Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2009, 14:34   #271
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Ragnar wśród koczowników czuł się doskonale. Może dlatego, że powoli obrzydł mu już wóz na którym się wylegiwał ostatnie kilka dni, monotonię podróży przerywając tylko ćwiczeniami z nową bronią, modlitwą i rozmowami z kompanami. A może dlatego, że koczownicy bez przerwy częstowali go jakimś lokalnym specjałem. Nazywali go kumysem i mówili że rozwesela duszę. Może w końcu dlatego, że ich charaktery i sposób życia były trochę podobne do tych z rodzinnych stron kapłana. Przyglądał się ciekawie obozowisku, jurtom i ganiającym wszędzie rozwrzeszczanym dzieciakom. Kiedy usiedli przy ognisku, Ragnar spałaszował ze smakiem podany posiłek, na który składało się pieczone mięsiwo, jakaś dziwna drobna kaszka i suszone owoce. Pomimo tego że nie był w stanie odgadnąć z czegóż to pieczyste jest zrobione, objadał się nim zapijając wszystko obficie ziołowym winem.

Kiedy przyszedł czas opowieści, pieśni i wierszy, wyłożył się wygodnie wyciągając nogi ku ogniu i słuchał występów załogi. Każdy występ był inny, ale każdy wiele mówił o charakterze danej osoby. Sam zastanawiał się z czym przyjdzie jemu się pokazać, ale w pewnym momencie Araia poprosiła go do jurty starszyzny. Hmm, sprawa z kurhanem była poważna. Decyzję o udzieleniu pomocy podjął niemal od razu, kapłan Valkura nie może przejść obojętnie wobec takiego problemu. Zaniepokoił się tylko, czy razem z Livią dadzą radę wyświęcić miejsce pochówku. Na szczęście rany wojownika, który by na miejscu zaleczyły się szybko z pomocą mocy Kapitana Fal i opowiedział im o tym, co widział. Gdy Araia odeszła do starszyzny, Ragnar zatrzymał jeszcze mężczyznę i za pośrednictwem niziołka zapytał go o kilka spraw, o których zapomniał wcześniej. Wojownik powiedział, że do kurhanu jest tylko jedno wejście, to które wcześniej opisał jako nienaruszone. Ragnar zakonotował sobie, że trzeba będzie od razu poprosić Falkona aby obejrzał może nie całkiem jeszcze zadeptane ślady przy tym głazie skrywającym wejście. Według słów koczownika, podziemia kurhanu były całkiem rozległe, gdyż chowali tam swoich zmarłych od stuleci. Twarz kapłana znów się zmarszczyła na chwilę, gdyż mogło to oznaczać, że wichtów jest wiele więcej niż ich widział wojownik. Gdy wrócił do ogniska, korzystając z okazji, że opowieść snuł mężczyzna z wąskimi oczami, a była ona w nieznanym mu języku, podszedł do kompanów i opowiedział im o prośbie wodza. Przekazał też wszystko to, czego dowiedzieli się z Araią od rannego wojownika. Uczciwie powiedział im także, że sprawa nie będzie łatwa.

***

Kiedy przyszedł czas na jego występ Ragnar usiadł wygodnie przy ogniu. Wieczorne popijanie wina i kumysu sprawiło, że był w dobrym humorze. Zresztą z bukłaczkiem ziołowego napitku nie rozstawał się od dłuższej chwili, pociągając długie łyki dla kurażu, dlatego też w głowie szumiało mu już przujemnie. W końcu zaczął swą opowieść, mówił momentami chaotycznie, żywo gestykulował, śmiał się, bił rękami w kolana.

- Opowiem wam historię, jak to mój brat rodzony Rolf Gunnarsson na swój przydomek zapracował. Trza wam wiedzieć, że mam czterech braci, wszyscy mieszkają w Hafnafjorduur, tylko ja włóczę się po świecie. Zawsze było jednak tak, że jak jarl ogłaszał jakąś rejzę, albo żeśmy na handel morzem szli, to wszyscy z ojcem trzymaliśmy się razem. No i przyszedł dawno temu taki czas, że jarl skrzyknął starszych, w tym i naszego ojca i kiedy już spili się w dym miodem i miodunką, ogłosił im swoją wolę. Ojciec potem długo nam kładł jak łopatą do łba, że nie na rabunek płyniemy, nie z rejzą, ale uczciwie jako najemnicy lafę od jakiegoś tam księcia będziemy brać. Księciunio podobno mając dość wróżdy z sąsiadami, postanowił spór rozstrzygnąć na swą korzyść, że tak powiem z rozmachem i ostatecznie. Wspominał podobno coś o nabijaniu na palisadę łbów i takie tam. No ale żeby sąsiadów odwiedzić z całym wojskiem, potrzebował żagli i tu właśnie nasz jarl zwietrzył okazję do zarobku. Drakkarów mieliśmy niewiele, bo razem z naszym „Storkhornem” cztery, ale wieść głosiła że księciu bardziej się rozchodzi o żeglarzy, bo statki kupcom porekwirował i potrzebował na gwałt załóg do nich.

Wyrychtowaliśmy więc oręż i zbroje, wyfasowaliśmy zapasy i ruszyliśmy na południe. Morze Dryfującego Lodu było nad wyraz spokojne, choć nie powiem, sztormik się taki zdarzył, że na samym maszcie robiliśmy ze dwadzieścia węzłów. Odkosy od dzioba były na półtora chłopa, mówię wam
– tu Ragnar uśmiechnął się i pociągnąl wzrokiem po słuchaczach, koczownicy którzy morza na oczy nie widzieli oczywiście nie mieli pojęcia o czym mówi, ale kapłanowi zupełnie to nie przeszkadzało. Opowieść rządziła się swoimi prawami.

Dotoczyliśmy się wreszcie do książęcych ziem, wpłynęliśmy w górę rzeki i zeszliśmy na ląd. Wkrótce okazało się, że władyka wojsk naściągał tyle, że na zamku pomieścić się nie mogli i obsiedli namiotami stołp jak opieńki zbutwiały pniaczek. Oj działo się, działo zanim wszyscy się zebrali. Burdy, hulanki swawole. Dziewki tam gładkie, była taka jedna z płowym warkoczem, liczka miała śliczne, jak malowane… Hmm, hmm ale ja nie o tym przecież miałem prawić. No i jak się już wszyscy zebrali, to ludziska, cóż to było za wojsko! Każdy inaczej okryty, każdy w inną barwę odziany, a co do uzbrojenia to już lepiej nie mówić. Jazda ciężkozbrojna zaciężna, książęcy landknechci, góralscy kusznicy, zamorscy najmici, była nawet półsetka krasnoludzkich tarczowników. Setki ludzi, a chyba każdy innym językiem gadał, inaczej w ordynku chciał stać. Przywitania księcia jako głównego wodza, co prawda na własne oczy nie widzielim, bośmy z ojcem i braćmi poprzedniej nocki trochę zapili i musztrę żeśmy przespali. Ale z tego co potem opowiadali, śmiechu było co niemiara. Salut wyszedł przednio, szczególnie jak grupa zamorskich najmitów, takich skośnookich kurduplów zaczęła gwizdać i piskać na piszczałkach. Stojąca obok jazda, spłoszone konie opanowała dopiero po dwóch stajach, a górale tak wyli ze śmiechu, że aż przewracali się w szeregach. I oczywiście każda grupka miała swego dowódcę, z których każdy za pierwszego po księciu się uważał.

Cały obóz stał jakiś dekadzień od wybrzeża, licząc powolne tabory. My na szczęście drakkarami wpłynęliśmy w górę rzeki i zacumowaliśmy pół dnia drogi od kasztelu. Dlatego też księciunio z naszym jarlem uradzili, że weźmiemy część jego gwardii na pokłady i ruszymy z prądem rzeki ku wybrzeżu, żeby stojące w porcie kupieckie kogi i barkasy wyszykować, zanim reszta hałastry lądem nad morze doczłapie. Ach cóż to za piękne żołnierzyki były, ta gwardia! Mówię wam, każdy albo graf jakiś, albo murgrabia, każdy rycerz familiant. Przybrani w książęcą barwę, paradne mieczyki przy bokach, kapelusze z postrzępionymi piórami. Włosy ja baby żelazkami zapiekali, tak aby w loczki im się układały, a woniało on nich na milę chyba pachnidłami. Zaraz też między nami inwidia się podniosła, bo szybko się okazało, że zadufane w sobie sukinsyny, nosy w chmurach. No i zaczęły się złośliwości. A to jeden z nich pytał, czy u nas na północy ludzie już na dwóch nogach chodzą, czy też jeszcze na czterech. A to zdybali sternika i wykąpać go kazali, bo podobno śmierdział jak nieboskie stworzenie. My z kolei, na kotwicowisku drakkar żeśmy bokiem do fal rzecznych ustawiali, i jak powełniło trochę, panowie rycerze pół nocy przez burty rzygali jak koty. Stary Grobar co książęcą płaskodenną barkę prowadził, a co go wcześniej gnoje wykąpały, zemstę też swoją znalazł gdy bomem pięciu na raz za burtę zwalił. Do poważniejszych niesnasek nie doszło, ot zwykłe żołnierskie zabawy, ale inwidia rosła.

No i w końcu doszło do rozróby. Zawinęliśmy po drodze na wybrzeże do niewielkiej mieściny, a że nam się z braćmi już cniło do lądowych wygód – ruszyliśmy do jedynej tawerny. Gdy po chwili weszło za nami tuzin książęcych zaraz krzyk podnieśli, że oni z chamami pod jednym dachem pić nie będą, im pospolitować z gminem nie przystoi i takie tam. Rolf grzecznie chciał im odpowiedzieć żeby odeszli precz, ale że już w czubie trochę miał, wyszło, jak wyszło. Słowem zaczęła się rzeczona rozróba. Zaczęły fruwać gliniane kufle, zydle, krzyżniaki wytargane z ław. No i jak żołnierzyki były harde w pysku i silne w kupie, zaraz się okazało kto lepszy i bardziej doświadczony w karczemnym boju. Trzeba wam wiedzieć, że wszyscy oni nosili srebrne półpancerzyki, szamerowane złotem i wybłyszczone popiołem na błysk taki, że aż w oczy kłuło. Po krótkiej chwili, jakeśmy ich już krzynę obili, razem z braćmi podawałem żołnierzyków Rolfowi, który z nas zawsze najroślejszy był i krzepy miał za trzech. On łapał ich po kolei za te kręcone loczki i hajdawery i wyciepywał przez próg w błoto. Zebrani w tawernie przyjezdni kupcy mieli taką uciechę, że aż zaczęli krzyczeć, że te półpancerzyki to w powietrzu, łuk czyniąc w promieniach zachodzącego słonka smugę jak kometa zostawiają. Tak nam się to spodobało, że od tej pory nikt już inaczej na Rolfa nie wołał jak właśnie Smuga. Smuga Gunnarsson tak do niego przylgnęło
– Ragnar zakończył swą opowieść ze śmiechem, opróżniając do końca bukłaczek, którego zawartością co chwila gardło zwilżał.
Miał już czubie nieźle, a wiedząc że jutro czeka ich ciężki dzień, wysłuchał z uwagą reszty opowieści i udał się na spoczynek. Wskazaną przez starszą kobietę jurtę nawet nie oglądnął dokładnie, tylko zwalił się na posłanie i po chwili chrapał w niebogłosy.

Rano Ragnar usilnie starał się podnieść głowę z posłania, co udało się dopiero po dłuższej chwili. W środku szalało stado demonów, ale kapłan na uprzejme zachęty wypicia miejscowej herbaty podziękował i uciekł jak oparzony. Zapaszek zjełczałego masła sprawiał, że gorzej mu było na świecie. Wyszedł przed jurtę i mocą Valkura narychtował sobie wiadro wody do rytualnych ablucji. Po krótkim namyśle dopiero kolejne wiadra posłużyły zbożnym i higienicznym celom, bo pierwsze prawie w całości wyżłopał, niewiele rozlewając za kołnierz. Gdy skończył modły, porozmawiał chwilę z Araią i Erytreą, po czym razem z maginią udał się oglądnąć tabunek koni. Czarodziejka poważnym tonem klarowała mu o różnych rasach, ich cechach i charakterze. Ragnar słuchał z uwagą, bo o koniach niewiele wiedział, a spoglądając na Erytreę i jej delikatnie uśmiechnięte oblicze widział, że ona konie kocha chyba tak samo mocno jak on morze. W każdym razie lepszego doradcy i nauczyciela nie mógł sobie wymarzyć. W końcu znaleźli rumaka wartego uwagi, który odpowiadał Ragnarowi. Kapłan od razu zapowiedział, że potrzebny mu wytrzymały i mocny, ale łagodny zwierzak, bo na takich ogierach na jakich jeździła czarodziejka po dwóch modlitwach skręciłby kark. Wybrany konik prezentował się świetnie. Na tle stepowych bachmatów, które dominowały w tabunie, wyglądał królewsko, wręcz dostojnie. Erytrea wytłumaczyła mu, że jest z rasy damarskiej, a konie te są posłuszne i łagodne, przy czym silne. Piękna długa grzywa, kara maść i potulne usposobienie od razu sprawiło że konik przypadł do gustu kapłanowi.



W wyścigach i zawodach nie brał udziału, bo konno jeździł kiepsko, co i tak było grubą przesadą. Ragnar ledwie umiał siodło założyć, puśliska musiała już regulować Erytrea. Był bardzo wdzięczny czarodziejce i poprosił ją jeszcze o naukę, tak aby sam mógł zajmować się sowim wierzchowcem. W podarku od rannego wojownika, którego uleczył mocą Kapitana Fal, dostał kościane zgrzebło i szczotkę do czyszczenia końskiej sierści. Mężczyzna przedstawił się jako Erhaim i na wieść że udają się do kurhanu, zacisnął usta w zawziętym grymasie i powiedział, że choćby niebo miało mu się zwalić na głowę, będzie w tej dziesiątce, która pojedzie z rozkazu wodza z całą załogą. Zapytany przez Ragnara za pośrednictwem niziołka o sproszkowane srebro, Erhaim pomyślał chwilkę i odpowiedział, że w przed wyjazdem nic się nie da zrobić. Ich kowal mógłby pilnikiem próbować zetrzeć rudę na opiłki, ale zajęłoby to dużo czasu. Ragnar zasępił się trochę, bo samemu, po Białym Szkwale została mu tylko jedna mała fiolka święconej wody. W końcu poinstruowany przez czarodziejkę, wodził teraz lonżą swojego konika po okręgu i przyglądał się zafascynowany jak potężne mięśnie rumaka grają pod błyszczącą karą skórą. Z uśmiechem na twarzy powitał natomiast Eliota i Livię po wyścigu, a ich pocałunek nagradzał brawami na równi z koczownikami. Zabawę w uświadamianie co do braku rodzinnych więzów i uspokajanie pieklącego się Broga zostawił im samym. Zamienił jeszcze kilka słów z Araią, która układała się z wodzem co do ceny koni. Miał nadzieję, że koczownik weźmie pod uwagę, że będą ryzykowali dla jego aułu wiele, dziś pod ziemią.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 16-11-2009 o 20:19.
Harard jest offline