Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-11-2009, 23:23   #276
Suarrilk
 
Suarrilk's Avatar
 
Reputacja: 1 Suarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodze
Choć nie okazywała tego, gdy przebywali w gościnie u wędrownego ludu, to jednak słowa Arai o oddalaniu się od towarzyszy co jakiś czas powracały do niej. Wtedy, gdy ona i wojowniczka żegnały się przed snem lub witały przy śniadaniu, zamieniając kilka niewiele znaczących słów. Wtedy, gdy w milczeniu kładła się spać obok równie nieobecnej duchem Livii pod płóciennym dachem ich wspólnego namiotu. Wtedy, gdy Eliot chłodno zwracał się do niej – wyłącznie z konieczności i nigdy nie zapominając o dodaniu tylu oficjalnych zwrotów grzecznościowych, ile było możliwe – a ona nie czuła potrzeby, by sprostować jego zachowanie, by zapytać, o co właściwie mu chodzi. Wtedy, gdy spoglądała na trzymającego się jak zawsze na uboczu Luriena, który zdawał się sycić zielenią trawy i widokiem nieokiełznanej przestrzeni, jak kwiat syci się słońcem. Chyba tylko Brog, którego upór trwalszy był od skały, zdawał się nie zauważać tudzież nie przyjmować do wiadomości faktu, że czarodziejka z dnia na dzień stawała się bardziej milcząca, a jej spojrzenie wydawało się sięgać w dal, której nie mogli dostrzec pozostali – dlatego nie tylko dość obcesowo dokładał jej (ze słowami „Mizernie wyglądasz, jedz, od razu kolorów nabierzesz”) swoje naleśniki albo i specjały, wyczarowywane wprawną dłonią kucharza, niziołka Lodo, ale też niekiedy, przy ognisku, próbował wciągnąć ją w dyskusje wraz z Ragnarem, Falkonem, Araią i każdym, kto chciał słuchać i dołączyć do konwersacji. Czarodziejka nie oponowała i przyłączała się z większym lub mniejszym zaangażowaniem, lecz zawsze żegnała się pierwsza i udawała na spoczynek, gdy rozmowa wciąż toczyła się pod nocnym niebem. A potem długo nie mogła zasnąć, czując dziwny niepokój, napięcie, które męczyła ją i ciążyło jej, ale nie potrafiła go zidentyfikować, nazwać, okiełznać... Trochę tak, jakby jej dusza wyrywała się jednocześnie w kilka kierunków, jakby musiała dokądś się spieszyć, choć nie wiedziała, za czym, po co; chwilami ta wewnętrzna presja dławiła ją wręcz. Zasypiała i budziła się zmęczona i ponura, dlatego wydawało się, że blada twarz kobiety wydłużyła się jeszcze i przybrała odcień szarości. Nadawała jej zdystansowany, uprzejmy, ale pozbawiony emocji wyraz, jakby wkładała dobrze znaną maskę, ale nie zakrywała ona jej oczu, w których chwilami – acz rzadko – dało się odczytać sprzeczne uczucia i targające nią wątpliwości, nękające ją troski.


Na pewien czas rozpraszały je lekcje, których udzielała Kapłanowi Fal. Ragnar, jak sam przyznał, miał parę razy okazję, by jeździć konno, lecz jego praktyka była nikła i z wdzięcznością przyjął jej chęć nauczenia go paru rzeczy. Przede wszystkim pokazała mu, jak wierzchowca oporządzać i na co zwracać uwagę – spokojnie wyjaśniła, by uważnie oglądał pęciny, piętki i ostrogi wierzchowca, bo na nich właśnie najczęściej dochodziło do infekcji skóry, zwanej grudą. Konie damarskie były na nią szczególnie narażone z racji długich szczotek pęcinowych (wymieniając nazwy, jednocześnie wskazywała kolejne części nogi konia, by oboje mieli pewność, że Ragnar rozumie jej słowa). Powiedziała, jak taką infekcję rozpoznać i co odróżnia ją od zaschniętego błota. Z lekkim uśmiechem zademonstrowała, w jaki sposób czesać miękką, czarną sierść konia – nigdy pod włos, zawsze od siebie, by kurz, osiadający na bokach i grzbiecie zwierzęcia, nie sypał się do oczu i nosa, zdecydowanymi, mocnymi, lecz nie za silnymi pociągnięciami.
- Koń musi czuć, że jeździec wie, co robi, jeśli zda mu się, że się z nim cackasz, nie będzie czuł do ciebie szacunku i nie zechce cię słuchać. Nie mówię, oczywiście, byś był tyranem i odnosił się do niego bez serca, co to, to nie. Ale konie są stworzeniami stadnymi i mają silną hierarchię w grupie. Musisz mu pokazać, że to ty podejmujesz decyzje i że musi cię słuchać, a wtedy otoczysz go opieką.
Na szczęście, nie musiała wskazywać mężczyźnie, którym łękiem należy skierować siodło do przodu, nakładając je na czaprak, ale poradziła, jak najlepiej dociągnąć popręg i puśliska strzemion. Rozebrała nawet ogłowie na części – rzemienne paski naczółka, nachrapnika, policzkowe, potyliczny wraz z paskiem podgardlanym, metalowe sprzączki, wędzidło – by pokazać, jak sprawnie, lecz dokładnie złożyć je z powrotem w całość po dokładnym wyczyszczeniu. Na jedną rzecz zwróciła szczególną uwagę.
- Pasek podgardlany zapinasz tak, by zwisał na szerokość dłoni. Za to pod nachrapnik ciasno musisz wsuwać palec. Popręg trzeba dopiąć mocno, ale nie może wżynać się w ciało konia. Dłoń musi ciasno wchodzić pod pas popręgu. Kiedy już oporządzisz i osiodłasz wierzchowca, pilnuj, by nie schylał się, bo może się zapoprężyć... To znaczy, może nadwyrężyć mięśnie piersiowe. Brzuch mu wtedy spuchnie i będziesz mógł jeździć jedynie na oklep przez pewien czas – dodała, orientując się, że zasypuje kapłana nieznaną mu terminologią.

Wreszcie od teorii przeszli do praktyki. Koń, którego kapłan – nawet po upływie kilku dni – wciąż nie nazwał, rzeczywiście okazał się spokojny, zrównoważony i posłuszny. Nie był wszelako ociężały i Erytrea czuła zadowolenie, obserwując jego płynne, eleganckie ruchy. Odpowiednio zmotywowany, potrafił się nieźle rozpędzić. Wpierw starała się wyłapać błędy, które rudowłosy kapłan popełniał, siedząc już w siodle – niewłaściwa praca łydki, zły dosiad, niewłaściwy rytm anglezowania w kłusie i inne niedociągnięcia tego rodzaju – a kiedy już nabrała pewności, iż mężczyzna zaczął zwracać na nie uwagę, zdecydowali oboje, że poćwiczą nieco galop oraz skoki przez nieduże przeszkody.

Erytrea nie czuła się dobrą nauczycielką, lecz jako osoba cierpliwa i niekiedy dość perfekcjonistycznie podchodząca do zadań, których się podjęła, dawała z siebie wszystko, by towarzysz poczuł się na końskim grzbiecie pewniej.
- Nie spinaj się, Ragnarze. Naturalna pozycja ciała jest najważniejsza. Nie musisz się wieszać na wodzach, tylko utrudniasz koniowi zadanie. W siodle utrzymuj się wyłącznie siłą mięśni – łydek, ud – i kolanami. Wodze służą do kontrolowania, nie do trzymania się – te i podobne uwagi wygłaszała bez mentorskiego tonu, spokojnie, rzeczowo, spoglądając na niego z uwagą. Nie ukrywała jednakowoż, że sprawiało jej przyjemność to zajęcie – nie tylko ruch, nie tylko czysta radość, płynąca z samej jazdy, lecz także świadomość, że jej wiedza, zrodzona z pasji, może się na coś przydać. W duchu musiała zaś sama przed sobą przyznać, że owe lekcje odpędzają ciężkie chmury, wiszące od wielu dni nad jej głową.

Zwykle dosiadała Gwiazdy, ponieważ był pewniejszym, bardziej zdyscyplinowanym, a przede wszystkim znakomicie wyszkolonym wierzchowcem i łatwiej przychodziło jej demonstrowanie na nim pewnych ćwiczeń, także tych, które pokazali jej koczownicy. Diabeł pozostawał nieco zbyt nieobliczalny, za bardzo narowisty i nieprzewidywalny, nie mogła jednak dopuścić, by zabrakło mu odpowiedniej dawki ćwiczeń, a przede wszystkim – kontaktu z jeźdźcem, dlatego zmieniała niekiedy wierzchowca, nie bacząc na to, że ktoś mógłby uznać jej zachowanie za przejaw snobizmu. Luzak może przydać się im w przyszłości, lecz żadnego pożytku nie będzie z konia zdziczałego i nie wyjeżdżonego.



***

Dziesiątego dnia od opuszczenia Palischuk, a czwartego po rozstaniu z koczownikami obudziła się bardzo wcześnie, jeszcze przed nastaniem świtu, i leżała bez ruchu, wpatrzona w ciemną plamę materiału nad głową. Czuła lekkie zdenerwowanie, jakby całe jej wnętrze drżało z ekscytacji, na myśl o tym, że nawiąże dziś kontakt z Nikkolasem. Zastanawiała się, jak wyglądała sytuacja w mieście, które pozostawili za sobą, czy aby Dranstragera nie spotkało nic złego, a także – owszem – czy myśli o niej czasem, czy też wszystkie jego słowa były ładnym, ale pustym flirtem. Ostrożnie, by nie obudzić Livii, opuściła namiot tuż po wschodzie słońca, w tej niezwykłej chwili poranka, gdy świat zdaje się szczególnie barwny i wyostrzony pod złoto-różowymi promieniami słońca, i odświeżyła się szybką kąpielą w odszukanej po pewnym czasie niewielkiej sadzawce, jakie mijali niekiedy, jadąc przez step. Zdawało jej się, że czas rozciągnął się niczym rozwinięta bela materiału albo odległość między jedną gwiazdą a drugą. Mimo to świadomie opóźniała to, co miała dziś zrobić – spokojnie dopiła swoją aromatyczną herbatę o złocistobrązowym kolorze, powoli, z namysłem spożyła śniadanie. Jednocześnie nie mogła się doczekać, aż przekręci kamień w pierścieniu, i bała się, co może potem nastąpić. Najbardziej chyba obawiała się... rozczarowania, wymykającego się opisowi. Do wieczora pozostawało jeszcze wiele czasu. Nic nie mogło przyspieszyć jego upływu, dlatego starała się pogodzić z rytmem dnia i odsuwała od siebie myśl o mężczyźnie, który niespodziewanie stał się dla niej ważny. Między innymi dlatego zagadnęła Araię konwersacyjnym tonem, ale i ze szczerym zainteresowaniem, skąd wzięła się rzeźbiarska pasja półelfki.

Araia milczała przez chwilę, patrząc na swoje ręce.
- Nie wiem. - Uśmiechnęła się lekko. - Skąd wzięła się twoja miłość do koni? Potrafisz wskazać wszystkie jej powody? Każdy z filarów, który ją podtrzymuje? Nigdy nie zastanawiałam się nad tym. - Wzruszyła ramionami. - Na początku to był pewnie zachwyt jedną z rzeźb, której nie mogłam mieć dla siebie. Próbowałam więc stworzyć doskonałą kopię. - Zaśmiała się cicho i wyciągnęła w kierunku czarodziejki lewą dłoń, której palce znaczyły cienkie, białe blizny. - Miałam mniej niż dziesięć lat i zachlapałam krwią bezcenny dywan i wszystkie ściany. Jak możesz się domyślić, opiekunowie nie byli zachwyceni. Potem to się zmieniło. Widziałaś kiedyś elfie miasto? Chciałam współtworzyć to, w którym mieszkałam, udoskonalać, upiększać. Na chceniu się skończyło. Choć teraz świadomość, że oprócz zabijania potrafię coś jeszcze jest dla mnie niezwykle ważna. Świadomość tego, że potrafię stworzyć piękno nawet jeśli jest ono tak bardzo niedoskonałe.
Czarodziejka podniosła wzrok z dłoni wojowniczki na jej twarz i spojrzała jej w oczy.
- Masz talent, na ile potrafię to ocenić. Nawet, jeśli w to nie wierzysz.
- Widziałaś kiedyś rzeźbę nad którą artysta pracował ponad sto lat?

Kobieta zmieszała się lekko.
- Widziałam różne rzeczy. Ale nie byłam w elfich miastach, nie widziałam ich wspaniałości. Jeśli to masz na myśli.
- Widzisz...
- Araia popatrzyła na czarodziejkę. - Talent to za mało. Potrzeba jeszcze czasu i cierpliwości. Elfy mają to wszystko, ja nie. Więc to nie jest kwestia wiary. Ja >wiem< jak wiele mi brakuje.
Erytrea milczała chwilę, wyprostowana w siodle.
- Kiedy to się skończy... Kiedy znajdziemy ifryta, to mam na myśli... Wtedy będziesz miała czas, by wyćwiczyć i rękę, prowadzącą dłuto, i cierpliwość, prowadzącą myśli.
Rzuciła czarodziejce na wpół poważne, na wpół kpiące spojrzenie.
- Naprawdę w to wierzysz? Po Palischuk i wskazówkach przetłumaczonych przez Falkona?
- Jaki inaczej byłby sens, aby podążać tą ścieżką? Musi być coś jeszcze poza śmiercią.
- Musi? A jeśli to tylko gra, wymyślny tor przeszkód. Ponoć nie my pierwsi idziemy ta drogą, ale ja nie widzę przed nami żadnych śladów. To, co spotkało Marthę - może to jest zapłata, którą pobierają twórcy tego toru, tej gry. Może nie ma żadnego ifryta, a tylko barany pędzone na rzeź.
- Nie wiem.
- Głos czarodziejki pobrzmiewał smutkiem i zmęczeniem. - Ale nie zamierzam zawrócić. Kiedy raz obieram jakąś drogę, ponoszę konsekwencje swojej decyzji. I, prawdę mówiąc, choć to niemądre i niezbyt dojrzałe, nie chcę myśleć o tym, że na końcu ścieżki czeka mnie rozczarowanie.
- Jeszcze nie mamy powodu, by zawracać.
- Uśmiechnęła się krzywo. - Choć Sulo pewnie zaoferuje nam kilka argumentów za tą decyzją. A przynajmniej się postara. A gdy zacznie się starać, chciałabym prosić cię o jedno, choć nie zabrzmi to najlepiej - jeśli zdecydujesz się wezwać Dranstragera... poproś go, żeby na samym końcu zostawił Sulo Falkonowi i mnie.
Przyglądała się chwile półelfce, po czym skinęła. Nie musiała dodawać, że rozumie. Nie musiała nic mówić.

Ta rozmowa wcale nie poprawiła jej samopoczucia.

Dalej podążały już w milczeniu. Erytrea myślała nad opowieścią, którą kilka dni temu wojowniczka snuła przy drżących płomieniach dużego ogniska. Zastanawiała się nad swoimi pragnieniami. Czy życzenie, które nosiła w sobie, pokrywało się z jej prawdziwym celem? Czy rzeczywiście chciała, aby Ezymander odzyskał to, co utracił? I czy życzenie, tak ujęte, będzie miało taki sam efekt w jej odczuciu, jak w rzeczywistości? Co silniej dotknęło jej brata - wzrok, który stracił, czy życie, które w tej samej chwili zamknęło się za nim? A może chodziło raczej o uspokojenie jej sumienia... Może wcale nie była tak szlachetna, jak uważał Nikkolas. Może jej intencje wcale nie były tak czyste, jak sama chciała wierzyć.

Ileż by dała, by przez chwilę być Blasfemarem. Nietoperz po opuszczeniu przez ich małą drużynę kamiennego miasta odżył chyba tak samo, jak towarzyszące im elfy. Czarodziejkę cieszyło to poczucie wolności, które współodczuwała, połączona z chowańcem umysłami. Ta nienazwana, nieuformowana, niedookreślona radość, z której zwierzę nie zdawało sobie sprawy, a którą ona potrafiła nazwać, gdy wracał do niej po nocnym polowaniu i chował się pod pazuchę jej kubraka albo przysiadał na jej ramieniu, gdy miała na sobie tylko koszulę i sznurowaną kamizelkę.

Ale to połączenie działało w obie strony i im mocniej kobieta pogrążała się w swoich niewesołych myślach, tym bardziej niespokojny stawał się Blasfemar. Często wracał do niej ze swoich nocnych wypraw, po kilka razy w ciągu nocy, i popiskując z niepokojem, gryzł lekko jej palce albo trzepotał skrzydłami tuż przy jej twarzy, jakby próbował odegnać złe myśli swojej pani. Uśmiechała się wtedy samymi kącikami ust, rozczulona jego zwierzęcym współczuciem. Ale co mógł poradzić taki mały nietoperz na jej ludzkie rozterki? Może Ezymander miał rację, ilekroć jej powtarzał, że za dużo myśli. Zbyt wiele się martwi. Pewnie każdy mężczyzna by mu przytaknął, w tym odwiecznym konflikcie tego, co męskie, z tym, co kobiece. Kiedy nachodziły ją takie myśli, opuszczała po cichu posłanie i wzywała swego brata, a on zawsze odpowiadał, nawet jeśli był u niego środek nocy.

***

Wreszcie, po zdającym się trwać dekadę dniu, leniwie nadszedł zmierzch wraz z jego ciepłymi barwami. Nim się spostrzegła, mrok opadł na trawiaste morze stepu. Rozbili obóz, a rutyna podróży sprawiła, że poszło im to sprawnie i bez żadnych przeszkód. Zaoferowała swą pomoc Lodo przy przygotowaniu kolacji, jak to czasem czyniła, nie chcąc za mocno izolować się od swoich towarzyszy. Dopiero po posiłku spojrzała na pierścień, zdobiący środkowy palec jej szczupłej dłoni. Przed oczami kobiety stanął obraz Nikkolasa, takiego, jakim widziała go w chwili pożegnania – smutny, czuły uśmiech, błysk w oku, przystojna twarz. Czy ten człowiek da jej to, czego potrzebuje, to, czego pragnie każda kobieta?... Nie zastanawiając się dłużej, przekręciła fioletowy kamień dwa razy. Zdawało jej się, że bicie serca, tłukącego się w jej klatce piersiowej, rozbrzmiewa niczym dźwięk dzwonu, rozpływający się po stepie we wszystkich kierunkach. Nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu na widok róży, poczuła też drżenie na widok listu, zaadresowanego ręką Nikkolasa, jednakowoż prywatne sprawy odłożyła na razie na później. Podczas gdy Araia odczytywała wiadomość o wydarzeniach w Palischuk, czarodziejka przejrzała zawartość kosza i opisane rzeczy. Powstrzymała się od komentowania słów maga, za to przyciągnęła uwagę towarzyszy do stworzonych przez niego magicznych przedmiotów. Wspólnie naradzili się, jak je rozdysponować. Z jakiegoś powodu – być może dlatego, że pomocny magiczny ekwipunek podesłał jej kochanek – to Erytrea przyjęła na siebie rolę osoby rozdającej podarki. Zdawało się, że nikt nie ma o to pretensji do niej. Zresztą, wymieniwszy zawartość kosza, od razu spytała, czy któryś z jej kompanów szczególnie życzy sobie jeden z przedmiotów. Eliot podziękował i nie przyjął żadnego, jednak Livia, która spędzała z nim ostatnio bardzo dużo czasu, bez wahania sięgnęła po jeden z pierścieni odpychania nieumarłych. Araia poprosiła o bransoletę, która pozwalała raz dziennie wykorzystać czar przyspieszenia, Brog zaś, co dość zaskakujące, był wszak wojownikiem, lecz wpasowywało się ciekawie w konflikt osobowości półelfki i krasnoluda - amulet spowolnienia. Ragnarowi przypadł do gustu pierścień jasności. Opaskę, także gwarantującą przyspieszenie, czarodziejka zaproponowała milczącemu Lurienowi.
- Jesteś wojownikiem, być może będziesz miał z niej pożytek – stwierdziła. Zaraz potem przeprosiła Falkona, zmartwiona faktem, że dla niego nie zostało nic.
- Wybacz. Drugi pierścień przeciw nieumarłym wezmę ja, dzięki niemu będę mogła skupić się na czarach, gdyby zdarzyło się, że nas te maszkary zaatakują...
Miała nadzieję, że mężczyzna nie weźmie jej tego za złe. Ów jednak przypomniał, że wszedł w posiadanie amuletu przeciw nieumarłym. Musiała przyznać, że to dość potężny artefakt.

***

Ostatniego dnia podróży, gdy zbliżali się do wioski, od której zaczną kolejny etap wyprawy, Erytrea zbliżyła się nieco do wozu. Gwiazda parsknął, witając się z ciągnącymi go kucami. Jeden z nich zarżał cicho w odpowiedzi, drugi tylko zastrzygł uszami. Czarodziejka chciała zamienić kilka słów z Lodo, nim wjadą do osady. Zapytała go przede wszystkim o nazwisko sołtysa, a także o najodpowiedniejsze miejsce na nocleg. Okazało się, że będzie tam gospoda - „Bagienny Troll” - więc przynajmniej o wynajem pokoi nie powinni się martwić. Lodo ochoczo opowiedział, że karczmarz, człowiek imieniem Abelard, niegdyś był łowcą, nim się ustatkował, i ponoć upolował kiedyś trolla. Jego głowa jakiś czas wisiała nawet, jak głosi plotka, nad kominkiem w izbie, ale zaczęła śmierdzieć. Żona karczmarza wszczęła awanturę i trofeum musiało zniknąć. Na pocieszenie Abelard wymalował trolla węglem na bielonej ścianie karczmy. Jej kolejne pytanie dotyczyło ewentualnego przewodnika po bagnach – czy niziołek zna kogoś takiego, kogoś w miarę zaufanego, kogo mógłby polecić?
- Są ludzie, którzy zbierają różne rzeczy na bagnach. Połowa ich dochodów z tego pochodzi.
- Różne rzeczy z bagien... Czyli co? Jakieś pozostałości po... elfach?

Niziołek pokręcił głową, aż jego loki podskoczyły jak sprężyny.
- Raczej rośliny i zwierzęta, glinkę, a nawet samą wodę, bo niektóre źródła są magiczne.
Ostatnia informacja zainteresowała maginię.
- W jaki sposób?
Lodo chyba był zaskoczony takim dziwnym pytaniem. Wzruszył ramionami.
- Zbierają, łowią, polują...
Opacznie pojął jej pytanie.
- Nie, nie, w jaki sposób woda jest magiczna? Jakie ma właściwości?
- Są rożne źródła – takie, co leczą, i takie, co zatruwają. Trzeba wiedzieć, z czego wolno pić.
- Rozumiem...
- A niektóre to nawet buty rozpuszczają. Trzeba bardzo uważać!

Skinęła głową, uniósłszy brew na te słowa. Zaraz jednak przypomniała sobie to, co na temat bagien mówiła Araia – zdawało się, że było to wieczność temu. Półelfka wspomniała o tych źródłach. Erytrea westchnęła jedynie, ale przecież to, że zdobycie kolejnych kluczy staje się coraz trudniejsze, zdążyli już pojąć.

Kiedy wjeżdżali do wioski, poprosiła jeszcze ich małego przewodnika o wskazanie najważniejszych domów w osadzie. Gospoda „Bagienny Troll” wyróżniała się wspomnianym malowidłem – z jego białych ścian straszył wysmarowany węglem olbrzym.


Lodo wskazał dom sołtysa Miłobora oraz kuźnię, w której kowal Biezuj podkuwał właśnie masywnego konia. Chara zielarki Jarmiły przycupnęła na skraju wsi, ale nadal w jej obrębie. Erytrea przekazała wszystko, czego się dowiedziała, Arai.

Wszystko, czego chciała w tej chwili jednakowoż, to odrobina samotności. Odczuwała potrzebę zamknięcia się w pokoju i zebrania myśli. Czy raczej ich uporządkowania. Niepokój, który odczuwała podczas podróży, przerodził się w bardzo konkretne napięcie. Och, z początku zachowywała spokój. To przecież było tylko parę dni, zwykle dwa, trzy, nawet cztery czy pięć nie stanowiło wielkiej różnicy. Zdarzało się już nie raz, że jej comiesięczne krwawienie wypadało kilka dni wcześniej lub później niż sobie obliczyła. Nic, czego od zarania dziejów rasy ludzkiej nie przeszłaby każda kobieta, osiągnąwszy pewien etap życia. Stres, zmiana otoczenia, nawet magia mogły wpłynąć na działanie kobiecego organizmu. Nic nie pozostawało bez echa, tak już urządzili ten świat bogowie i natura. I chociaż rozsądek i wrodzony stoicyzm podpowiadały, że jeszcze nie czas się martwić, jakiś spłoszony głos wewnątrz głowy nie dawał czarodziejce spokoju.

Minęło osiem dni.

Osiem dni od spodziewanego terminu. Nie byłaby sobą, gdyby nie brała pod uwagę wszelkich możliwości. A w zaistniałej sytuacji nieustępliwie nasuwała się szczególnie jedna. Odpychała ją od siebie, odsuwała, uciekała w głąb siebie przed nią, jak czasem dziecko zaciska oczy i kuli się, gdy sądzi, że to sprawi, iż problemy znikną, jak człowiek przebudzony ze złego snu. Ale wracała w nocy, kiedy magini próbowała zasnąć. Przecież nawet mimo opóźnienia powinna czuć jakieś obawy. Nic jednak nie wskazywało, by typowe dolegliwości miały wkrótce nadejść. To nowe zmartwienie – choć jeszcze nie wywoływało w czarodziejce mącącej umysł paniki – zimnym ciężarem zalegało na jej żołądku i sprawiało, że straciła apetyt i całkowicie niemal zamilkła, odpowiadając tylko niekiedy na zadane jej pytania. Rozmowa z Lodo była pierwszą dłuższą konwersacją, w jakiej wzięła udział w ciągu dwóch ostatnich dni.


W dodatku list od Nikkolasa wzbudził w niej mieszane uczucia. Uradował ją z początku i przez chwilę po prostu spoglądała na staranne pismo mężczyzny, zanim zaczęła czytać. Zaś kiedy dobiegła do ostatniej linijki i eleganckiego podpisu, ze zdziwieniem skonstatowała, że z jakiegoś niezrozumiałego powodu tylko ją rozdrażnił. I słowa, które Nikkolas zapisał, i sam Nikkolas. Bo takich mężczyzn po prostu nie ma. Nie istnieją. Jeśli tak, to tylko w baśniach tudzież w romansach, śpiewanych przez bardów. Drażnił ją jego pewny osąd - osąd jej samej. Jego przekonanie, że ją zna, chociaż spędzili ze sobą jeden uroczy wieczór, jedną niezapomnianą noc i jeden boleśnie krótki poranek. A najbardziej drażniło pragnienie, które wypełniło jej pierś, gdy czytała list, by jak najprędzej znalazł się przy niej, otulił ramionami i został z nią, póki nie skończą się wszystkie problemy.
 
__________________
"Umysł ludzki bardziej jest wszechświatem niż sam wszechświat".
[John Fowles, Mag]

Ostatnio edytowane przez Suarrilk : 24-11-2009 o 11:31. Powód: uzupełnienie tekstu drobiazgami ;)
Suarrilk jest offline