Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-11-2009, 19:51   #34
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Era powoli zaczynała się odnajdywać w tym całym chaosie. Tym razem wysoki wizg wystrzałów nie zagłuszał myśli. Nie żeby były to myśli które koniecznie chciała słyszeć. Ktoś z oddziału padł. Byłą tego pewna, jednak stłumiła odruch odwrócenia się i sprawdzenia. W obecnej sytuacji mógłby ja kosztować życie. Czując gorąco własnego miecza na twarzy parła do przodu. Choć niemal biegli, ruch wydawał się Jedi powolny, wręcz mozolny. Przyzwyczajona do swobody Ataru czuła się unieruchomiona i nieefektywna. Chwilami wiązki mijały dziewczynę o włos pozostawiając czerwony ślad gorąca na policzku, swąd spalonych włosów, czarne smugi na ubraniu. Pieczenia jeszcze nie czuła, zbyt wiele adrenaliny krążyło w żyłach.
Charakterystyczny świst przeciął powietrze, poczuła tylko falę powietrza, wpierw chłodną tuż obok potem gorącą z tyłu. Śmierć była jak krótki, urwany krzyk Mocy, dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Tym razem obejrzała się, czując jak ze swądem spalonego miejsca nadchodzą mdłości. Ilu? Dym zakrywał pół oddziału.
- Zebrać rannych! Ruszać się! – wrzasnęła czując przemykająca tuż przy uchu wiązkę. Jeszcze jedna rakieta i będzie po nas. Pomyślała cofając się o kilka kroków by zabezpieczyć odwrót rannym.
Klon którego mijała padł nagle z dymiącą dziurą pośrodku hełmu. Inny potknął się przyciskając dłonie do uda.
- Zabieraj się z nimi... i weź kolegę. – następny klon upadł z krwawą miazgą zamiast kolana, kolejny kandydat pod skalpel. Najchętniej odesłałaby ich wszystkich zanim będzie za późno. Gdyby tylko...
Huk sprawił że obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, przez dwa ciężkie uderzenia serca szukała wzrokiem drugiej rakiety póki nie dostrzegła dymu unoszącego się w okiem jednego z budynków. Chwile potem niebo przecięła błękitna wstęga flary.
- Na tyły, znikać mi stąd! – ulga dodała Erze wigoru. W tej samej chwili dwóch kolejnych klonów padło jak ściętych. A było już tak blisko. Przygryzła tylko wargi czekając aż będą bezpieczni. Na żal przyjdzie czas potem.
Liczyła znikających za rogiem podkomendnych czując nieprzyjemne zimno w żołądku. Dwudziestu dwóch, w tym nawet z tej odległości widziała, że niektórzy umrą nim minie kwadrans. Spodziewała się stracić więcej, mimo to stwierdzenie, że poszło dobrze jakoś nie dało rady przyjść przez gardło.
Chciała iść z nimi.
Zamiast tego obróciła się na piecie twarzą do wroga.
Przez plac przemknęła srebrzysta smuga. Świat mignął Erze przed oczami gnany przez Moc i adrenalinę. Nie czuła drobnych drzazg wbijających się w ciało gdy zatrzaśnięta okiennica ustępowała pod naporem rozpędzonego ciała. Bark zesztywniał tylko na chwilę.
Miecz zatańczył bucząc swoją stateczną melodie. Zawtórował mu swąd topionego metalu. Strzelcy przy oknie zostali zredukowani do złomu, ostatni pozostały przy drzwiach zawahał się na chwilę. Nie myślała o tym co robi, po prosto pozwoliła by zadziałał instynkt. Widziała własną otwarta dłoń wyciągnięto w stronę blaszaka jakby ciała mu coś podarować. Pchane niewidzialną siłą ciało wygięło się uderzając o drzwi. Zatrzeszczały nawiasy i po chwili drzwi zwaliły się razem z droidem wprost pod stopy JH-9631. Kapitan na ułamek sekundy zamarł z odbezpieczonym granatem w dłoni po czym płynnym ruchem uderzył kolbą karabinu w „głowę” blaszaka. Dopiero gdy ten sypał iskrami wykonując ostatnie niezborne ruchy klon zabezpieczył ponownie granat.
Era uśmiechnęła się zawadiacko unosząc brew. To się nazywa mieć priorytety.
- Witam pana kapitana, jak nam idzie? – spytała wymijając „Hej do przodu”.
- Budynek numer jeden zabezpieczony, numer dwa parter zajęty. – zameldował równając się krokiem z Jedi. Z pozostałych drzwi korytarza wyłaniały się klony.
- No to na górę. Kobiety przodem.
Pierwszy którego zauważyła trzymał wyrzutnie trudno było ocenić czy się nią zasłaniał czy celuje. Cóż pierwsze nic mu nie dało a na drugie nie miał dość czasu. Przekroczyła truchło z poczuciem satysfakcji i gorzką świadomością, że wcale nie powinna jej czuć. Cóż przynajmniej pozbyła się z pamięci swądu palonego mięsa.
Wystarczyło tylko pokonać schody na których wróg koncentrował swój ogień. Tym razem przyjęła ostrzał dość obojętnie, po tym czego doświadczyła na ulicy wydawał się być jak spacerek. Potem pozwoliła klonom rozlać się po piętrze, byli jak biała oczyszczająca fala która zbierała wszystko.
Przystanęła na chwilę usiłując uspokoić szamoczące się w piersi serce, niedbałym ruchem otarła z czoła sklejone potem czarne kosmyki. Zrzuciła z pleców zabrudzoną przez wystrzały kurtkę. Przesiąknięty potem podkoszulek przyklejał się do ciała, biały materiał miejscami znaczyły sczerniałe smugi.
- Idziemy dalej sir? - „Hej do przodu” wyrósł obok niej jak spod ziemi. Razem patrzyli przez okno w stronę samotnego bastionu droidów.
Ku własnej niewysłowionej uldze nie czuła nienawiści czy gniewu tylko drgająca w mięśniach wole działania i żelazny ciężar obowiązku.
- Kończmy z tym. – Obróciła się na pięcie. - Jedna drużyna zostaje w celu oczyszczenia i zabezpieczania budynku. Reszta za mną!
Bieg jak zawsze był najgorszy, świst mijających ciało laserowych wiązek, odgłosy upadków gdzieś z tyłu. Na szczęście tym razem droidy nie miały dość miejsca by popisać się celnością.
Pchnięte Mocą drzwi wypadły z futryny uderzając stojące najbliżej maszyny. Jedi przeskoczyła usiłujące powstać blaszaki i cięciem zrobiła sobie miejsce do lądowania. Na ciasnej przestrzeni przestrzeni tak łatwo było ich niszczyć. Obróciła się wokół własnej osi kreśląc mieczem srebrzyste kręgi. Byle głębiej w metalowy las. Z bliska klony mogły pokazać pełnie swojej przewagi. Działali czysto i szybko jak na zawodowców przystało. Jak ekipa sprzątająca.
***
Woda była zimna, porażała rozgrzaną skórę posyłając krótki impuls bólu wzdłuż zatok. Ściekała po ciemnych kosmykach przyklejając je do bladych policzków. Porywała kurz i sadzę zostawiając w ustach czysty, słodki smak. Ściekała po szyi i plecach zbierając po drodze brud i przy okazji trochę uporczywych myśli.
Era D'an nigdy nie przepadała za sonicznymi prysznicami, może i wychodziło się spod nich czystszym niż po zwyczajnej kąpieli, jednak tylko fizycznie. Woda miała w sobie jakoś duchowa moc, jako kolebka życia niosła ze sobą odnowę.
Dziewczyna wyobrażała sobie kroplę które suną po bladym czole kradnąc z niego wszystkie ciężkie, chmurne myśli. Zawisają na rzęsach zbierając wszystkie okropne obrazy zaległe na oczach. Sunęły pchane grawitacją po gardle zmywając wszystkie słowa żalu i gniewu jakie miała na końcu języka. Omywały piersi porywając żelazny ciężar straty z serca.
Lubiła takie wizualizacje. Przynosiły niemal fizyczna uczucie ulgi gdy woda wsiąkała w ziemie zabierając głęboko do jej wnętrza większość trosk Jedi.
- Sir? – Obaj kapitanowie odezwali się zgodnym chórem, trudno było nie zauważyć nutki zdziwienia w ich głosach. Cóż nie żeby nie mieli już przynajmniej kilkunastu powodów by podejrzewać, że pani komandor jest przynajmniej ździebko dziwna. Podobno klony nie miały w zwyczaju kwestionować decyzji przełożonych. Nawet gdy ci postanowili stanąć sobie na tyłach właśnie zdobytego budynku i wylać na głowę garnek lodowatej wody.
- Słucham panowie?- spytała ocierając z oczu wodę po czym roześmiała się. „Milczek” i „Hej do przodu” stali nieopodal ramię w ramie przyglądając się jej z głowami nieznacznie przekrzywionymi w przeciwne strony na kształt litery Y.
- Raport o stratach sir. – czując na sobie wzrok Ery JH-9631 natychmiast wrócił do postawy zasadniczej podczas gdy jego towarzysz pozostał bardziej rozluźniony.
- Więc?
- Grupa szturmowa: trzydziestu sześciu zabitych, pięćdziesięciu czterech rannych w tym stan czternastu sanitariusze określają jako krytyczny. Pani grupa: dziesięciu martwych, siedmiu rannych w tym dwóch poważnie. Wsparcie: siedmiu poległych, pięciu rannych. Ostrzelali ich z rakiet.
Cóż. Dalej nie umiała się przemóc by powiedzieć, że poszło dobrze, ale zawsze mogło być gorzej. W końcu ktoś przeżył, nie?
- Rozumiem. Proszę zebrać rannych tam. – wskazała na budynek który służył za schronienie wspierającej szturm grupie strzelców. Przestrzennie zdawał się najlepiej nadawać na szpital. - Znieście do budynku wszystkie łóżka jakie znajdziecie i coś co nadawałoby się na posłania dla rannych. Milcz... BH-8426 zajmiesz się tym. JH-9631 pan pochwali się postępami mistrzowi Kocie i Komandorowi AD-7453. Gdyby o mnie pytali opatruje rannych. – poleciła podnosząc z ziemi miecz i komunikator uprzednio odłożone by się nie zamoczyły przy jej błyskawicznej medytacji.
***
W życiu były takie chwile gdy pomimo świadomości jakiś decyzji i tak ma się ochotę kogoś za nią udusić. Podstawowy sprzęt ratowniczy, trochę łat i apteczkowe leki. To owszem wysączyłoby dla pierwszego zrzutu, gdyby zaraz po nim nastąpił drugi, a potem trzeci i tak dalej. Tyle, że wszelkie plany działania od niepamiętnych czasów uprawiły szlachetną sztukę sypania się w najmniej odpowiednim momencie. A potem człowiek lądował nie z własnej winy po szyje w banie i nie miał nawet komu za to głowy urwać.
Mogło być gorzej, mogli ci przysłać worki na zwłoki. Pomyślała wodząc spojrzeniem po zatłoczonym przedsionku.
Wybrała ten budynek ponieważ był duży i przestronny, ponadto tuż po przekroczeniu drzwi frontowych wchodziło się do obszernego holu w którym teraz odbywała się wstępna selekcja rannych.
Jedynym naprawdę dobrym aspektem pojawienia się tej subtelnej namiastki fachowej pomocy jaką była kompania medyczna był nagły wzrost liczby sanitariuszy. Średnio przypadał jeden na rannego, ba była nawet pewna rezerwa którą teraz oddelegowała do segregacji leków. Co oznaczało, że nie musieli wybierać kim się zajmą a kim nie, każdy mógł otrzymać natychmiastową pomoc w miarę ich skromnych możliwości.
Grzebiąca w szczątkowych zbiorach z lekami Jedi obserwowała sprawny proces rozmieszczania kolejnych rannych.
Nie miała jeszcze czasu pomyśleć o dokładnym rozlokowaniu kolejnych oddziałów tak więc chwilowo pacjenci stabilni byli przenoszeniu na lewo zaś ci w stanie krytycznym na prawo. Dodatkowego chaosu całemu procesowi dodawało nieostające znoszenie łóżek do części dla stabilnych. Po prawej wszystko już było gotowe BH-8426 przezornie zajął się tym na samym początku.
Pozostało wreszcie przestać biadolić i wziąć się do roboty. Pierwsza najcenniejsza dla życia rannych godzina jeszcze nie minęła. Wciąż mogła wiele zdziałać. Schowawszy szklaną buteleczkę do kieszeni ruszyła żwawym krokiem na prawo.
Przypadków krytycznych było o wiele mniej niż tych stabilnych dlatego na „oddziale” panował względny spokój, ba wręcz upiorna cisza. Tylko sanitariusze co i raz przechodzili od jednego łóżka do drugiego. Z zadowoleniem stwierdziła, ze niektórzy z pacjentów mają podwieszone domowej roboty kroplówki. Szklane pojemniki zmyślnie połączone z rurkami i strzykawkami spełniały swoją rolę. Pytanie tylko czy ratując ich chwilowo w ten sposób nie skazują pacjentów na długie konanie na sepsę. W końcu zachowanie sterylności w warunkach polowych pozostawiał wiele do życzenia. Mimo to Jedi uważała że lepiej jest coś robić niż usiąść i patrzyć jak umierają.
Rozpoznała sanitariuszy któremu kazała się zająć tym problemem.
- Dobra robota. Jak stoimy z zapasami? – spytała rzucając ukradkowe spojrzenia kolejne drzwi w korytarzu.
- Wciąż mam niewykorzystanych chętnych sir.
- Będzie pan w stanie zaopatrzyć blok operacyjny?
- Tak sir.
- To dobrze, będę co jakiś czas posyłała kogoś po kolejne jednostki. A teraz pan wybaczy.
Zasalutował gdy ruszyła w końcu do ostatnich drzwi.
Na polu walki dobry był brak czasu, wszystko działo się natychmiast, kolejne zdarzenia pędziły jak ścigające się pody nie pozostawiając miejsca na nic innego niż działanie. Nie miała czasu myśleć czy nie upadła przypadkiem na głowę wprowadzając w życie swój kolejny "genialny" pomysł.
W przestronnej łazience czekało pięciu klonów wszyscy w strojach cywilnych, pancerze na bloku operacyjnym nie wchodziły w rachubę. Czterech dokładnie szorowało ręce w sposób który im uprzednio pokazała. Piąty oczekiwał na nią.
- Sala i narzędzia gotowe – zameldował. Cieszyła się, że nie użył słowa sterylne, bo chyba by się roześmiała.
- Doskonale, proszę nie przesadzić, chcemy żeby miał przyjemne sny a nie wycieczkę na tamten świat. – wręczyła mu wyjęty z kieszeni lek. - Jak pan skończy proszę przygotować pooperacyjną i poszukać następnego kandydata. Bierzmy tylko tych którzy nie mogą czekać....czyli jakieś trzy czwarte tych co tam leżą. Dokończyła w myśli.
- Tak sir – zasalutował przezroczystą buteleczką po czym ruszył zdecydowanie do następnego pokoju.
Wygotowywanie narzędzi, jodyna i narkotyki, jak na zajęciach z paleomedycyny. Prychnęła biorąc się za szorowanie rąk. Nie będę stała i czekała aż ich stracę.
***
Kolejni ranni zlewali się w jedno dostawał ich jak zapakowane pudełko na urodziny, każde z równie makabryczną niespodzianką. Otwierała i robiła co mogłaby nikt tej imprezy życiem nie przypłacił.
Zazwyczaj wyjmowała odłamki pancerzy, usuwała zmasakrowane części narządów i odsyłała do zespołu zamykającego. Tylko po to by za chwilę zobaczyć kolejny identyczny korpus.
Nawet nie zauważał gdy któryś z pomocników dyskretnie podmieniał narzędzia na nowy sterylny „komplet” a właściwie ten jego szczątek jaki bywał w apteczkach.
Łat, klonowanego nabłonka służących do scalania ran było niewiele dlatego od samego początku używała ich tylko gdy obawiała się, że nie zdoła powstałej dziury dość precyzyjnie zszyć.
Czasami mogła "załatwić sprawę" do końca, innym razem tylko połatać co się dało i liczyć, ze pacjent wytrzyma do przyjazdu sprzętu i drugiej operacji. Bez płucoserca o przeszczepach nie mogło być mowy, a było zapotrzebowanie i miała ponure przeczucie, ze dawca by się znalazł. Prostota zabiegów stanowiła jedyna jasną stronę ich sytuacji. Upływały szybko więc wciąż była szansa, że zdarzą na czas z kolejnymi.
Tylko czemu miała nieprzyjemne wrażenie, że wciąż operuje tego samego człowieka. Traciła przez to poczucie czasu. To było jak jeden niekończący się test na symulatorze. Dobrze z tym sobie poradziłaś, a zobaczmy teraz tak, i zapadnięte płuco zmieniało się na zaorana odłamkami wątrobę, a teraz tak i robiła się z tego plątanina pokutnych jelit grożących wylaniem zawartości do jamy brzusznej.
Gdy po kolejnej cudem scalonej wątrobie nie nadjechał już nikt wpierw popatrzyła na swoich współpracowników.
- Ostatni?
- Na razie tak sir, inni jeszcze się trzymają.
- Bądźcie gotowi gdyby komuś nagle się pogorszyło.
- Tak sir.
***
Gdy otworzyła drzwi sali dla przypadków krytycznych uderzyło w nią to jak wiele łóżek było pustych. Wiedziała, że całkiem sporo przeniosło się do pooperacyjnej, ale żeby aż tylu? Coś zakuło ją głęboko w dołku. Pomyślała o urządzonej w piwnicach kostnicy. Nie było to wesołe skojarzenie.
- Sir?
- Tak BH-8426? Komandor nie przydzielił cię do jakieś bardziej pasjonującej roboty? – Nie odwróciła się, nie była pewna czy jest w stanie oderwać wzrok od bladych postaci na łóżkach.
- Pani i sanitariusze zdaje się macie na głowie coś innego niż ustawianie mebli. A tam... – przez chwile zastanawiał się nad doborem słów. - ... się nie pali.
Wpierw poczuła zapach, ciężki aromat kawy której zapewne bliżej było do lury niż asortymentu ekskluzywnych kawiarni stolicy. Mimo to w tamtej chwili wątpiła by istniała na świecie cudowniejsza woń. Klon bez słowa wręczył jej metalowy kubek nieznacznie parzący w dłonie. Ciepło i słodycz na języku uświadomiły Jedi, że ominęła już przynajmniej jeden posiłek.
- Dziękuje.
- Drobiazg sir.
- Wierz mi wcale nie.
Widocznie nie wiedział co odpowiedzieć gdyż zamilkł.
- BH-8426, co właściwe znaczy dla ciebie ten zbitek cyfr? Uważasz go za w jakiś sposób wyjątkowy?
Pochwyciwszy zaskoczone spojrzenie klona westchnęła.
- Proszę się mną nie przejmować, po prostu próbuje zrozumieć parę spraw a w towarzystwie w jakim się wychowałam przywykłam do prostych i bezpośrednich pytań.
Oj tak Caprioce zazwyczaj byłą delikatna jak rozpędzony smok krayt. Jak go dalej będziesz męczyć jak będzie dla ciebie miły to w końcu przestanie.
- Chodzi mi o to, że imię, nazwisko lub przydomek zazwyczaj ma nieść pewne specjalne znaczenie, ma pokazywać wyjątkowość, dumę danej osoby. – pociągnęła kolejny łyk i zajrzała w oczy klona. - Wyglądacie niemal identycznie na zewnątrz i w środku. A mimo to gdy patrze na was w Mocy każdy jest wyjątkowy, im intensywniej was obserwuje tym wyraźniej widzę różnice. I pokazaliście, że definitywnie macie z czego być dumni. Trudno mi tylko sobie wyobrazić by ciąg cyfr mógł to należycie wyrazić. – ostatnia myśl zatopiła w kolejnym łyku kawy.
- A pani imię?
Uśmiechnęła się. Cóż skoro zapytał to może się jeszcze nie uznał, że plecie głupoty.
- To połączenie imion moich rodziców. Urodzili się w innych światach, wychowała ich inna kultura, trudno było sobie wyobrazić, że mogą się pokochać i pobrać. A jednak życie czasem dziwnie się plecie i tak właśnie się stało. Według mojej mistrzyni chcieli to jakoś uhonorować. No i mianem nowej Ery oznacza się czas po jakimś ważnym wydarzeniu, Caprice czasem sugerowała, że mogli mieć pewne nadzieje... ale teraz już ich o to nie zapytam niestety.
- I każde imię ma tego typu znaczenie?
- I tak i nie, według tradycji owszem ma jednak tearz nie zawsze zwraca się na to uwagę.
- Więc nie trzeba chyba mieć wyjątkowego imienia by być kimś wyjątkowym?
Uśmiechnęła się.
- Nie. I muszę przyznać, że wasze doskonale spełniają typową funkcje informacyjną, nie da się dosadniej pokazać skąd pochodzicie. Tyle że gdy ktoś nadaje nam imię to dlatego, że jest ono dla niego wyjątkowe, że my jesteśmy dla niego wyjątkowi. I tego mi przy was trochę brakuje. – podjęła wywód nie przestając się uśmiechać. - Na przykład niewielu osobom ostatnimi czasy udało się w tak prosty sposób przypomnieć mi, że powinnam się jeszcze wiele nauczyć na temat pokory co panu kapitanie. To jest właśnie aspekt wyjątkowości. I wiele rzeczy byłoby łatwiejszych, przynajmniej dla mnie gdyby był wyraźniejszy.
Trudno było odczytać z miny klona co sobie myślał, wyglądało na to że pan kapitan „Milczek” nie podaje niczego gotowego na tacy.
- Jeszcze raz dziękuję za kawę. Muszę wracać do swoich obowiązków.
***
Gdy leczyła za pomocą Mocy czas przestawał istnieć. Dlatego poprosiła jednego z sanitariuszy żeby w razie czego potrząsnął nią gdyby przy którymś pacjencie przysiadła na dłużej niż pół godziny.
Zajmowała wiec miejsce na skraju łóżek tych najciężej rannych, pytała o imiona, samego pacjenta jeśli był przytomny lub sanitariusza. Po czym brała rannego za rękę drugą dłoń kładąc na miejscu z wymagającym interwencji i zaczynała.
Otwierała się na Moc, zatracała w jej wszechobecnym ogromie stajać się pomostem między rannym ciałem a absolutem.
Nie mogła scalić ran ale zmniejszała zapalenia, wyprowadzała z fizjologicznego szoku, regulowała biochemiczne zaburzenia pracy mózgu abo zwyczajnie wzmacniała organizm. Pompowała w wyczerpane organy dodatkowe siły.
Nie poddawaj się.
Wytrzymaj.
Walcz.
Wszystko będzie dobrze... w końcu.
Była właśnie w środku sesji terapeutycznej gdy drzwi do sali otworzyły się tak gwałtownie, że aż załomotały o ścianę.
- Sir! Zbliżają się blaszaki. Całe mnóstwo! I to z ciężkim sprzętem! Komandor prosi panią na stanowisko dowodzenia!
Jedi poderwała się z miejsca zupełnie zapominając o wiszącej ponad jej głowa półce z lekami. Przez chwile widziała tylko ciemność, gdzieś w oddali dźwięczały przewracające się ampułki, ciężkie kroki i głos już nie podekscytowany ale przestraszony.
- Pani komandor? Sir? Dobrze się pani czuje?
No tak, „Hej do przodu” w całej okazałości.
- Zapytałabym czy ma pan kapitan klona ale to chyba byłoby łagodnie mówiąc głupie – wymamrotała patrząc na rozlany obraz twarzy JH-9631. - Kogo się spodziewałeś, że wpadasz tutaj jak na nalot, Hrabiego Dooku? Cud, że obyło się bez granatów. – zmusiła się do krzywego uśmiechu, słowa pozwały zebrać szczątki świadomości.
- Da pani radę wstać? To naprawdę ważne. – klon nerwowo przestępował z nogi na nogę.
- Jak mi pomożesz. Spokojnie wstrząśnienie mózgu to to jeszcze nie jest ale był pan kapitan blisko.
Natychmiast została dźwignięta na nogi. Przez chwile wypróbowywała je chwiejnie odzyskując ostrość obrazu.
- Dobrze, a teraz do drzwi tylko nie biegiem i bez trzaskania. – stwierdziła ruszając ramie w ramię z klonem w stronę zaimprowizowanego sztabu dowodzenia. - Słowo daje JH-9631 zachowujesz się jak pocisk samonaprowadzający, nie żebym tego nie doceniała, wręcz przeciwnie tylko proszę, nie w szpitalu, dobrze?
- Tak sir.
- Świetnie.
 

Ostatnio edytowane przez Lirymoor : 17-11-2009 o 21:12.
Lirymoor jest offline