.
W odpowiedzi piratka zaczęła się rozbierać. Zrzuciła przez głowę obszerną koszulę i odwróciła się plecami do Callisto.
- Pomóż mi gorset rozwiązać.

Nie widziała jego twarzy, ale czuła zmieszanie. Ręce mu drżały gdy rozsupływał rzemienie trzymające ubranie. Bobby zaśmiała się perliście. Gorset opadł na podłogę, przez chwilę zaszczyciła wszystkich obecnych widokiem swojego pełnego biustu, po czym włożyła naprędce koszulę i zaczęła dłubać przy gorsecie. Szwy puściły wreszcie, i Bobby wyciągnęła zaszyty w połach materiału klejnot. Perła. Różowa. Niezwykle rzadka. Nosiła ją zawsze przy sobie jako zabezpieczenie na czarną godzinę. Ta godzina chyba niestety nadeszła.
- Upłynnię to na gotówkę. Załatwię żarcie, ubranie i broń. Także dla tych co zostali w jaskini. Rano do nich wrócimy. Jak widzicie nie jestem taka znów całkiem bez serca – uśmiechnęła się promiennie i klepnęła w pośladek Guntera, który chował właśnie swe niezawodne wytrychy.
- Dzięki słonko, mam u ciebie dług. Spłacę oczywiście – puściła mu oko, na co facet parsknął kpiącym śmiechem.
- Jasne Bobby. Każdemu obiecujesz, nikomu nie dajesz...

Zeszli wszyscy na powrót do głównej sali. Bobby wypiła jeszcze jedną kolejkę ale zaraz zostawiła Callisto i Ves przy szynkwasie, wołając na odchodnym.
- Możecie pić i jeść do woli. Ja później ureguluję rachunek.
I już jej nie było. Zapuściła się w dobrze sobie znajome zaułki portowej dzielnicy.

Najpierw zawitała u lichwiarza, z którym często prowadziła interesy. Spyliła u niego perłę za, uczciwe, trzysta złotych koron. Po mieście kręciła się do późnej nocy. Odwiedzała znajomych, odświeżała kontakty. Zakupiła trzy komplety dobrego odzienia dla siebie, Vestine i Callisto. Miary wybierała dla nich na oko. Sama zaś przebrała się na miejscu, w bialuśką koszulę, gorset i skórzane spodnie. Do tego wysokie za kolano buty i szeroki pas. No i rękawice. Piękne, z miękkiej cielęcej skórki, ufarbowane na cudny karminowy kolor. Podobne wzięła dla Ves. Jak blizny na dłoniach się zagoją najpewniej będzie chciała je ukryć.

Następnie odwiedziła lokalnego płatnerza. Kupiła kilka sztuk broni. Po mieczu dla siebie, Callisto, Alberta i Valdreda. Sztylety, dla siebie, Ves, Astrii i dwa dla Aleama. Kurt miał zdobyczny młot, więcej mu nie trzeba. Ogólnie majątek u płatnerza zostawiła, psia jucha. Gotówka przelatywała jej jak piasek przez palce.

Załatwiła jeszcze pełen plecak żywności. Na koniec zrobiła krótki obchód po pobliskich mordowniach. W „Bezzębnej Kurwie” została na jednego. Lokal zawdzięczał swoją wdzięczną nazwę od właścicieli tegoż przybytku, sędziwej burdel mamy, bodaj już sześćdziesięcioletniej, która nadal jednak ochoczo klientom usługiwała. Bobby lubiła tą starą wiedźmę. To u niej jej matka zaczynała szkolić się w fachu. W burdelu namierzyła Wiktora. Medyka, który kilka razy łatał ją do kupy.
Ciut pijany był tej nocki, i ostro obrabiał panienkę wystrojoną w różowe falbany. Dobrze chociaż, że nie zdążył się jeszcze całkiem w trupa zalać. Wiktor znał się na rzeczy, tyle, że lubił solidnie sobie wypić. I często. Nieraz narąbany w sztorc rany jej zszywał, ale nigdy robot nie spartaczył. Rzec można, dopóki na nogach się trzymał potrafił zdziałać cuda.
I tym razem opatrzył jej ramię i obwiązał ciasno złamany bark, który co prawda lepiej wyglądał po specyfiku Szuraka, ale nadal bolał.
- Wiktor, robotę dla ciebie bym miała.
- Teraz?
- Rano. Przejdziesz się ze mną za miasto. Kilkoro ludzi trzeba opatrzyć.
- Praca w terenie kosztuje więcej. Nie lubię ruszać się poza doki.
- Ile?
- Dwadzieścia złotych koron.
- Stoi. Przyjdź rano pod „Rybi Łeb”.
- Z góry płatne – wyciągnął znacząco dłoń.
- Ma się rozumieć, że z góry. Każdy uczciwy człowiek z góry zapłatę bierze.
Sakiewka uszczuplała się niemiłosiernie. Trochę jej było szkoda perły, prezentu od ojca. Ale naszyjniki zdobyte w altanie okazały się bezwartościowym chłamem. Ledwie dziesięć koron za nie wydębiła, a i to po znajomości.

Do tawerny wróciła późną nocą. Dużo lepiej ubrana i wyposażona. Było tam teraz zdecydowanie przytulniej. Mniej tłoczno i same gęby znajome. Chociaż Ves i Callisto wcześniej widać się zwinęli do spania, bo ich wypatrzeć nie zdołała. Nie miała czasu tej nocy odwiedzić Rosalie, by dać jej znać, że cała jest, i zdrowa względnie. Burdel „Dzikie Rozkosze” mieścił się w lepszej dzielnicy miasta, a Bobby nie miała ochoty nosa poza doki wyściubiać. Tutaj się chociaż bezpieczna czuła.

Angelique zasiadła przy kontuarze, całkiem zmęczona tym nocnym lataniem, i zamówiła ciepły garniec miodu. W głowie już solidnie jej szumiało ale nie odmówiła sobie jeszcze trunku na dobranoc.
- Wujciu, ilem dłużna za strawę i napitki? No i nocleg ma się rozumieć.
- Nocleg darmo. Tak samo jak to coś zjadła i wypiła. Za towarzyszy jeno mi zapłać.
- Kochany jesteś – uściskała go przed blat szynkwasu i opadła ponownie na krzesło.
- A moi wypłynęli? Nikogo nie widziałam, ani tutaj, ani w „Dwóch łososiach”, ani nawet w „Bezzębej Kurwie”.
Martin odwrócił wzrok i zabrał się gorliwie za wycieranie kubków. Jego milczenie jakoś zbiło dziewczynę z tropu.
- No mówże.
- Eh słonko... Jakby ci to powiedzieć...
- Mów wreszcie! – niepotrzebnie podniosła głos. Ale w trzewiach czuła, że coś złego się zdarzyło.
- Czanobrody nie żyje. Będzie ze trzy dni jak cichcem go powiesili.

Świat stanął w miejscu. A później rozpędził się w jakimś niepohamowanym szale i cudem tylko z krzesła nie spadła. Serce tłukło się w piersi jak zraniony wróbel.
Bobby wychyliła dzban do samego dna i wbiła wzrok w podłogę. Wszystko w niej wrzało. A później dwie ciężkie łzy potoczyły się po jej policzkach, po jednej z każdego kącika oka. Jedna łza za kapitana. Druga łza za ojca...

- Za co? - zapytała po chwili.
- Złupił jakiś statek handlowy, tuż przy brzegu. Król Tom się wściekł.
- Hans? - zmieniła temat, przygryzając do krwi wargę. Musiała wypytać o resztę załogi.
- Zawisł.
- Jednooki?
- Zawisł.
- Ralf?
- Podpiął się do jakiegoś okrętu.
- Chrystian? – gdy wypowiadała to imię powieka zadrżała jej ledwo zauważalnie.
- Nie wiem. Nic o nim nie słyszałem.
Bobby zdała sobie sprawę, że zaciska pięści stanowczo za mocno, bo paznokcie pozostawiły w skórze białawe wgłębienia.
- Ale Śliski żyje – dodał wtenczas karczmarz, chcąc dodać dziewczynie otuchy.
- Śliski? Przecież zgarnęli go do kopalni wraz ze mną.
- Słyszałem tylko, że widziano go w Pleven, ze dwa dni temu. Uciekł może?
- Może – Agelique dokończyła napitek i odłożyła z hukiem kubek.

Nie wróciła tej nocy do pokoju. Zmęczenie wzięło górę. Zamówiła jeszcze jeden kufel grogu ale nie zdążyła w nim nawet ust zamoczyć. Wcześniej padła centralnie na blat kontuaru. Karczmarz kazał córkom zawlec jej bezwładne zwłoki do pokoiku na piętrze, gdzie jej towarzysze od dawna już spali. Tyle dobrze, że nie śniła po pijaku żadnego koszmaru. A jeśli nawet śniła, rano o tym nie myślała. Kac sprawił, że nie myślała właściwie o niczym.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 30-10-2009 o 08:06.
liliel jest offline  
Stary 30-10-2009, 01:46   #127
 
Oktawius's Avatar
 
Reputacja: 1 Oktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłość
Położył się.., ale długo nie mógł zasnąć. Jeszcze tliła się w jego sercu radość po odzyskaniu "wolności". Udało mu się. Wyrawł się z okowów, dosłownie i w przenośni. Myślami był gdzieś indziej. Nie szukał w wspomnieniach walk i mordów, lecz tych chwil gdy wraz z Hansem, świętowali, bawili się, podziwiali. Zwiedzili nie mały kawałek imperium więc wspomnienia też były unikalne. Z każdego zakątku inne. Piękne łąki, zachodzące słońce, pełny brzuch i powolna jazda do przodu. Teraz? Musiał jeszcze wytrzymać trochę, potem jak każdy pewnie, pójdzie w swoją drogę. Ale co robić? Na arenę, chodź wspomnienia ma przednie z niej, śpieszno mu nie było. Zaciągnąć się gdzieś? Nie głupi pomysł. Wyjechać, by nauczyć się innych sposobów walki? Też nie najgorszy. Piekła go rana na policzku pozostawiona przez tą sucz. Nie potrafił dotrzymać jej tępa. Trzeba to zmienić. Nabrać precyzji i szybkości. Tylko gdzie? Ponoć Estaliczycy w dużej mierze bazują na mobilności podczas walki. Może tam udoskonali swoje techniki? Zresztą... ciężko jego walkę nazwać jakimś stylem. Wiedział że nie jest oszlifowany i czeka tylko na okazję, by jego ruchu stały się dokładniejsze. I broń... też musi być odpowiednia. Właśnie... broń...

Rzucił okiem na młot. Szybko oderwał od niego wzrok, kiwając głową i mrucząc coś jakby "Jebany chaos..." Nie rozumiał tej broni. "Przecież broń to nie osoba, nie muszę jej rozumieć", zreflektował się szybko. Jednak przypomniał sobie, że wielu wojowników dawało imię dla swojego oręża. Czasem tylko stal, lub inny rodzaj broni, bywała towarzyszem w podróży, w rozmowie. Samotnicy... taaaak, Kurt był jednym z nich. Ale żeby utożsamiać młot z człowiekiem? Nadać mu nazwę i mówić do niego? Niee, to nie dla niego. Raczej...
Znowu zwrócił swój wzrok na "pożyczoną" broń. Nie poręczna, ciężka, ale przecież... Ktoś musi umieć nią władać. Poza tym, tkwi w niej moc, której nawet czarownica nie potrafiła odkreślić. Palcami przejechał po napisach na rękojści i obuchu. "Co one oznaczają? Kto je wyrył?" Pytania zalewały jego głowę. Chciał i nie chciał poznać historię tego czegoś. Chciał wiedzieć jaka moc jest tej broni. Może... może da się to sprawdzić?
Wstał szybko i chwycił oręż. Lekko chwiejnym krokiem (bo jakby nie było, ból w nodze dalej doskwierał) wyszedł poza jaskinię. Jeszcze raz obadał wzrokiem napisy i kunszt wykonania. Podrzucił młot w dłoniach, testując go na spokojnie. Teraz zaczął doceniac wykonanie i trud, jaki musiał włożyć w to twórca.
Zaparł się nogami i podjął pierwszą próbę. Zamachnął się, ale to nie było to. Wiedział że da się wykrzesać z tego miażdżota więcej. Kolejna próba i kolejny ból w nodze.
Kurwa, wypadało by coś z tym zrobić- mruknął patrząc się na ranę. Nie wyglądała zbyt dobrze. Ale nic to, czas okiełznać chodź trochę młotek.
Jeszcze raz i jeszcze jeden, wkońcu zaczął rozumieć, jak włada się taką bronią i postanowił "uderzyć".
Rozstawił nogi, uniósł młot nad głowę i przypieprzył w ziemię. Towarzyszyły temu dźwięki świstu i ... pęknięć? Wiedział że uderzenie było silne, mocne, ale żeby aż tak ?
Kilka "pajęczyn" zaczęło się pojawiać na skale.
-O kurwa... żadna zbroja tego nie wytrzyma, nic by tego nie sparowało.... Czym Ty jesteś?- Zwrócił się do młota. Kurwa, znowu to samo. Chodź tym razem, jakoś mu to mniej przeszkadzało.

Zamyślony i zapatrzony w młot, Kurt wrócił do groty. Położył się na posłaniu, dalej obserwując broń.
"Wiem że nie jesteś tym dobrym. A Ty wiesz, że nie wpłyniesz na mnie, tak jak na innych. Ja się nie dam. Ten znajomy czarownicy zbada Cię. I wtedy dowiem się, czyś warta noszenia czy nie. Zresztą... po chuj ja gadam sam do siebie? .... Idę spać, a Ty pamiętaj. Nademną, nie zapanujesz!"

Nie zdążył jeszcze usnąć, jak Astriata zawołała go do siebie. Chciała pomóc dla młodego. W sumie i racja, jego drgawki zauważył już wcześniej, ale cholera wie co to. Widział takie rzeczy tylko przy tych co już mieli odejść na drugi świat, ale za Bogów nie wiedział jak mu pomóc. Na szczęście czarownica podjęła się tego wyzwania.
Przytrzymał Alberta z Valdredem, na tyle ile się dało. A że Kurt ma tą siłę, a ten drugi na chucherko nie wygląda, nie było to trudne.
Zaczęła się "operacja". Zapach, widok krwi i ludzkiego mięsa, jakoś nie odpychał gladiatora, za to Aleam to prawie się porzygał.
"Oj cieniutko chłopcze, cieniutko" Skomentował w myślach Troglodyta.
Trochę to wszystko trwało, ale przynajmniej grot został usunięty, a Albert przeżył. W sumie i dobrze, swój chłop z niego, to i się może przydać teraz.
Zasnął szybko, pewnie ze zmęczenia. Kurt też już swoją wartę odbębnił i czas do spania. Położył się i już nie nękany wspomnieniami i myślami o młocie, zasnął błogim snem.

Obudziło go jakieś dziwne przeczucie. Szybko otworzył oczy i zerwał się z ziemi. Jeszcze zamglonymi oczami omotał jaskinię i stwierdził że dwójki brakuje, a pozostali śpią. Valdreda i Aleam'a nie ma. Nie uciekli, ale debil opuścił wartę, jak chciał gdzieś dupę ruszyć, to mógł go obudzić. Poza tym, zostawił swoją siostrę bez opieki. W sumie już nie, jak Kurt się obudził, ale wcześniej? Można było by tu wpaść i po podrzynać gardła.
Nerwy rozbudziły trochę Gladiatora, a ten wziął trochę drewna i dorzucił do ogniska. Spojrzał na zaspną twarz Astriaty. Dziecko jeszcze, a tyle już przeszło. Chociaż Kurt w jej wieku, miał nie wiele lepiej. Rozejrzał się po jaskini i znalazł przy rzeczach Aleama i Valdreda jakieś szmaty, czy koce. Wziął to i przykrył czarownicę. Jakoś miał do niej słabość. Samej by jej nie chciał zostawić. Poza tym, to dziewczyna... one zawsze mają gorzej.

Usiadł niedaleko, z młotem na kolanach i wartował. Czekał cierpliwie na powrót tamtej dwójki, czy przynajmniej jakiś meteoryt czy coś... Nuda w chuj!
 
__________________
Wolę chodzić do studia niż na nie po prostu,
palić piątkę do południa niż mieć ją na kolokwium.

511409
Oktawius jest offline  
Stary 30-10-2009, 20:43   #128
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
w kooperacji z Kellym

Drogę do Pleven niemal przefrunęła. Nie wiedziała, co takiego dzieje się z jej organizmem, ale nieoczekiwane benefity ucieszyły ja wielce. Zmęczenie zniknęło bez śladu. O wiele już czystsza niż wcześniej, Vestine parła naprzód z uporem godnym sprawy większej niż rana faceta, który ją spławił. Może to cicha, zimna furia nadawała jej rytm? Niech to diabli, cokolwiek to było, Vestine nie miała nic przeciwko. Gdyby nie Bobby, byłaby pewnie nie zrobiła w całej tej drodze najmniejszego nawet odpoczynku. Piratka jednak zaczynała się słaniać, a ponieważ sama prędzej padłaby w konwulsjach niż zaproponowała postój, Ve zrobiła to za nią. Widok glinianej buteleczki i Bobby przypijającej nią toast, ukłuł nieco czarodziejkę. Pomyślała o poważnym stanie, w którym zostawiała za sobą Alberta. Nie wspominając nawet o dłoniach, które wciąż niewymownie bolały przy najmniejszym nawet drgnieniu. Bała się, że rany zaczną się paprać. Gdyby wdała się gangrena, obie dłonie trzeba by odjąć, a jakoś nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez nic. Przez myśl jej przemknęło, że wolałaby się utopić niż zostać kaleką. W mgnieniu oka jednak mikstura wylądowała w żołądku Bobby, i od tego momentu ciężko byłoby ją jakkolwiek odzyskać.

Wciąż szli.
Szli, szli, szli, szli.
Szli, jakby ta cholerna droga nigdy nie miała się skończyć. Kobieta miast zmęczenia odczuwała rozdrażnienie. Chciała mu pomóc już, natychmiast. Spłacić w końcu dług, którego się wstydziła.

Zajazd, który wyrósł im na horyzoncie, nie należał do najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziała. Trudno jednak wybrzydzać, gdy z lekka zmurszała budowla okazuje się błogosławieństwem. Był zajazd, byli ludzie, były więc i ubrania. A tych ostatnich potrzebowali naprawdę mocno.
Plan działania miała gotowy.
Wysuszone na słońcu włosy wciąż jeszcze były lekko sztywne od morskiej wody. Vestine wyglądała już jednak lepiej. Bardziej jak utrudzony wędrowiec niż uciekinier z kopalni. Ukryte pod ubraniem kajdany nie rzucały się w oczy. Palcami, na wyczucie, poprawiła czernidło na powiekach. Gotowa była do akcji.

Zastanawiała się jak to rozegrać. Zwykle miała ze sobą monetę chociaż na pierwszą kolejkę, bo tyle czasu wymagało ściągnięcie na siebie męskiej uwagi. W myślach przepatrywała różne warianty, wciąż jednak zbliżając się ku drzwiom wejściowym zajazdu.
Nim zdążyła położyć rękę na klamce, drzwi otworzyły się z hukiem. Ze środka wypadło dwóch mężczyzn, jednym z nich targnęły torsje i... Vestine nie zdążyła odsunąć nogi – pijany w sztok ozdobił krawędź jej buta mało gustownym rzucikiem z obrzydliwej treści własnego żołądka. Krzyknęła, zasłaniając usta dłonią. Drugi z nich, pijany niemal równie mocno, do tej pory próbujący asekurować kompana, wypuścił z garści jego pludry i jął bełkotliwie przepraszać „panienkę”. Ve zaproponowała, że może w ramach rekompensaty powinien jej postawić kolejkę. Spotkało się to z dużym entuzjazmem mężczyzny zwanego Gawłem. Tak dużym, że w pół obejmując „panienkę”, zostawił na progu najlepszego swojego przyjaciela zwanego Pawłem sam na sam z rzygowinami.
W ciemnym wnętrzu, o dziwo panował ruch. Gaweł zamówił flaszkę przepalanki. Choć był pijany w miarę sprawnym gestem rozlał ją do kubków. Zamówił śledzika, wszak do wódki trzeba zagrychy. Komplementując przy tym Vestine, wszak do wódki i zagrychy najlepsza jest baba. Powszechnie bowiem wiadomo, że bramy do nieba są trójkątne a na każdym z rogów siedzi kolejno wódka, zagrycha i baba.
Dziewczyna nie pozostawała dłużna. Niezbyt dyskretnie przysunąwszy się bliżej Gawła, wzniosła toast na jego zdrowie. Zarechotał rad, wolną ręką objął ją w pasie, przyciągnął do siebie i ucałował. Trafił w ucho, bowiem poświęcenia poświęceniami, ale tego oddechu Ve znieść nie mogła.
- Co jest, gołąbeczko? Coś taka niedotykalska?
- Dotykalska, dotykalska. Tyle, że wstydliwa.

Sparowała puszczając doń oko.
Po trzeciej kolejce ręce Gawła zrobiły się nader niespokojne i chyba musiało go coś mocno zaswędzieć, bo kręcić się jął przy stole. Ani się obejrzał, jak wsparty na zgrabnej brunetce, z trudem piał się schodami na górę, ku pokojowi, który wynajmował wraz z Pawłem.
Vestine stojąc w progu pociągnęła łyk z trzymanej w ręku flaszki. Dobrze znany smak przywoływał wspomnienia. Dyskretnie przesunęła zasuwkę w drzwiach. Wcisnęła butelkę Gawłowi, nakazując mu pić, podczas gdy sama zajęła się sznurowaniem bluzki. Gaweł przełykał grzecznie, patrząc jak dekolt jego okazji rozchyla się coraz bardziej. W końcu udało się Vestine wyswobodzić z bluzki obie ciężkie piersi, Gaweł przywarł do nich ustami. Widział już gorzej niż podwójnie, ale z takiej okazji skorzystać musiał. Ve przejęła butelkę, wylewając sobie na okazały biust stróżkę alkoholu, którą nieświadomy sytuacji ochlaptus chciwie spijał z jej skóry.
Padł nim zdążył rozsznurować rozporek.

Nie miała wiele czasu, Paweł pijący wciąż na dole w każdej chwili mógł zechcieć skorzystać z pokoju. Gorączkowo rozejrzała się wokół. W kącie złożony leżał bagaż. Przejrzała go pobieżnie, nie zależało jej przecież na obrobieniu do cna chrapiącego na łóżku ochlaptusa. Kilka sztuk odzienia wcisnęła do wybebeszonej wcześniej torby i przerzuciwszy ją sobie przez ramię, ruszyła do okna.
Jak widzieli wcześniej, niewiele poniżej okien zaczynał się dach szopki na opał. Z pewnym wysiłkiem przecisnęła się przez szparę w oknie. Skoczyła. Na daszku drewutni nie udało jej się złapać równowagi i nieszczęśliwie wylądowała z biustem na twarzy próbującego ją łapać Callisto.

Jej łupy nie były może okazałe, ale z całą pewnością prezentowały się lepiej, niż ubrania, które mieli na sobie podczas ucieczki. Teraz przynajmniej mogli mieć nadzieję, na wejście do miasta bez wzbudzania sensacji.

*

„Pod rybim łbem” czekały ich prawdziwe luksusy.
Łóżko, ciepłe jedzenie, trunki. Wszystko, bez czego zmuszeni byli się obchodzić przez ostatnie tygodnie. Vestine przyjęła to błogosławieństwo z pomrukiem zadowolenia. Bobby zdążyła się jedynie okręcić na pięcie, błysnąć Estalijczykowi biustem i pobiegła w miasto spieniężać swoją czarną rezerwę.

- Wiesz, może to głupie,ale wierzę jej, ze spróbuje kogoś ściągnąć, żeby nam zdjął to zasmarkane dziadostwo - podniósł ciągle okute ręce. Obydwoje mieli ewidentnego pecha przy nieudanych próbach Aleama. - Natomiast Szurak, to zupełnie inna sprawa. Mam wrażenie, ze powieka nie drgnęłaby mu, gdyby wsypanie nas mogło choć troszkę zwiększyć szanse jego własnej ucieczki.
Vestine obdarzyła mężczyznę zdziwionym spojrzeniem stalowych oczu. Pojęcia nie miała, skąd mu się to wzięło
- To chyba dosyć oczywiste? Nie wiem jak Ty, ale ja od samego początku nie darzyłam Szuraka zaufaniem. Widziałeś to mięso? I mikstury? Gdyby Bobby nie ciągnęła nas ze sobą, już by się pewnie kąpała w oślim mleku.
- Możliwe, ale nie sądzę, żeby była tak głupia. Może trochę jest przewrażliwiona na punkcie magii i trochę przypomina świszczypałę, biorąc pod uwagę charakter, ale pewnie także tak ufa Szurakowi, jak my. Pewnie, że sztygar wyraźnie czuje do niej słabość, ale pewnie gdyby stanął przed alternatywą: on, albo Angie, puściłby ją kantem, identycznie jak dowolnego innego.
- Uhm. Bobby nie jest w ciemię bita. Ale widzę, że nie jeden Szurak darzy ją nieco ponadprzeciętną estymą
- czarodziejka wybuchnęła dźwięcznym, lecz cichym śmiechem.
- Estymą? Owszem jest niezła. Ona i ty. Może jeszcze Aleam. Ves, naprawdę szczerze mówiąc, sądzę, że zwyczajnie uciekniemy, potem zaś pewnie się rozstaniemy. Każdy pójdzie w inną stronę. Nawet nie wiem w jaką, przynajmniej nie znam ich planów, swoich zaś jeszcze nie mam. Ponoć znałaś się wcześniej z Bobby. Widziałaś także, ze wielu spośród nas ma swoje prywatne plany. Czy sądzisz, że wszyscy zechcą stworzyć fajną drużynkę przyjaciół? Nawet Bobby tutaj nie pomoże, tylko ewentualnie los.

Czarodziejka uważnie przyglądała się swojemu rozmówcy. Był dorosły, ale sprawiał wrażenie, jakby całe swoje życie przeżył pod kloszem. Najwyraźniej pochodzili z dwóch nie mających ze sobą wiele wspólnego światów.

- Ech, wszyscy pomagaliśmy sobie. I dobrze się stało, bo osobno nie ma mowy, żebyśmy zwiali. Pamiętasz skaveny, czy strażników? Bez wspólnego działania oraz pomocy byłaby kicha. Cieszę się, że Albert także dołożył się do wspólnej puli działania, a ze skupił się akurat na tobie, trudno mu się dziwić.
Odpowiedziało mu pogardliwe prychnięcie.
- Nie wiem, o co ci chodzi - zdziwił się jej reakcji. - Po prostu uważam, że jesteś bardzo ładną i zgrabną dziewczyną. Byłbym dziwakiem, gdybym tego nie dostrzegał - rzekł neutralnym tonem. - Możesz naprawdę zaś mi wierzyć, że dziwakiem nie jestem.
- Myślałam... mniejsza. Dziękuję.
- Dziękuje się za komplementy, natomiast to jest prawda. Masz urocza buzię, nawet umorusaną, ładną szyję, dłonie i ...
- ugryzł się w język - no i ogólnie ładną, zgrabną sylwetkę. Ale, może zmieńmy temat - wydawał się niepewny - niespecjalnie umiem rozmawiać z kobietami. nie miałem zbyt wiele okazji. Jeżeli coś schrzanię, po prostu mi powiedz. Na pewno to nie będzie złośliwość, tylko zwykłe nieporozumienie.
- Jesteś uroczy
- Vestine przymrużyła oczy. Pociągnęła wciąż nie spuszczając spojrzenia z Estalijczyka - Ale musisz wiedzieć, że taka ilość komplementów mówi się kobiecie zazwyczaj wtedy, kiedy oczekuje się, że zrzuci ona ubranie.
Jeżeli kiedykolwiek wcześniej Ves zdarzało się widzieć bardziej zaskoczonego mężczyznę, który w dodatku zarumienił się po czubki uszu, to zapewne było to bardzo dawno.
- To ... ja ... nie musisz ... znaczy ... znaczy nie to, co znaczy ... - próbował wybrnąć. - Znaczy nie wyobrażam sobie - wreszcie powstrzymał jąkanie oraz złapał jako taki tok wypowiadania się - żebym próbował ... no próbował ... wpłynąć na jakakolwiek kobietę komplementem, czy czymkolwiek innym, żeby się rozebrała. Nie myślałem tak. Naprawdę. Nie to, żebyś coś nie tego, ale naprawdę ... och, nie wiedziałem, że tak jest - wreszcie mruknął. - Pewnie muszę się wiele nauczyć.

Bobby wróciła, prowadząc ze sobą wolność w osobie Guntera. Przeguby i kostki lżejsze o żelastwo, pokryte mieli otarciami. Potem piratka zniknęła znów. Callisto zaś i Vestine zszedłszy na dół, postanowili uczcić odzyskanie wolności. Ona piła sporo, on o wiele mniej.
Dawno już nie rozmawiała z nimi o swojej przeszłości. Właściwie chyba ten wybuch szczerości był jak pęknięcie wrzodu. Ciemnowłosa nie przywykła do dzielenia się z kimś swoimi przeżyciami czy przemyśleniami. Miniony od śmierci męża czas uczynił ją szorstką.
Piła więc.
Zdecydowanie zbyt wiele.
Koniec końców Estalijczyk musiał zanieść ją na górę na rękach. Złożywszy ją delikatnie na łóżku, zdjął jej buty i poluzował odzienie.
Dziewczyna uśmiechnęła się przez sen.
 
hija jest offline  
Stary 02-11-2009, 01:11   #129
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Godzina brzasku. Tajemnicza, jedyna w swoim rodzaju.
Nieuchwytny moment, kiedy świat zasypia całkowicie. Chwila przed świtem, zanurzona w ciemności, rozpięta między wczoraj a dziś, nienależąca ani do przeszłości ani do przyszłości, chwila, która nie zagnieżdża się we wspomnieniach.
Otulone lekką mgłą Pleven pustoszeje. Nieruchomieją strażnicy na murach, cichnie wiatr, woda w zatoce zastyga w kryształową taflę odbijającą niebo i Iglicę.
I tak każdego dnia świat w bezruchu scala się na nowo. W momencie, gdy nawet bogowie śpią. Potem słońce znowu pojawia się na nieboskłonie a ludzie i zwierzęta budzą się w znanym utrwalonym porządku.
Instynktowne wyczucie sacrum istot żywych sprawia, że w tej chwili najwytrwalsi biesiadnicy zasypiają nad kielichami, kochankowie w swych ramionach, zmęczone płaczem dzieci w kołyskach. Nocne zwierzęta tracą na sekundę czujność. Wszystko pogrąża się w zapomnieniu.
Niektóre stare kobiety wiedzą. Te, którym udało się obudzić w tej jednej sekundzie i w blasku świec znowu zobaczyć swoje pełne brzuchy i piersi. Istotę, nie następstwo. Prawdę nie skutek. Stare mądre kobiety, co dotknęły chwili, w której świat się odnawia, których samolubny cichy protest zdławiło w zarodku poczucie matczynej odpowiedzialności.
I codziennie chwilę przed brzaskiem świat znowu wygrywa z chaosem.
Choć nigdy nie udaje się naprawić wszystkiego.
„Pod rybim łbem” zawsze czujny Martin opiera czoło o kontuar, śniąc właśnie o łąkach, przejrzystym powietrzu i łagodnych kobiecych głosach. Zezowaty ulicznik sączący cały wieczór rozwodniony miód padł na stole, z którego dwie godziny temu zabrano na górę Bobby. Cały czas zaciska chudą piąstkę na srebrnej monecie, ale nie obserwuje już schodów, na których zniknęli ci, których miał pilnować.
Callisto budzi się nagle. Niewielki pokój oświetla słabe światło grubej, przezornie umieszczonej w misce z wodą świecy. Estalijczyk wciąga szybko zakupione przez Bobby ubranie, ze zdziwieniem zauważając, że zawiesił sobie na szyi medalion znaleziony w kopalni. Tknięty przeczuciem próbuje zdjąć go z szyi. Bezskutecznie.
Zamiast poczuć panikę, coś sobie przypomina. Czujną twarz zezowatego chłopaka, która towarzyszyła im cały wieczór. Aż zdziwił się, że dopiero teraz. Bezszelestnie wychodzi z pokoju. Nie chce obudzić obu śpiących kobiet. W karczmie jest bardzo cicho tylko z ciemnego kąta dobiega jakieś pochrapywanie. „Wujcio” leży na blacie. Stojący obok niego strażnik trzyma wycelowaną w karczmarza rusznicę. Trzech innych idzie w kierunku schodów. Nikt jeszcze nie widzi Callisto. Chłopak w mgnieniu oka znajduje się z powrotem w pokoju.
Vestine wygląda przez okno. Dwóch strażników okrążyło właśnie karczmę i zniknęło za jej rogiem. Wstała chwilę po Estalijczyku. Instynkt dziecka ulicy każe jej skakać z okna bez namysłu. Świeca rzuca w pokoju długie cienie. Coś jest nie tak. Nie tylko strażnicy nie pasują.
Bobby jeszcze śpi. Cicho świszczy jej oddech. Wyczerpana i pijana po nocy, która nią wstrząsnęła. Dzięki unieruchomieniu kości przez Wiktora przynajmniej nie boli jej ręka, ani nie trawi gorączka. Na środku pokoju poniewiera się przytargana przez piratkę sterta mieczy i ubrań. Dziewczyna nawet przez sen czuje całkiem nowy ból po obu stronach żeber. Śni jej się, że pływa w oceanie.

***

Andrea obrzuciła sylwetkę Aleama pociągłym wzrokiem gdy ten bezpośrednio spytał co tu robią. W świetle latarni wozu można było zdecydowanie lepiej przyjrzeć się jej postaci.


Długie niczym nie związane kruczoczarne włosy kręconymi pasemkami opadały na smukłe ramiona. Można było odnieść wrażenie, że całe nocne niebo w nich widać. Twarz miała ładną i opaloną, spojrzenie jednak zmęczone jakimiś trudami życia, które zdawały się kontrastować ze srebrną biżuterią błyskami odbijającą skromne płomienie. Nie uszło jej uwagi oceniające wartość tych kosztowności spojrzenie ulicznika, który szczególnie dużo czasu poświęcił bursztynowi ulokowanemu w rodowanej oprawce w zagłębieniu pomiędzy pełnymi niczym sartosańskie kantalupy, piersi kobiety. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Trudno było zgadnąć, czy zadowolona z efektu jaki wywołuje dopracowywany codziennie wygląd, czy też z jakiejś zgoła innej przyczyny. Dała znak starszemu mężczyźnie, by nie puszczał owczarków. Psy jednak na naprężonym powrozie wyczuły niepewną sytuację i obnażywszy żółte kły warknęły groźnie na dwóch chłopaków.
- Goń! Bierz! Spokój do diaska! - mężczyzna zesztorcował zwierzęta, które nad wyraz karnie umilkły. Goń tylko zaskamlał rozczarowany.
- Cóż sprowadza? - Andrea powtórzyła zadane jej pytanie – Fortuna oczywiście. Raz łaskawa, raz nie. Poza tym to dość odważne pytanie na dzień dobry zważywszy na to w jakim jesteście stanie. Ale tak. Znajdzie się coś w naszym wszystko-wozie, co by się wam przydało. I trochę jedzenia też jak sądzę. Prawda Guatro?
- Oczywiście Dzióbko – mężczyzna niespecjalnie się odzywał do chłopaków. Zdjął tylko szlafmycę i przejechawszy dłonią po łysinie, uśmiechnął się do niej trochę dobrotliwie, a trochę chytrze.


Kimkolwiek był dla tej dziewczyny, wydawał się zadowolony z takiego obrotu spraw. Przywiązał psy na powrót do wozu i wziął od Valdreda uzdę, za którą ten prowadził niedoszłego wierzchowca Andrei.
- Więc ustalone. Najpierw pomożecie nam z kołem, a potem pójdziemy wam pomóc z waszymi... niesprawiedliwościami losu.

Naprawa wozu nie trwała specjalnie długo i w trzech chłopa poszła dość sprawnie. Aleam, Valdred i Guatro unieśli lekko do góry część wozu, a Andrea w tym czasie, bardzo sprawnie jak na tak wystrojoną kobietę, zdjęła z osi resztki poprzedniego i założyła zapasowe. Dobicie paru klinów na koniec, nie sprawiło Valdredowi najmniejszych trudności. Guatro w tym czasie wyciągnął z jakiejś skrytki skrzynię z niezbyt imponującymi narzędzia, które jednak powinny w zupełności wystarczyć do zdjęcia reszty kajdan. Młotki, cęgi, przecinaki i parę topornie wyglądających wytrychów. Do tego, do worka wrzucił dwa bochenki chleba, gliniany kubek ze smalcem, ser, bukłak ze sfermentownym kobylim mlekiem, a nawet trochę rodzynek, które z nich dwóch tylko Valdred widział na rynkach Tilei. Kobieta w milczeniu i z niegasnącym tajemniczym uśmiechem patrzyła jak obu oczy zaświeciły się bezwarunkowo na widok jedzenia. Mężczyzna zaś wydawał się nie zwracać na nich uwagi. Pogwizdywał sobie tylko jakąś melodyjkę.
- To miłe z waszej strony, że nam pomogliście – zwróciła się do Valdreda – Guatro pójdzie z twoim towarzyszem, a ty poczekaj jeszcze chwilę na mnie. Wspominałeś, że macie rannych... żadne z nas nie zna się na sztuce leczenia... ale myślę, że powinnam znaleźć w tym naszym bałaganie jakąś miksturę, lub dwie na tę okazję.
Obaj spojrzeli po sobie. W uszach żadnego nie brzmiało to, jak pytanie, ale tym bardziej nie jak rozkaz. Raczej jak spokojne wyrażenie woli. Guatro w odpowiedzi z szerokim uśmiechem wcisnął Aleamowi skrzynkę i worek, a sam wziął jeden z lampionów.
- Nooo... prowadź synku.
Po chwili w ciemnościach pozostał po nich tylko oddalający się płomień, a Andrea weszła do wozu. Przez chwilę pozostał sam. Sam bez Astrii. Nagle uderzyła go myśl, że trudno mu teraz bez niej... Ze środka zaczął dobiegać go odgłos przemieszczanych skrzynek i klekoczącego szkła. Bierz spojrzał na młodego najemnika mało inteligentnym spojrzeniem.
- Pomógłbyś mi proszę z tymi słojami?
W odpowiedzi chłopak niepewnie zajrzał do środka wozu. Ciasne pomieszczenie wyposażone w dwa łóżka, stół i całą masę ksiąg, skrzyń, szafek, wypełnione były mieszaniną intensywnych zapachów przywodzących na myśl coś pomiędzy sklepem zielarskim, a pracownią alchemiczną. Ciąg stojących na półkach pojemników z owadami i roślinami zdawał się nie mieć końca.
- Ściągnij z góry ten wielki jeśli możesz – powiedziała odwracając się do niego i wskazując na duży słój z czymś co wyglądało na kredę.

Najpierw poczuł dotyk jej dłoni na pasie, a potem jak wsuwają się pod koszulę i zimne opierają się o jego brzuch.
- Nie pytałeś czemu ci pomagam – powiedziała patrząc swoimi okrągłymi oczami jakby tonąc w jego spojrzeniu gdy się odwrócił – Teraz też nie pytaj.

***

Fale zdawały się i jego chcieć uśpić. Morze to jednak nie jego żywioł... a przynajmniej nie w momentach kiedy tak jak teraz nic się nie działo, a w dodatku nie dało się pójść spać. Gladiator nie miał pojęcia gdzie udali się jego dwaj towarzysze, ale wiedział, że wrócą jeśli tylko będą mogli. Nie miał się za okaz dobra i wzór moralności, więc skoro on by tu siostry nie zostawił, to chyba tylko największy złamas by mógł. Z młotem na kolanach, oczekiwał więc ich powrotu. Dopiero po chwili dostrzegł zbliżające się od strony zbocza dwie postaci. Z początku pomyślał, że to Aleam i Valdred, ale oni nie mieli ze sobą lampy wtedy. Dopiero gdy zeszli rozpoznał ulicznika, który prowadził ze sobą jakiegoś łysawego mężczyznę, który najlepsze lata miał już dawno za sobą. Pociągła szata nie wróżyła, że to wojak jakowyś.

Okazało się, że w środku nocy znaleźli kogoś kto jest skłonny im pomóc. Starszawy mężczyzna, który przedstawił się jako Guarto, lub jak kto woli Don Mangusto, pomógł ulicznikowi rozbroić kajdany i przyniósł sporo jedzenia, którego wszyscy tak naprawdę potrzebowali. Wkrótce też wrócił Valdred w towarzystwie kobiety o imieniu Andrea, która z kolei wręczyła im dwie niewielkie flaszeczki z lekko odbijającą światło niebieskawą cieczą mocno pachnącą alkoholem i podbiałem. Astria nie miała wątpliwości, że to mikstury lecznicze sprzedawane w większości kramów alchemicznych. Nie mogła też nie zauważyć, że oboje nieznajomi silnie pachną specyfikami chemicznymi i zielarskimi. Zauważyła też, że odczuła dużą ulgę gdy Valdred wszedł do jaskini. Spała i nawet nie zauważyła, że wyszedł, ale jakoś źle jej z tym było. W końcu po tak długim czasie odzyskała brata...

Andrea zaproponowała, że mogą im jeszcze sprzedać parę innych mikstur leczniczych bądź jeśli mają życzenie to i innych i że choć chciałaby to nie może im nic więcej zaofiarować darmo. Nikt nawet nie pomyślał by mieć jej to za złe.

Potem odeszli zapraszając jeszcze na wielki bazar przed Pleven gdzie będą bawić przez tydzień, lub dwa.

***

Ranek przywitał wszystkich poczuciem ulgi i lekkości. Pełne żołądki nikomu nie marudziły, wypoczęte mięśnie prosiły się o przeciągnięcie, a lekki ciepły wietrzy wiejący od południa zapraszał do wzięcia porannej kąpieli. Nawet mewy odrobinę ucichły, by nie zakłócać zbiegom tej jakże miłej idylli. Wypoczęci mogli w końcu pełną piersią poczuć wolność.


Kurt pierwszy otworzył oczy. Cały czas ściskając w dłoniach młot, który choć uparcie milczał, zdawał się słuchać wszystkiego co myślał gladiator. Mężczyzna przez chwilę patrzył na broń, jakby nie do końca ją poznając. W sumie wydawała się trochę inna niż wczoraj. Ale to może dlatego, że łub mu już tak nie pękał od tego pieczenia jak wczoraj. Alberta zbudziła Astria gdy sprawdzała w jakim stanie jest rana i czy nie warto zmienić opatrunku. Aż sam się w myślach skrytykował czując jak jego organizm reaguje na dotyk dziewczyny falą przyjemnego ciepła. Raz tylko syknął gdy za mocno pociągnęła kawałek materiału, który przywarł do świeżego zakrzepu. Rana nie mniej goiła się doskonale i nawet Astria musiała przyznać, że rycerz musi być w doskonalej kondycji skoro tak szybko wraca do zdrowia. Wstawał z początku bardzo ostrożnie, ale i później gdy zrobił parę kroków, bólu większego nie odczuwał. Tylko Aleam zniknął gdzieś na jakiś czas już samego rana. Chłopak od świtu nie mógł się ułożyć wygodnie na skałach. Musiał jakoś źle spać wcześniej, bo co chwila coś mu przeszkadzało i najgorsze było, że czuł teraz potworne swędzenie tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.

Dzień był do ich całkowitej dyspozycji. Przynajmniej do momentu kiedy nie wrócą z miasta pozostali.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 03-11-2009, 17:57   #130
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dziewczyna niewątpliwie została obudzona. Pewnie robota Ves. Może też wyczuła niebezpieczeństwo? Ciekawe jak to jej udało się? Musiała walić ja po twarzy, czy wystarczyło zwyczajne potrząśnięcie? Od Angie śmierdziało okowitą niczym od znoszonego kapcia starego krasnoluda … tyle, ze wyglądała ładniej, nawet z tak rozwichrzoną czupryną, której każdy włos bujał się własną drogą, zupełnie różną od drogi jego pozostałych kolegów. Widocznie jednak szybkie trzeźwienie należy do stałych elementów pirackiego rzemiosła, bowiem gdyby mu normalnie pokazano kogoś tak schlanego, oceniłby, iż pewnie jeszcze dłuuuuugi czas nie wyjdzie z rynsztoka. Tymczasem Angie nie dość, że miała otwarte, słodkie oczęta, których wprawdzie nie widział po nocy, ale pamiętał, co wcześniej zaobserwował, to jeszcze stała, ruszała się, ba, nawet gadała coś. Niestety, na tym się kończyły zapewne możliwości jej organizmu, bo sensu w tym gadaniu nie było za grosz. Przynajmniej, jeżeli chodzi o zabranie broni. Niewątpliwie, byli jej wdzięczni, że tak się postarała i nie pamiętając o niewieścim wstydzie, dla dobra drużyny, postanowiła obnażyć swe jędrne piersi, byle tylko wyjąć perłę …
- Co ja pieprzę? – zreflektował się nagle zdenerwowany Callisto. – Widocznie jestem jeszcze zaspany. Naturalna rzecz. Organizm puszcza – powiedział sobie mając wrażenie, że gdzieś już słyszał tą frazę. Zresztą: najpierw kopalnia, potem ucieczka, walki, rany, wędrówka do miasta, wreszcie trochę alkoholu. Wprawdzie nie pił dużo, więcej starał się zjeść, ale nawet ta niewielka stosunkowo karafka wystarczyła, żeby poczuł rozkoszną bimbrozję, smakującą niczym napój na ucztach królewskich podany. Potem zaś smacznie zachrapał, tuląc się w poduszkę, ba, nawet dwie mięciutkie, jędrne poduszeczki, pod którymi czuł równomierne bicie czyjegoś serca. Wszakże nie miał ochoty budzić się, aby przeanalizować fenomen tych niezwykłych elementów pościeli. Było dobrze, tak jak było.

Obudził chłopaka sygnał Vereny. Nie miał czasu się zastanawiać, dlaczego leżą w trójkę stłoczeni na jednym łóżku, a leżanka obok jest wolna. Pamiętał, jak zaniósł podchmieloną Ves, ułożył na podwójnej leżance sam się zwalił obok. Angie trzymała się dzielnie, ale jeżeli ktoś by ją w nocy niechcący zdzielił po okaleczeniu, które jeszcze się nie zabliźniło, mimo pomocy Szuraka, byłoby nieciekawie.
- Lepiej niech sobie piratka pośpi wygodnie osobno – uznał. Jak widać bezsensownie, gdyż i tak znaleźli się wszyscy razem w jednym łóżku. Albo Angie lubiła trójkąty, albo była zbyt zalana, żeby patrzeć, gdzie się kładzie? Ewentualnie obydwa elementy jednocześnie także wydawały się dopuszczalne.

Wrócił niemal biegiem.
- Trójka gości opodal schodów – rzucił szybko dziewczynom zakładając rygiel na drzwi. Może kilkanaście sekund wytrzyma.
- Tam na dole jeszcze para kolejnych – odpowiedziała Ves ubrana szykownie. – Ale skręcili za węgieł.
Mieli dosłownie chwilę na ucieczkę. Gdzie? Droga przez schody wydawała się zablokowana. Trzech strażników stanowiło wystarczającą barierę, nie licząc tego ze spluwą, trzymającego karczmarza na muszce. Nie było bata, znajomy Angie zdrowo zapłaci za ich wizytę. Pewnie wyłga się płacąc łapówki, ale … czy to znaczy, że ktoś ich sypnął? Niewątpliwie, jednak najbardziej narzucająca się myśl o Szaraku miała poważny mankament: po co miałby karmić Angie miksturką? Dlatego stawiał na jakiegoś znajomego Angelique, który dla szmalu zdecydował się na wsypanie dziewczyny.

Ale nie mieli czasu na rozmyślanie. Okno. Piętro. Strach poczwarza siły, Callisto się zaś bał, jak jasny piernik. Nie tylko o własne cztery litery zresztą. Schwycił miecz dla siebie oraz Alberta, o którym truła mu czarodziejka. Zawiesił na paskach przez ramiona. Nie było durniejszej opcji, niż bieganie mając długie ostrze przy boku, mogące zaplątać się między nogami. Lepiej chwilę obciążyć bary, potem zaś trzymać w dłoniach. Ciapnął przez okno worek z ciuchami, po czym skoczył, opuszczając się na obydwu rękach. Żebra zabolały, ale śpieszył się. Nogi ledwo wytrzymały. Błocko pod oknem tym razem się przydało, choć troszkę neutralizując skok. Bardziej brudny, czy śmierdzący, niżeli jest, ocenił realnie, pewnie nie będzie

Wszyscy się śpieszyli. Odłożył miecze. Skoczyła. Złapał Vestine. Miał wprawę. Nawet nie przytuliła swoich piersi do jego policzków. Aczkolwiek w wypełnioną błotnistą breją kałużę przyfasolił kolejny raz. Sprytna Angie wprawiona na wantach oraz linach okrętowych poradziła sobie sama. Kozica górska nieomal. Szum wiatru, morza trochę tłumiły dźwięki, ale nie było możliwości, by zaraz nie mieli na karku strażników. Jakoż jeden wychylił się raptem zza naroża, szczęśliwie jednak oni właśnie chowali się za swoim. Ale tylko jeden. Callisto zobaczył go już na zakręcie. Strażnik przez moment wahał się, czy za nimi nie popędzić, ale chyba wolał zaczekać na kamratów. Jakby nie było, pewnie dostał informację, że poszukiwani są odrażający, brudni, źli, przy czym każdy z nich jest uzbrojony i niebezpieczny.
- Tutaj! – wrzasnął. – Tutaj! Zimo, kończ to pierdzielone lanie. Tutaj biegną.
Fart! Przynajmniej tyle było ich przy całym usmarkanym pechu. Cokolwiek robili, wdeptywali w kupsko, jak stąd do Altdorfu. Tym razem szczęśliwie Zimo, pilnujący na zewnątrz, musiał się odlać, jego kamrat zaś nie zdecydował się pobiec samodzielnie. Pewnie uznał, że nawet wysoka nagroda nie jest warta ryzykowania starcia przeciwko zdesperowanym uciekinierom.

Miał rację. Wiatr świszczał im w uszach, gdy gryząc z bólu oraz zmęczenia wargi pomykali niczym szaleni uliczkami portu. Potykali się, ślizgali, ale biegli, jak wariaci za przewodem znającej miasto Angelique. Dookoła rozciągały się magazyny, baraki oraz inne knajpy, niewiele różniące się od przybytku „Wujcia.” Nie było jeszcze wielkiego ruchu. Niestety, bo za dnia port stanowił najbarwniejszą, najbardziej zróżnicowaną dzielnicę miasta wypełniona tłumem obcych marynarzy, tłumem pracowników, kupców, urzędników. Tu nie pytało się nikogo, nikt nie wydawał się zainteresowany, kim jesteś. Jeżeli tylko zapłaciłeś odpowiednie podatki, albo dałeś w łapę portowcom, miałeś spokój. Zresztą nawet straż miejska zapuszczała się tutaj od wielkiego dzwonu. Zbyt wielkie wścibstwo gwardzistów, byłoby zdecydowanie nie na rękę wielu pleveńskim figurom, które niekiedy po cichy czerpały zyski z przemytu. Tylko właśnie w takim zakazanym miejscu mogli mieć nadzieję na chwilowe odsapnięcie i ułożenie jakiegokolwiek sensownego planu. Trzeba było spylać.
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172