Wątek: Cena Życia
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2009, 13:52   #63
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Wtorek, 25 październik 2016. 19:03 czasu lokalnego.
Lochsloy, północny wschód od Everett


Chwile pełne napięcia na różnych ludzi zawsze działały zupełnie inaczej. Jednemu serce przyspieszało, a adrenalina krążyła w żyłach jak rozpędzone francuskie TGV, zaś on sam potrafił zrobić wszystko lepiej i sprawniej. Inni z kolei, zamierali w bezruchu, przerażeniu czy czym tam jeszcze, pozwalając, by serce prawie się zatrzymało, wybijając swój powolny, nierówny rytm. Jeszcze inni po prostu dostawali nagle potężnej sraczki.

Thomson nerwy miał niezłe, przynajmniej w takich sytuacjach. Było ciemno, białe światło raziło nieco, sącząc się z windy, po czym zgasło nagle, zastąpione znów przez czerwień alarmowych diod. Tamci przyglądali się przez chwilę ciemnościom, ale po zarysie sylwetek poznać kogoś byłoby ciężko. A ci tutaj byli pewni swego, co już kilka razy zdążyli udowodnić. Ciekawe co nimi powodowało, skąd pochodziła ta pewność. Byli aż tak głupi?
Otworzyli drzwi, wystukując swój własny kod i dając się "przebadać" skanerowi oka. Drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, a tamci weszli, wszyscy. Jak owieczki idące na krwawą rzeź.

Detektyw nie czekał za długo, zbytnie zbliżenie się byłoby niekorzystne. Czynnik zaskoczenia, to miało zrekompensować mniejszą celność. A może wcale nie mniejszą, nikt nie powiedział, że tamci to zawodowcy a nie zwyczajne fagasy, którym ktoś wcisnął spluwy. Karabinek maszynowy zaczął wypluwać z siebie pociski już chwili, gdy drzwi zaczęły się zamykać. Ciche pykanie wytłumionych luf zagłuszyły krzyki i odgłosy rykoszetowania kul, po chwili także ryk strzelby i głośne wystrzały z pistoletu. Padli, wszyscy. Czy to rzucając się na krwawą posadzkę czy opadając na nią bezwładnie, nie licząc się już z tym światem.

Zbyt ciemno by celować, wystarczająco jasno, by wiedzieć w jakim kierunku posyłać kule. Trwało to przez jakiś czas, chociaż nikt dokładnie nie pamiętał, kiedy przestali strzelać tamci. Pewnie kilkadziesiąt kul wcześniej. Drzwi wytrzymały, pancerne szkło było podziurawione jak tarcza na lotki, ale wciąż trzymało się dzielnie. Wróg zmarł. Podnosili się powoli, oglądając swoje ciała. White miał draśnięcie na boku, gdzie zahaczyła go kula. Wystrzały jego pistoletu były dobrze widoczne, to i w niego musieli celować. Krew ciekła, powoli na szczęście i choć poruszał się z bólem, to rana nie była groźna. Nie była śmiertelna. Pozostałym nic nie było.

Wróć.

Młoda, ranna już wcześniej dziewczyna leżała na plecach, a na jej brzuchu powiększała się plama czerwieni.

Marie dopadła do niej szybko, ale nie dało się już nic zrobić. Dziewczyna konała, patrząc szeroko rozwartymi oczami, pochłaniając ostatnie widoki z tego świata.
-Agnes...
Tamta próbowała jeszcze coś powiedzieć, ale wydobyła z siebie tylko krew, ściekającą po jej brodzie i szyi. Po chwili umarła a jej przyjaciółka cicho zaszlochała. Co innego widzieć już martwych, a co innego widzieć jak umierają z kulą w brzuchu. Tak jest jeszcze gorzej.


Wyszli z podziemi w takiej samej grupie, w jakiej do niej weszli. Marie niosła ze sobą torbę, przewieszoną przez jedno ramię i przenośną lodówkę, przypominającą trochę takie, w których przewożono organy przeznaczone do przeszczepów. Szczepionka. Cel osiągnięty. Straty minimalne. Tylko dlaczego na twarzy biologiczki lśniły łzy?

Tylko Alexander był ranny, owinięty teraz bandażem. Ranę trzeba będzie zszyć, ale nie teraz, nie gdy nadciągali tutaj kolejni. Dość już było trupów, dość ryzyka, że tym razem element zaskoczenia nie wypali. Marie lekko trzęsącymi się dłońmi wbijała kolejne igły w tych, którzy czekali na nich na powierzchni. Nie powiedziała przy tym ani słowa, przez jej ściśnięte gardło słowa nie chciały przechodzić. Najmniejsze dziecko rozpłakało się nagle, próbując się wyrwać sprawiającej mu ból igle. Nie było czasu. Znów znaleźli się w samochodach, wyjeżdżając z kompleksu, byle szybciej. Mieli aż trzy wozy do wyboru, a na parkingu stało ich jeszcze więcej. Tylko czy więcej potrzebowali? Marie wsiadła razem z Thomsonem, tym razem White prowadzić nie mógł. Już lepiej wychodziło to kulejącemu detektywowi. Liberty na własne szczęście wciąż była w pełni sprawna, siadając za kierownicę swojego Hummera. Kierunek: rezerwat. Radcliffe mógł jechać z nimi lub... nie. Tylko czy faktycznie miał wyjście, by nie? Do miasta nie było co wracać, widział wiadomości.


Udało się im nie spotkać nikogo na swojej drodze. Najwyraźniej pozostałe grupy zabójców w garniturach od Umbrelli swoje zadania miały w sporej odległości od kompleksu. Terenowe samochody z piskiem opon wyjechały na drogę, kierując się na wschód i północ, jak najdalej od dużych miast, jak najdalej od rozwiniętej cywilizacji, teraz zarażanej wirusem X z niewiarygodną szybkością. Dalej były lasy, jeziora, bagna. Zimno i góry. Ale nie było tam prawie ludzi, chyba, że w rezerwatach, tak jak w tym, do którego prowadziła Liberty, spoglądając co chwilę na mapę. Zresztą i tutaj już zewsząd, prócz mgły i nieustającego deszczu, otaczały ich łąki, lasy, czasami przetykane polami, uprawianymi przez lokalnych farmerów. Następna miejscowość - Lochsloy, była ostatnią jaką mieli spotkać na swojej drodze w najbliższym czasie.

Gdy pojawił się drogowskaz, oznajmiający wszystkim kierowcom, że właśnie wjechali na teren farmerskiego miasteczka, zobaczyli również pierwsze nieliczne, niskie zabudowania. A długie, przeciwmgielne reflektory Hummera w ostatniej chwili oświetliły blokadę drogową, ustawioną tuż przed skrzyżowaniem, pierwszym od bardzo dawna. Można było je ominąć tylko po polu, ale na razie samochody były zajęte ostrym hamowaniem po śliskiej nawierzchni. Nie jechali szybko, to ich uratowało przed wjechaniem prosto w stojące w poprzek drogi ciągniki. Były trzy, nie zaraz, cztery - mały traktor ustawiono jeszcze z tyłu. Po bokach drogi standardowo zaś były rowy, których nie mogła pokonać nawet solidna terenówka. Było tu pusto i cicho, ktokolwiek ustawił tutaj tę blokadę teraz był gdzie indziej. Silniki samych maszyn były jeszcze ciepłe, nie było na drodze też innych wozów.

Stacyjka takiego kombajnu nie była zbyt skomplikowana, ale i tak wymagała kluczyków, których nie mieli. Zepchnąć tego wielkiego cholerstwa też nie było jak. Odpalić na styki? Ale czy ktoś z nich umiał takie sztuczki? Marie nawet nie wyszła z samochodu, podobnie dzieciaki i Dorothy. Było coś dziwnego w tym miejscu, coś niepokojącego w małym miasteczku otulonym mgłą. Ci tutaj raczej nie poszli do najbliższego szpitala.

Gdy pojawił się cichy pomruk od strony miasteczka, przygotowali broń. A gdy pomruk zamienił się w dziwaczny zaśpiew, odbezpieczyli ją. Ale nie pojawiły się potwory, a ludzie. Tylko czy ludzie nie byli przypadkiem najgorszymi potworami?

Pierwszy szedł pastor, kołysząc łańcuchem. Zapach kadzidła był intensywny, chociaż przecież padało. Obok niego podążało kilku ministrantów, każdy z kielichem wyciągniętych dłoniach. A za nimi ludzie, masa miejscowych ludzi, kołyszących się i drepczących w rytm jakiejś dziwacznej pieśni, śpiewanej chyba po łacinie. Zamilkli, gdy pastor, stary człowiek o siwej brodzie, uniósł ręce i zwrócił się do wciąż stojących przed blokadą uciekinierów.
-Czterej Jeźdźcy Apokalipsy zstąpili na ziemię, a ich osąd jest straszliwy! My, wierni, musimy kajać się i prosić Pana o przebaczenie, tak tylko osiągniemy zbawienie i dusze nasze nie trafią do czeluści piekła! Wypijcie krew jego i przyłączcie do nas! Albo odejdźcie w odmęty, zgińcie i przepadnijcie!
Ministranci podeszli, wyciągając kielichy. Pływała tam jakaś ciecz, czerwona najpewniej. Ale wina to ona swoją konsystencją nie przypominała. Marie, która stanęła nagle przy Davidzie, zdiagnozowała to bardzo szybko, odzywając się szeptem.
-Lekko zakrzepła krew...
Ministranci wciąż szli, a tłum czekał. Przynajmniej kilku z nich miało broń. Długie strzelby czy trzymane w dłoniach rewolwery wyglądały groźnie. Tłum był nieprzewidywalny. Wypijcie albo zgińcie.
Nagle jeden z tłumu rzucił się na innego, wgryzając się w jego szyję. Jeszcze jakiś zaryczał nagle, a ktoś inny opadł na kolana, błagając o zlitowanie.

Wirus.
Tymczasowy sprzymierzeniec.
Ale strzelby tamtych wciąż były blisko, a niewielu z tłumu reagowało ludzko. Oni tylko czekali, pogodzeni z losem.
Czekali na ruch obcych. Tych, którzy jeszcze nie otrzymali krwawego oświecenia.
 
Sekal jest offline