Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-11-2009, 23:55   #22
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Skoczył niczym szaleniec, ale zbyt późno. Jej zielone ciało powoli twardniało. Milimetr za milimetrem obrastało korą, właściwie nawet, stawało się prawdziwą drzewną korą. Natura, która na chwilę zgodziła się na udziwnienie świata wydając na świat nimfę, odbierała dług przemieniając leśną dziewczynę na powrót w piękną, szarą brzozę.


Kształt zachowała dziwnie niewieści, jakby na przypomnienie kim była. Jeremiash rzucił się w jej objęcia i łkał.

- Czego on płacze? – zdziwiła się nimfa pomagająca właśnie siostrze ze złamaną ręką podnieść.
- Przecież Bernadettę wręcz zatkało. Nimfa wydawała się niezwykle spokojna. - Ona – wskazała na nową brzozę.
- Tak – przyznała nimfa – jest piękna. Ale dlaczego człowiek płacze?
- Hm
– spróbowała wyjaśnić Lyonetta kręcąc niepewnie głową, jakże bowiem można dotrzeć do tak odmiennego pojmowania natury? - Nie będzie mógł z nią rozmawiać, dotykać, czuć przy swoim boku. Nie będzie się przy nim śmiała, śpiewała. Nie będzie się z nim … - chciała powiedzieć „kochała”, ale ugryzła się w język. Dla nimf to słowo było czysto ludzkim, niezrozumiałym pojęciem. - Odeszła.
- Wcale nie – zaprotestowała nimfa. - Jest pięknym drzewem, które ma serce. Należała do lasu, teraz jest jeszcze bardziej z nim związana, ale czuć ją w każdym powiewie wiatru, w każdej kropli na listu. Można czegoś więcej chcieć?
- Ludzie chcą
– potwierdziła Bernadetta.
- Wobec tego, wybaczcie, ale jesteście dziwni. Niby mądrzy, niby macie wiele rzeczy, których my nie potrafiłybyśmy nawet nazwać, jednocześnie oślepliście oraz ogłuchliście. Ale to już wasza sprawa, możemy tylko żałować, że tyle wam brakuje do prawdziwego rozumienia. Będziemy wspominały was dobrze. Idźcie spokojnie, bądźcie zawsze otwarci na naturę. Ona zawsze ma rację.

Leśne kobiety wstały, wraz z nimi zaś zerwał się Jeremiash. Miał wzrok dzikiego, zmaltretowanego zwierza, które nie wie, co robić, gdzie uciekać.
- A wy, gdzie? - rzucił gorączkowo.
- Wracamy – odparła krótko ranna.
- Idę z wami.
- Nie
– stwierdziła krótko kolejna.
- Nie? - przez chwile nie zrozumiał. - Co to znaczy, nie? Dlaczego nie? Wracam – stwierdził.
- Zginiesz. Nie chcemy, być odszedł. Ludzie inaczej traktują takie sprawy.
- Co wy mówicie? Nie gadajcie bzdur. Potrzebujecie mnie. Dobrze wiecie, do czego.
- Tak, jesteś świetnym samcem mającym męskość niczym dziki jeleń
– przyznała ranna, - ale jeleń nie może dać dzieci – skonstatowała smutno.
- Ja zaś mogę Jeremiash szukał argumentów żeby odwrócić niespodziewaną decyzje nimf.
- Możesz, ale nie dostaniesz się do naszej wioski – wyjaśniała leśna kobieta. - Niestety, wampir pokrzyżował nam szyki. Naprawdę chciałybyśmy bardzo, żebyś mógł z nami iść. Są nimfy, które potrzebują jeszcze twojej męskości. Nawet ja sama chętnie bym przyjęła twoje nasienie. Nie ma większej radości dla nimfy niż chwila powstawania w jej łonie kolejnej leśnej siostry.
- Dlaczego więc? Mogę ci to zrobić. Obiecuję, że ci zrobię
– gorączkowo rzucił chłopak wzbudzając przerażenie siostry, niesmak Lyonetty oraz niechętne spojrzenie Enrico. - Nawet teraz, zaraz, kiedy zechcesz.

- Chodźmy
– szepnął mężczyzna hrabinie, chcąc ją oderwać od groteskowo nieprzyjemnej sceny. Dziewczyna kiwnęła głową, ale zanim zdołała wykonać ruch, sytuacja rozwiązała się.
- Chciałybyśmy naprawdę cię zabrać, ale nie możemy. Jesteś człowiekiem, drzewa nie okryją ciebie swoim cieniem. Wampir cię odnajdzie. Szybko odzyskuje siły. Ponadto nie znasz drogi do naszej wioski.
- Zaprowadźcie mnie, albo po prostu pokażcie. Zaryzykuję
– wycedził.
- Znamy dzielność twojego serca, ale tym razem nic by nie przyniosła. Zaprowadzić ciebie nie możemy, gdyż same stałybyśmy się celem jego ataku. Natomiast samodzielnie nigdy nie trafisz. Nimfy nie wiedzą, gdzie jest ich siedziby, one jedynie czują. Nie wiedziałabym, jak wytłumaczyć ci, dokąd masz iść. Nas prowadzi wyłącznie las i uczucie serca. Kiedyś zapewne wrócisz do naszej wioski. Kiedy będziesz miał chęć prawdziwą, odnajdziesz drogę. Ale kiedyś, gdy wampir zapomni, a teraz odejdź, odejdźcie już. Musimy iść.

Moment. Niby łanie skoczyły za drzewo. Jeremiash rzucił się za nimi, ale nie zdążył. Zawył. Wściekły zwrócił się w stronę siostry i reszty.
- Nienawidzę was wszystkich! To przez was. Wszytko. Ona. Ojciec. Teraz jeszcze muszę opuścić wioskę. To przez ciebie, ty czarownico – wrzasnął Lyonetcie. Pięść Enrico wylądowała na jego nosie zwalając pod drzewo.
- Łajdak! Łajdak! Łajdak! - rzucił się w tył. - Znajdę wioskę bez was, bez nich - Sept Tour chciał młodziana złapać, ale hrabina przytrzymała go.
- Proszę, nie – szepnęła – przykro mi. Jego ojciec był dobrym człowiekiem.
Bernadetta łkała.

***

Trakt wydawał im się bardziej zniszczony, niż poprzednio. Może to przez niewielki mostek nad strumieniem. Kiedyś zwalono bale, dzięki którym podróżni oraz wozy mogli przekraczać sucha stopa strumień. Obecnie jednak czyjaś złośliwa ręka zniszczyła pracę. Może wojna? Enrico rozglądał się bacznie. Podczas przekraczania takich miejsc często atakowały grupy zbójów. Lyonetta także wydawała się niespokojna, natomiast Bernadetta i Ron nie odzywali się. Obydwoje wpijali twarze w stwardniały, wypalony słońcem trakt.
- Trzeba się postarać o konie, albo przynajmniej wóz – mruknął. Właściwie to odchodząc ze wsi nimf nie wzięli wiele. Ot jedzenia trochę, napitku. Szczęściem, mieli jeszcze nieco grosiwa i trochę kosztowności, które hrabina zabrała uciekając. Starczyłoby niewątpliwie na transport oraz sporo więcej, ale żeby kupić, trzeba mieć sprzedawcę. Tutaj zaś nie widzieli nikogo takiego.

Dalej idąc traktem nie spotkali nikogo godnego zaufania. Ot, szlakiem wędrował jakiś kmieć, lub wędrowny przekupień, sprzedający biednym chłopom liche produkty. Wszyscy oni spoglądali identycznie z rezerwą na podróżnych, jak oni na nich. Nie mieli koni, te bowiem zostały na zamku. Przebierając nogami po zakurzonym trakcie nie wyglądali poważnie, ani dostojnie, ale miecze jego oraz Rona budziły szacunek. Nie zaczepiano ich, co już było jakimś plusem.


Słonce przemierzyło połowę dziennego szlaku, gdy natrafili na karczmę. Ot, chałupa w towarzystwie kilku innych, ale mimo to, wydawała się wypełniona gwarem. Minęli wprawdzie jakąś wioskę, ale była opustoszała. Zapewne pożoga wojenna dotknęła okolicę, ponieważ poprzednia osada wydawała się spalona.

Już po chwili siedzieli za stołem, już to podbiegł zażywny gospodarz, który witał przybyłych gości, małmazję proponując lub piwo, wedle wyboru, oraz chleb, ser i kurczaka, już to … wydawało się, że wszystko wróciło do normalności. Byli zmęczeni. Dawno tyle nie chodzili po zapylonym trakcie. Właściwie wszyscy wokół wyglądali na miejscowych chłopów lub kupców podróżujących od miasta do miasta wożąc jakieś nędzne towary. Jedynym wartym zainteresowania osobnikiem wydawał się zakapturzony mężczyzna. Siedział przy kufelku szmyrgając patykiem po własnej gębie. Pozornie także wieśniak, ale stojący obok miecz wydawał się najwyższego sortu. Enrico rozpoznawał bez trudu toledańską robotę po znakach na rękojeści. Taka broń kosztowała wiele.


- Wina! - twardy męski głos wyrwał ich ze spokojnego skupienia się nad kolacją. - Dla mnie i moich ludzi.
Przed otwarte kopniakiem drzwi wchodziła kolejno piętka mężczyzn. Sept Tour określiłby ich zbiorowy: najemnicy, bandyci, albo coś podobnego. Uzbrojeni i niebezpieczni. Brodaci, mający kose spojrzenie oraz pewna siebie minę.

- Arnulf! Sikorki! - krzyknął drągal z przeciętym nosem. I natychmiast przyskoczył do stołu, gdzie siedzieli podróżni. Szczęśliwie, dziewczyny usiadły wewnątrz pod ścianą, mężczyźni zaś po obydwu bokach. Drab nie mógł się bezpośrednio przysiąść do kobiet.
- Zawadzasz mi waść! - krzyknął do Sept Toura, który akurat był bliżej niego. Enrico wzruszył ramionami.
- Weź pan sobie inny stół. Ten jest zajęty – powiedział obojętnie. Taki typ drani często włóczył się po zniszczonych wojnami drogach Europy czyniąc nieraz większe szkody niż sama pożoga. Toteż położył rękę na mieczu mając nadzieję, iż ta deklaracja gotowości odstraszy napastnika. Być może tak by się stało, gdyby nie ów mężczyzna, który wszedł pierwszy i zażądał wina.
- Durnyś, Gwido – położył rękę na ramieniu swojego kompana. - Zachowujesz się nieuprzejmie wrzeszcząc na tego człowieka. Jak go poprosisz, na pewno się odsunie, rozumiesz?

- Dobra
– mruknął ten – spierdalaj stąd, proszę – dodał po chwili. - Czy tak grzecznie?
- Doskonale
– potwierdził Arnulf.
- Ale ta łajza się nie rusza! To co mam zrobić? Mogę mu przywalić?
- Teraz możesz. Jak cham, to możesz mu pokazać prawdziwie rycerską ogładę.
- Dzięki
– mruknął Gwido usiłując wyciągnąć miecz. Nie dał rady. Wielki dzban wina uniesiony szybka dłonią Enrico rozprysnął się na jego głowie tysiącem kropel oraz setką kawałków gliny. Przez chwilę napastnik stał, jakby zdziwiony, po czym powolnym ruchem zwalił się pod stół. Krew oraz alkohol mieszały się, cieknąc wspólnym purpurowym strumyczkiem.
- Krwa ższ twoja – rzucił, cokolwiek sepleniąc, zaskoczony Arnulf, podczas gdy Enrico wywalił stół na bok osłaniając dziewczyny, które mogły się schować za stojącym blatem. Liczył, że zaraz Ron wyjmie broń i skoczy na pomoc, ale pachołek, nie wiedzieć czemu, stał. Niech to jasny …! Skoczył rzucając się na przeciwnika, do którego właśnie dopadała dwójka towarzyszy. Nie wiedzieć czemu, jeden wylądował na podłodze. Sztych! Arnulf próbował zasłonić się swoim mieczem,ale nie zdarzył. Ostrze Enrico trafiło go w ramie wytracając broń, ale już gwałtownie Sept Tour musiał się schylić, by uniknąć pędzącego w jego stronę wielkiego topora kolejnego z najemników. Szczęśliwie inny zajął się ciężko rannym dowódcą i przez chwilę nie był groźny. Wielkie topory nie nadają się do walki w karczmach. Przeciwnik jeszcze raz spróbował potężnego zamachu. Ostrze niby wystrzelone z katapulty popędziło na spotkanie wroga. Enrico jednak uchylił się bez większego problemu oraz trzasnął go po paluchach.
- Agh!
Potem poprawił. Krzyk topornika przeszedł w nagłe charkotanie zakończone hukiem nieprzytomnego ciała o okrwawioną podłogę.

Katem oka zobaczył, że Ron dalej się nie rusza, natomiast ów nieznajomy z toledańskim mieczem skoczył na jednego z obwiesiów. Enrico szybkim ciosem powalił najemnika, który przytrzymywał swego wodza, potem zaś jeszcze raz poprawił Arnulfa.

Cisza, bowiem nieznajomi z toledańskim mieczem także uporał się ze swoim.
- Dzięki, panie – zasalutował Enrico skrwawionym mieczem. - Twoja pomoc była bardzo na miejscu.
- Nie zrobiłem tego dla was
– głos niby wystrzał przeleciał przez wnętrze izby. - Mają konie. Potrzebowałem jakiegoś. To była okazja. Jeśli jesteście zainteresowani, weźcie także.
 
Kelly jest offline