Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2009, 19:25   #39
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Tym razem to na nią zareagowano jak na nalot. Niechętnie obserwowała jak swobodne sylwetki klonów natychmiast prostują się. Niemal słyszała jak swoboda odlatuje w siną dal. Czy ten cały szum naprawdę był potrzebny?
- Spocznij – wymamrotała skinąwszy im głową. Natychmiast tego ruchu pożałowała. Tępy ból przypomniał o sobie w najmniej odpowiednim momencie. Przez chwilę pokój wirował jej przed oczami. Na szczęście zdołała zrobić kilka kolejnych kroków nie zabiwszy się o nic i by wreszcie stanąć przed komandorem pochylonym nad stołem strategicznym. Przez chwilę walczyła z wypływającym na usta uśmiechem. Widok był rozczulający. Następnym razem przyniosę im klocki. Postanowiła. Niestety komandor musiał wparować w ten dobry humor jak granat do ciasnego pomieszczenia pełnego ludzi.
- Sir, nie wygląda to za ciekawie... – To wszystko co zrozumiała z całego wywodu na temat oddziałów. Potem ćwiczyła się w szlachetnej robienia dobrej miny do złej gry. - ...Poza tym nie mam wątpliwości, że blaszki zechcą zdobyć wioskę. W tej sytuacji, według regulaminu Wielkiej Armii Republiki moim obowiązkiem jest przekazanie pani dowództwa.
No i masz babo placek. Stwierdziła kwaśno w myśli.
Otwierała usta by przypomnieć mu o szpitalu i jej obowiązkach wobec rannych gdy nagle podłoga się zatrzęsła.
Łomot był straszny Jedi przez chwile pociemniało w głowie. To tylko w mojej głowie? Mocy nich to będzie tylko w mojej głowie. Niestety krzyki z komunikatora stanowczo sprzeciwiały się temu stwierdzeniu.
- Zebrać swoich ludzi z ulicy, już! – nadała do wszystkich oficerów. Przez chwilę stała w bezruchu przyciskając dłoń do czoła. Jej potylica pulsowała wysyłając fale bólu zalewające całą czaszkę. Usiłowała się uspokoić, wyciszyć. Zaakceptowany ból odchodził.
Kolejny strzał spadł an dziedziniec. Ktoś krzyknął głośno i krótko. Kolejny jej człowiek zginął. Zaakceptować ból. Skrzywiła się nieznacznie.
- Komandorze czym dysponujemy? Jakiś zdobyczny sprzęt droidów?
- Wyrzutnia i kilka rakiet.
- A z wioski? Łatwopalne materiały?
- W znikomych ilościach może... – oficer wzruszył ramionami.
- Prąd?
- Jest, ale brak urządzeń generujących.
Westchnęła ciężko po czym ostawiła ponownie poprzestawiane budynki na stole taktycznym.
- Czeka nas obrona wioski. Musimy się utrzymać do czasu powrotu Generał T'ra Say – zaczęła ze wszystkich sił starając się brzmieć pewnie.
- Priorytetem jest nie wpuścić do wioski ciężkiego sprzętu, albo choć zredukować jego liczbę. Napęd grawitacyjny potrzebuje płaskiej powierzchni do poruszania się, gdy natrafia na gwałtowny spadek traci równowagę. Jeśli wykopiemy krótkie ale dostatecznie głębokie i szerokie rowy na drodze do wioski i na jej obrzeżach pomiędzy budynkami powinny zatrzymać część wozów. Wydobyty materiał można użyć do usypania wałów za którymi będą mogli się kryć strzelający żołnierze.- Słowom towarzyszyły łuki nakreślone na tynku pokrywającym stół.
- Pomiędzy nimi sklecimy prowizoryczne miny, zakopiemy blisko powierzchni parę granatów, gdy wróg się zbliży zdetonuje je snajper strzałem z karabinu. Jeśli starczy środków rozmieścimy takie miny również wewnątrz wioski. W ten sposób powinniśmy powstrzymać przynajmniej część natarcia. - obejrzała się na komandora usiłując ocenić jego nastawienie do pomysłu. Nie wydawał się być zachwycony, jednak przynajmniej nie gapił się na nią jak na idiotkę. to już było coś.
- Sugeruje też przenieść się ze sztabem do szpitala, piętro wciąż jest wolne, a ten budynek jak już pokazało nasze natarcie jest najłatwiejszy do zdobycia.
To mogło się udać. Przynajmniej taką miała nadzieję bo na nic innego nie wpadła. Zresztą jeśli mieli siedzieć i myśleć o tym że są osaczeni, bez pomocy z dowódca który nie wie co robi lepiej żeby się czymś zajęli. Kopanie to zawsze coś.
- Pan zajmie się przygotowaniami. Ma pan tutaj paręset ludzi, to niezła siłą robocza, część może wzruszać ziemię zaostrzonymi deskami, inni będą usuwać ziemię. Jak ma pan ale ktoś inny ma własne pomysły proszę się nie krępować. Wszystko co kupi nam trochę czasu może okazać się bezcenne. Generał Tsaa wkrótce wróci i przekona się, ze może na nas liczyć. – powiedziała głośno tak by wszyscy obecni w pokoju słyszeli. Potem spojrzała w okno. Szpital stał naprzeciwko, widziała migające za oknami klony.
- Ale nie zrobimy nic dopóki jesteśmy pod ostrzałem. Ja się tym zajmę. Dołączę do dwóch batalionów śledzących wroga. Jako Jedi poruszam się szybciej niż wy. Postaram się coś zrobić z działami, jeśli ruszą spowolnimy ich, może w nocy da radę zdobyć jakiś sprzęt. Ocenie na miejscu. – miała szczerą nadzieję, że nie widać było jak bardzo bolą ją te słowa.
***
Gdy weszła do szpitala niemal stratowali ja sanitariusze niosący poparzonego klona. Wszędzie gdzie tylko sięgnęła okiem migały białe pancerze. Powietrze wypełniał swąd pieczonego ciała.
Rzucenie się w wir było jak odruch bezwarunkowy. Jednak pozostała w miejscu. Przygryzła wargi. Miała ochotę wrzeszczeć.
- Kapitanie! – zawołała. Zbiegli się obaj. Dowódca kompani medycznej oraz BH-8426.
- Musze zając się ostrzałem. Czeka nas kilka ciężkich godzin. Wkrótce przybędzie więcej rannych. Czy pana ludzie znają podstawowe zasady selekcji?
- Tak sir. – odparł klon z kompani medycznej.
- Doskonale, umieszczajcie chorych w południowo-zachodniej części budynku północ i wschód są najbardziej podatne na ostrzał. – poleciła po czym odwróciła się do BH-8426 – Kapitan Mil... – przewała w pół słowa. Musiał bardziej pilnować języka. - ...[pan kapitanie zajmie się obroną szpitala. Sanitariusze będą mieli zbyt wiele na głowie. Przygotowaniami do obrony musi zająć się ktoś inny. Pan już zna ten budynek.
- Tak sir! – odparli chórem.
- To wszystko.
Ruszyła żwawym krokiem do składu leków. Jeśli miała gdzieś iść musiała się coś zrobić z bólem głowy, na medytacje nie było czasu. Milczek podążył za nią.
- Zostawia pani szpital sir?
- Coś zrobić trzeba. Choćbym sobie tu żyły wypruła to nic nie zmieni jeśli blaszaki trafią w budynek. Z reszta wszystko się trzęsie, tynk się sypie. W takich warunkach nie da się operować. Muszę coś zrobić z ostrzałem – odparła sucho. Słowo „zostawia” brzmiał szczególnie nieprzyjemnie. Od samego początku musiała wybierać kim teraz będzie. Dowódcą czy lekarzem. Każdy taki wybór był bolesny. - Coś jeszcze kapitanie? Ma pan chyba coś do roboty, prawda?
- Tak sir. Proszę sir. – Przez chwilę patrzyła na plastikowe zawiniątko wręczone jej przez klona nim dotarło do niej co to.
- Rozdawaliście racje żywnościowe?
- Tak sir, ale była pani zajęta pacjentem, nie chciałem przeszkadzać.
Pożałowała swojego wybuchu.
- Dziękuje kapitanie. Ale naprawdę muszę się spieszyć. Mam mało czasu. – pozwoliła sobie na uśmiech chowając racje żywnościowa do kieszeni. Skręcający się żołądek zamierzał się upewnić, ze szybko ją wykorzysta.
- Jeszcze jedno sir. Co to znaczy Mil?
Wpadłaś. Pomyślała po czym uśmiechnęła się szelmowsko.
- To znaczy tyle, że jeśli pan kapitan szybko nie wymyśli sobie jakiejś ksywki ja to zrobię. I wtedy pan się nie pozbiera do końca służby.
- To też żart?
- I tak i nie.
***
Gdy oddaliła się nieznacznie od wioski zatrzymała się na chwile by zjeść posiłek i wziąć leki. Łomot utrudniał skupienie się na Mocy i zadaniach jakie miała przed sobą. Byli sami. Zdani na siebie i niezależnie od tego jak głęboko wierzyła, że Tsaa wróci musiał liczyć się z tym, ze wielu jej ludzi tego nie dożyje. Ba ona sama być może też.
Niewiele miała dotąd czasu na myślenie. Wszystko działo się tak błyskawicznie. Jakby porwał ją jakiś szalony wir. Zaczynała powoli czuć wieź z klonami. Wciąż była wśród nich wyobcowana, jednak nie była sama. Byli też inni.
Ucichnąłem się na wspomnienie meczu piłki z dziećmi i Kastarem. on nie lądował na powierzchni. Był bezpieczny. Przynajmniej taka miała nadzieję.
A Tamir... Skrzywiła się nieznacznie. AD-7453 nie wspomniał w swojej wyliczance o 30 regimencie. Ale jeśli wszędzie na planecie były takie tłumy sytuacja zabraka nie przedstawiała się zbyt dobrze. Ona miała choć te kilka domów by ukryć swoich ludzi. Jemu przypadło w udziale puste pole.
- Mam nadzieje, że jesteś cały – szepnęła łykając pastylki.
Podniosła się wolno biorąc głęboki oddech. Miała przed sobą wielką odległość do pokonania i rozpaczliwie miało czasu. Potrzebowała cudu. I zamierzał się o ten cud postarać.
 
Lirymoor jest offline