Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2009, 00:07   #56
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Rebecca spojrzała na Seamusa jakby cała ta sytuacja była tylko i wyłącznie jego winą. Położenie, w jakim się znalazła było bardzo niewesołe. Do świtu coraz bliżej, a ona nawet nie wiedziała, jak daleko znajduje się od swego mieszkania.

Rosalie zapewne skomentowałaby to wszystko jako stąpanie po bardzo cienkim lodzie, Rebecca jednak nie miała zbyt wiele czasu na roztrząsanie prawdopodobnych opiniami swej matki. Należało coś zrobić i to jak najszybciej.

Zanim mężczyzna zdołał jakkolwiek zareagować, zbliżyła się do opuszczonych zabudować. Obdrapane, szare mury raziły swą szpetotą. Płaty odpryśniętego tynku odsłaniały gdzieniegdzie rudą cegłę. To jednak wcale nie umniejszały brzydoty miejsca. Resztki obumarłych traw i kikuty samosiejek drzew sprawiały wrażenie, jakby natura już zapragnęła objąć to miejsce we władanie, jakby ludzka stopa nie stała tu od dziesiątek lat. Wszystko szare, bure, z zielonymi zaciekami deszczu. A zbliżający się wschód tylko potęgował tę szarość do niewyobrażalnych, aż przykrych dla oka rozmiarów.


Torreadorka z pewnością chętnie zatrzymałaby się przy chropowatych ścianach opuszczonych budynków, by podziwiać mozaikę powoli obracających się w nicość murów. Zrobiłaby to, gdyby tylko miała na to teraz czas. Lubiła ten rodzaj „sztuki”. Może nie był to jej ulubiony, ale jednak miała jakiś sentyment do obrazu wszechobecnego rozkładu i cierpienia.

Czasu było coraz mniej. Kobieta najszybciej, jak tylko mogła w swoich butach na wysokim obcasie, ruszyła drogą, którą odjechał garbus. Już po paru zakrętach stało się jasne, że ze swoją dość kiepską orientacją w terenie nie znajdzie ulicy.

Zamknęła na chwilę oczy. Początkowo nie słyszała nic, potem do jej uszu uderzył gwar powoli budzącego się miasta: dalekie odgłosy jadącego pociągu, szelest liści na wietrze, który dopiero co się zerwał, świdrujący dźwięk klaksonu gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wreszcie usłyszała coś jeszcze – to, czego w tej chwili potrzebowała niemal jak – dawniej – powietrza. Szum jadących samochodów pojawił się na chwilę, potem zniknął gdzieś wśród fali radości, wreszcie powrócił: cichy, odległy, ale jednak obecny. A więc była jeszcze nadzieja – ulica znajdowała się gdzieś blisko.

Klucząc między wyglądającymi niemal identycznie alejami, cały czas starała się słyszeć szum ulicy. Tylko w ten sposób mogła trafić do celu. Mijała kolejne przecznice, kolejne budowle, wszystkie szare i brudne. A czas dalej płynął nieubłaganie. I kiedy już myślała, że to koniec, że się zgubiła i nie będzie nawet potrafiła wrócić do Seamusa, wyszła nagle na sam środek szosy. Nie była to główna droga, raczej jedna z bocznych uliczek, ale w oddali, wśród rzędu zapalonych latarni dostrzegła oddalające się czerwone światło, a za nim - jeszcze dalej – kolejne.

Udało się, a przynajmniej wszystko było na jak najlepszej drodze. Obróciwszy się, dostrzegła białe światło zbliżające się do niej z oddali. Samochód zbliżał się wąską ulicą. Próbowała go zatrzymać, machała rękami, próbując zwrócić na siebie uwagę kierowcy, jednak auto przemknęło tuż obok niej nawet nie zwolniwszy. Po chwili zniknął za rogiem. Gdy na horyzoncie pojawiła się kolejna biała plama, Rebecca wiedziała już, że zwykłe metody nie wystarczą.

Delikatny wietrzyk owiał jej lodowate policzki, zafalował burzą rudych włosów, zaszeleścił fałdami jedwabnej sukni. Zielone dotąd oczy przybrały nienaturalnej, jaskrawej barwy ze źrenicami wąskimi jak szparki. Delikatny uśmiech pełnych, różanych ust odsłonił idealnie białe kły, nieco dłuższe niż u przeciętnego człowieka. Przejechała językiem po ich ostrej powierzchni i uśmiechnęła się kokieteryjnie.

- Chodź, chodź do mnie – szepnęła melodyjnie, gestem dłoni zapraszając do siebie zbłąkanego kierowcę. – Chodź ukochany, najdroższy…

Przeczesała długimi, smukłymi palcami ognistorude loki. Zatrzęsła głową zgarniając z czoła niesforny kosmyk; zmysłowo, kobieco, dokładnie tak, jak uczyła Rosalie. Zagryzła dolną wargę, czekając na efekt swego dzieła.* Samochód był coraz bliżej, a czas pędził nieubłaganie.

Wreszcie pojazd zbliżył się na tyle, że bez problemu mogła rozróżnić kolor i markę. Granatowy Dogde Challenger z dość młodym jak na ten model kierowcą, bo na oko zaledwie 30-letnim. Samochód zatrzymał się zaledwie kilka metrów przed nią. Nie czekając na reakcję mężczyzny, zajęła miejsce pasażera.


-Jedź – szepnęła mu w ucho tak czule, jakby wyznawała miłość. Mężczyzna ruszył bez słowa kierując się pod podany przez nią adres. – Jedź, mój miły, jedź! Nie ma czasu do stracenia.

Rozpędzonym autem mijali kolejne ulice. Wspominając później tę podróż, nie potrafiła sobie przypomnieć jej przebiegu. Nie zapamiętała ani jednego budynku, ani jednej ulicy, których setki musieli minąć. Przez cały czas nerwowo zerkała na rąbek jasności powiększający się na wschodzie. Zostało tak mało czasu, a oni wciąż byli tak daleko. Czasami jej twarz łagodniała nagle, gdy patrzyła na mężczyznę i uśmiechała się do niego kokieteryjnie. Nie mniej jednak różowości i złota rodzące się na horyzoncie przyciągały jej wzrok jak magnez. Był to bowiem jeden z najpiękniejszych i zarazem najstraszliwszych widoków w jej nie-życiu.

Granatowy Dogde wreszcie zatrzymał się przed czteropiętrową kamienicą. Rudowłosa wysiadła z auta i przeszła na chodnik. Chwilę zastanawiała się jeszcze, po czym szepnęła:

-Chodź, mój drogi, to jeszcze nie koniec.

Drzwi frontowe zamknęły się za nimi pogrążając korytarz w półmroku. Rebecca spojrzała za siebie z obawą. Na zewnątrz zaczynał się dzień. Była bezpieczna, dotarła do celu, w ostatniej chwili.

Powiodła mężczyznę ciemnym przejściem wprost do drzwi swego mieszkania. Chwilę grzebała w torebce, wreszcie wyjęła pęk kluczy i otworzyła po kolei wszystkie trzy zamki. Również mieszkanie było pogrążone w mroku. Spuszczone na okna rolety blokowały dostęp światła, ale jej to wcale nie przeszkadzało. Doskonale widziała smukłą sylwetkę mężczyzny przemykającą między meblami. Zatrzasnęła za sobą drzwi i uśmiechnęła się eksponując długie zęby.

Chłodną dłonią dotknęła szorstkiego od zarostu policzka mężczyzny. Nachyliła się do przodu, jakby chciała go pocałować , jednak jej usta zamiast na jego wargach, spoczęły na jego szyi. Uśmiechnęła się do siebie w duchu czekając na rozkoszny, metaliczny posmak krwi.


* Prezencja
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 05-11-2009 o 17:41.
echidna jest offline