Najpierw była mieszanina dumy i strachu - „Miałem rację. Ja, Brandybuck z Jeleniska miałem nosa i wyczułem, co się święci” - i jednocześnie - „Wróg, sam największy czarnoksiężnik! Tak blisko, biada nam, co my teraz zrobimy?!” Bo istotnie, w czasie swej przemowy ten, który nazywał siebie Rivilionem Białą Żmiją, zasiał w sercu hobbita prawdziwą trwogę. Walczyć z potworem na bagnie, mierzyć się ze zbójcami czy goblinami Teliamok mógł, pokonując nakazujący ucieczkę strach. Ale stanąć oko w oko z kimś, kto władał zastępami widm i nie pojętymi jeszcze jakimiś mrocznymi mocami - na taką konfrontację Teliowi już ducha nie starczało. Kiedy więc przebrzmiał złowrogi rechot czarownika i kończył on wypowiadać ostatnie, niosące zapowiedź złego losu zdanie, niziołek wciąż trwał jak zaklęty. Niemal bez oddechu, blady jak kreda, z otwartymi szeroko ze strachu oczami i posiniałymi ustami. Ręce mu drżały, chciał się odwrócić, zrobić cokolwiek, ale nie mógł ruszyć choćby głową.
Nagle na czarnoksiężnika natarł Galdor na swoim wspaniałym wierzchowcu, z potężnym mieczem w ręku. Jakby na ten znak Teliamoka puściła żelazna obręcz grozy, ale nie zdążył obrócić spojrzenia na resztę towarzyszy, gdy kątem oka dostrzegł jakiś gwałtowny ruch, a zanim pojął, co zobaczył, minęła kolejna chwila. Widok opadającego bezwładnie na siodło elfa był dla hobbita jak nierealny, zdawało się, że spełnił się jakiś jego głęboko skrywany koszmar. A skoro ich, zdawałoby się niepokonany przewodnik umierał, to i im pisany był podobny los.
Telio, nie widząc już zupełnie, co się dokoła niego dzieje i co on sam robi, skulił się w siodle i z rozdzierającym krzykiem popędził kucyka w przypadkową stronę, gdzieś w krzaki, w las, który mógł zasłonić go od nadlatujących strzał. Przynajmniej tak podpowiadał mu ten pierwotny, otępiający strach. Z głową wciśniętą głęboko w ramiona, ciągle krzycząc, Brandybuck jechał zapewne na spotkanie otaczających ich popleczników wroga. Widząc wybiegających z ukrycia z ochrypłym wrzaskiem górali, kucyk hobbita zarżał i wierzgnął, mało nie zrzucając go z grzbietu.
Na szczęście jednak walka szybko się skończyła. Czarnoksiężnik trafiony dwiema strzałami w serce padł na ziemię i zniknął gdzieś, rzucając jeszcze jakąś straszliwą groźbę, ale ani jego upadku ani uciekających w popłochu wojowników Telio nie dostrzegł. Skulony w siodle, wciąż cicho zawodził. Z pomocą przyszedł mu jeden ze Strażników, w ostatniej chwili łapiąc za wodze rozbrykanego konika i przyprowadzając go z powrotem w pobliże reszty kompanii. Hobbit podniósł nieco nieprzytomne spojrzenie na towarzyszy. - C-co się stało? - spytał drżącym szeptem. - Żyjemy? G-Galdor... co z nim? |