Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-12-2009, 17:30   #61
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
To takie oczywiste. Hiena odgryzająca sobie łapę, gdy znajdzie się w pułapce. Człowiek, który jest w drodze do przetrwania, wydrapuje oczy i rozszarpuje gardła innym. To przecież, takie oczywiste. Historia opisana przez setki, tysiące autorów. Powielana na wszystkie możliwe sposoby. Spowszedniała już nam, już widzieliśmy ją tyle razy, a mimo wszystko przerzucamy kartki tej kiepskiej książki, zastanawiając się, czemu oni to robią? I zawsze, ale to zawsze myślimy "ja bym nie zrobił źle. Byłbym tym dobrym."
Gówno prawda.
Pierwsze co byś zrobił, to coś na co zawsze miałeś ochotę, ale krępowali Cię.
Zgwałciłbyś tą ślicznotkę, spod piątki, przystawiając jej pistolet do przerażonego ciała? Spuściłbyś się na jej twarz wykrzywioną w błaganiu, o zostawieniu przy życiu? Szarobiałe łzy, na jej kiedyś pięknej twarzy.
Tak byś zrobił? Nie? A jednak.
Zastrzeliłbyś tego pieprzonego pacana, który od kilku lat, co rano zamienia twoje życie w piekło? Strzeliłbyś mu w żołądek i razem z jego podstarzałą żonką, obserwowałbyś jakieś piętnaście minut, jak żółć wyżera go od środka?
Nigdy byś się czegoś takiego nie dopuścił? Na pewno? A jednak.
Nie dali nam pełnej wolności. Teraz ją masz. Taka jest właśnie jej definicja.
Będziemy grzeszyć, póki piekło nas nie wchłonie.

White stał nad dwoma ciałami. Thomson właśnie miażdżył czaszkę, jednemu z nich.
I kim byłeś? Służąc ludzkości, broniąc człowieczeństwa? Kim byłeś? Czy oszukiwałeś samego siebie?
Trzask łamanej czaszki.
Myślisz, że nie widzę twojego uśmiechu? Myślisz, że nie wiem, jaką radość Ci to sprawia?
Może "szaleństwo" nie jest najlepszym określeniem, lecz jednym jakie przychodzi mi do głowy.
Gdy tamten obszukiwał ciała i zabierał wszystkie karabinki, White rzucił.
- Masz zamiar strzelać pięcioma rękami? - Schylił się po ostatni karabin i przewiesił go przez plecy, a amunicje włożył do kurtki.
- Maria, weźmiesz strzelbę. - Rzucił w ciemność. Wiedział, że w wąskich korytarzach jest bezużyteczna.
Podszedł do doktor. Igła boleśnie wbiła się w ramię. I to miało uchronić go przed całym światem. Śmiech w odcieniu czerni.
Zwrócił do rannej kobiety. Pomógł jej wstać i uwiesić się na jego ramieniu.
- Dziękuje... - Wyszeptała. White nie powiedział, ani słowa.
Ktoś to musi zrobić. Ktoś musi.

-Gdy się zacznie, padać na ziemię. - Rzucił policjancik i ruszył w stronę szklanych drzwi. Tyle ich dzieliło od śmierci. Centymetr szkła i kilkanaście centymetrów mięsa.
White położył kobietę za jedną z przewróconych szafek. Sam schował się obok. Zza paska wyciągnął pistolet i odbezpieczył. Dobrze wiedział, do czego będzie musiał go użyć.

Głęboki wdech i wydech. Koniec.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 13-12-2009 o 15:45.
Lost jest offline  
Stary 05-12-2009, 17:51   #62
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Parsknął w stronę tamtych, kiedy to wszystko się skończyło. Jak gdyby trzy trupy, których krew była na ich rękach, stanowiły swojego rodzaju żart. Gdy podniósł się, stwierdził, że tamtym to parskanie nie za bardzo w smak. Gdy doprowadził się do względnego porządku, odczekał jeszcze chwilę, ale i tak nic nie dochodziło z korytarza; czekał, bo fałszywa cisza mogła zadać kłam jego podejrzeniom. Ale nie, nikt nie przychodził. Przynajmniej na razie. Zatem bez większej ceremonii zbliżył się do zabitych i wziął jednego z H&K i zapas magazynku, który był przy nim. Niewiele, ale taki karabinek to większa szansa, że przeżyje w tym piekle.
- Szczepionka to jedno – zauważył. - A wydostanie się z Everett to drugie. Czy któryś z was myślał, dokąd pójdziemy, kiedy już wydostaniemy się z tego kompleksu?
Nie chciał powiedzieć, ale nawet, jeśli wszyscy, których znał, nie żyli, to czuł coś, czego nie potrafił nazwać, a co miało coś wspólnego z tym, że to wszystko się skończyło i chciałby się pożegnać z ludźmi, których znał, albo chociaż widzieć ich trupy.

Tak, w tym piekle. Spojrzał na tą, do której przemówił poprzednio i stwierdził, że całkiem nieźle się trzyma, to jest po dostaniu kulki w nogę i usłyszeniu kolejnych wystrzałów nie załamała się psychicznie. Detektyw podniósł ją. Radcliffe myślał; czy robią źle, że pozwalają jej żyć? Przecież to kolejny naukowiec, to jest lekarz, to jest ktoś przydatny. Ale myśl nie dawała spokoju – będzie ich zwalniać, czy się na coś przyda? Był pewien, że gdy tak będzie, nie będzie żałował, nawet, jeśli teraz nie miał odwagi się do tego przyznać.

Choć trochę zaufał Marii – w końcu zapamiętał jej imię – po tym, jak wstrzyknęła sobie szczepionkę. Słyszał, że ten wirus przenosi się przez powietrze, dlatego wolał mieć w swoich żyłach coś, co przynajmniej sprawi, że nie stanie się jeszcze jednym z tych łaknących krwi sukinsynów, jakkolwiek słyszał o nich tylko w opowieściach reszty. Każda okazja do uratowania jego życia była dobra.

Może chcieli coś powiedzieć, ale sytuacja była zbyt oczywista. Mają to, po co przyszli, to jest mogą wreszcie iść stąd do diabła.
Szedł w korytarzu w ciszy. Nie było nic do powiedzenia, a zresztą, być może za rogiem czaił się kolejny wróg. Ale nie, to w windzie czaił się kolejny wróg. Wyglądało na to, że chyba niewiele domyślili się z tego, że ktoś zabił poprzednią trójkę. Ale i tak nie było czasu.
Padł. Z jego nogami, padanie wychodziło mu niemal po mistrzowsku, dwie uszkodzone kończyny po prostu na chwilę przestawały funkcjonować. W dziwnym odruchu chwycił leżące obok zwłoki, dziękując jakiemuś bogu, że nie pokarał go słabymi rękami. Zasłonił się zwłokami, a zza zmasakrowanej twarzy jakiegoś biednego gnojka zaczął oddawać kolejne strzały. Świetna akcja, pomyślał. Już czuł smród rozkładu, od którego nie uwolni się od paru godzin.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 13-12-2009, 13:52   #63
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Wtorek, 25 październik 2016. 19:03 czasu lokalnego.
Lochsloy, północny wschód od Everett


Chwile pełne napięcia na różnych ludzi zawsze działały zupełnie inaczej. Jednemu serce przyspieszało, a adrenalina krążyła w żyłach jak rozpędzone francuskie TGV, zaś on sam potrafił zrobić wszystko lepiej i sprawniej. Inni z kolei, zamierali w bezruchu, przerażeniu czy czym tam jeszcze, pozwalając, by serce prawie się zatrzymało, wybijając swój powolny, nierówny rytm. Jeszcze inni po prostu dostawali nagle potężnej sraczki.

Thomson nerwy miał niezłe, przynajmniej w takich sytuacjach. Było ciemno, białe światło raziło nieco, sącząc się z windy, po czym zgasło nagle, zastąpione znów przez czerwień alarmowych diod. Tamci przyglądali się przez chwilę ciemnościom, ale po zarysie sylwetek poznać kogoś byłoby ciężko. A ci tutaj byli pewni swego, co już kilka razy zdążyli udowodnić. Ciekawe co nimi powodowało, skąd pochodziła ta pewność. Byli aż tak głupi?
Otworzyli drzwi, wystukując swój własny kod i dając się "przebadać" skanerowi oka. Drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, a tamci weszli, wszyscy. Jak owieczki idące na krwawą rzeź.

Detektyw nie czekał za długo, zbytnie zbliżenie się byłoby niekorzystne. Czynnik zaskoczenia, to miało zrekompensować mniejszą celność. A może wcale nie mniejszą, nikt nie powiedział, że tamci to zawodowcy a nie zwyczajne fagasy, którym ktoś wcisnął spluwy. Karabinek maszynowy zaczął wypluwać z siebie pociski już chwili, gdy drzwi zaczęły się zamykać. Ciche pykanie wytłumionych luf zagłuszyły krzyki i odgłosy rykoszetowania kul, po chwili także ryk strzelby i głośne wystrzały z pistoletu. Padli, wszyscy. Czy to rzucając się na krwawą posadzkę czy opadając na nią bezwładnie, nie licząc się już z tym światem.

Zbyt ciemno by celować, wystarczająco jasno, by wiedzieć w jakim kierunku posyłać kule. Trwało to przez jakiś czas, chociaż nikt dokładnie nie pamiętał, kiedy przestali strzelać tamci. Pewnie kilkadziesiąt kul wcześniej. Drzwi wytrzymały, pancerne szkło było podziurawione jak tarcza na lotki, ale wciąż trzymało się dzielnie. Wróg zmarł. Podnosili się powoli, oglądając swoje ciała. White miał draśnięcie na boku, gdzie zahaczyła go kula. Wystrzały jego pistoletu były dobrze widoczne, to i w niego musieli celować. Krew ciekła, powoli na szczęście i choć poruszał się z bólem, to rana nie była groźna. Nie była śmiertelna. Pozostałym nic nie było.

Wróć.

Młoda, ranna już wcześniej dziewczyna leżała na plecach, a na jej brzuchu powiększała się plama czerwieni.

Marie dopadła do niej szybko, ale nie dało się już nic zrobić. Dziewczyna konała, patrząc szeroko rozwartymi oczami, pochłaniając ostatnie widoki z tego świata.
-Agnes...
Tamta próbowała jeszcze coś powiedzieć, ale wydobyła z siebie tylko krew, ściekającą po jej brodzie i szyi. Po chwili umarła a jej przyjaciółka cicho zaszlochała. Co innego widzieć już martwych, a co innego widzieć jak umierają z kulą w brzuchu. Tak jest jeszcze gorzej.


Wyszli z podziemi w takiej samej grupie, w jakiej do niej weszli. Marie niosła ze sobą torbę, przewieszoną przez jedno ramię i przenośną lodówkę, przypominającą trochę takie, w których przewożono organy przeznaczone do przeszczepów. Szczepionka. Cel osiągnięty. Straty minimalne. Tylko dlaczego na twarzy biologiczki lśniły łzy?

Tylko Alexander był ranny, owinięty teraz bandażem. Ranę trzeba będzie zszyć, ale nie teraz, nie gdy nadciągali tutaj kolejni. Dość już było trupów, dość ryzyka, że tym razem element zaskoczenia nie wypali. Marie lekko trzęsącymi się dłońmi wbijała kolejne igły w tych, którzy czekali na nich na powierzchni. Nie powiedziała przy tym ani słowa, przez jej ściśnięte gardło słowa nie chciały przechodzić. Najmniejsze dziecko rozpłakało się nagle, próbując się wyrwać sprawiającej mu ból igle. Nie było czasu. Znów znaleźli się w samochodach, wyjeżdżając z kompleksu, byle szybciej. Mieli aż trzy wozy do wyboru, a na parkingu stało ich jeszcze więcej. Tylko czy więcej potrzebowali? Marie wsiadła razem z Thomsonem, tym razem White prowadzić nie mógł. Już lepiej wychodziło to kulejącemu detektywowi. Liberty na własne szczęście wciąż była w pełni sprawna, siadając za kierownicę swojego Hummera. Kierunek: rezerwat. Radcliffe mógł jechać z nimi lub... nie. Tylko czy faktycznie miał wyjście, by nie? Do miasta nie było co wracać, widział wiadomości.


Udało się im nie spotkać nikogo na swojej drodze. Najwyraźniej pozostałe grupy zabójców w garniturach od Umbrelli swoje zadania miały w sporej odległości od kompleksu. Terenowe samochody z piskiem opon wyjechały na drogę, kierując się na wschód i północ, jak najdalej od dużych miast, jak najdalej od rozwiniętej cywilizacji, teraz zarażanej wirusem X z niewiarygodną szybkością. Dalej były lasy, jeziora, bagna. Zimno i góry. Ale nie było tam prawie ludzi, chyba, że w rezerwatach, tak jak w tym, do którego prowadziła Liberty, spoglądając co chwilę na mapę. Zresztą i tutaj już zewsząd, prócz mgły i nieustającego deszczu, otaczały ich łąki, lasy, czasami przetykane polami, uprawianymi przez lokalnych farmerów. Następna miejscowość - Lochsloy, była ostatnią jaką mieli spotkać na swojej drodze w najbliższym czasie.

Gdy pojawił się drogowskaz, oznajmiający wszystkim kierowcom, że właśnie wjechali na teren farmerskiego miasteczka, zobaczyli również pierwsze nieliczne, niskie zabudowania. A długie, przeciwmgielne reflektory Hummera w ostatniej chwili oświetliły blokadę drogową, ustawioną tuż przed skrzyżowaniem, pierwszym od bardzo dawna. Można było je ominąć tylko po polu, ale na razie samochody były zajęte ostrym hamowaniem po śliskiej nawierzchni. Nie jechali szybko, to ich uratowało przed wjechaniem prosto w stojące w poprzek drogi ciągniki. Były trzy, nie zaraz, cztery - mały traktor ustawiono jeszcze z tyłu. Po bokach drogi standardowo zaś były rowy, których nie mogła pokonać nawet solidna terenówka. Było tu pusto i cicho, ktokolwiek ustawił tutaj tę blokadę teraz był gdzie indziej. Silniki samych maszyn były jeszcze ciepłe, nie było na drodze też innych wozów.

Stacyjka takiego kombajnu nie była zbyt skomplikowana, ale i tak wymagała kluczyków, których nie mieli. Zepchnąć tego wielkiego cholerstwa też nie było jak. Odpalić na styki? Ale czy ktoś z nich umiał takie sztuczki? Marie nawet nie wyszła z samochodu, podobnie dzieciaki i Dorothy. Było coś dziwnego w tym miejscu, coś niepokojącego w małym miasteczku otulonym mgłą. Ci tutaj raczej nie poszli do najbliższego szpitala.

Gdy pojawił się cichy pomruk od strony miasteczka, przygotowali broń. A gdy pomruk zamienił się w dziwaczny zaśpiew, odbezpieczyli ją. Ale nie pojawiły się potwory, a ludzie. Tylko czy ludzie nie byli przypadkiem najgorszymi potworami?

Pierwszy szedł pastor, kołysząc łańcuchem. Zapach kadzidła był intensywny, chociaż przecież padało. Obok niego podążało kilku ministrantów, każdy z kielichem wyciągniętych dłoniach. A za nimi ludzie, masa miejscowych ludzi, kołyszących się i drepczących w rytm jakiejś dziwacznej pieśni, śpiewanej chyba po łacinie. Zamilkli, gdy pastor, stary człowiek o siwej brodzie, uniósł ręce i zwrócił się do wciąż stojących przed blokadą uciekinierów.
-Czterej Jeźdźcy Apokalipsy zstąpili na ziemię, a ich osąd jest straszliwy! My, wierni, musimy kajać się i prosić Pana o przebaczenie, tak tylko osiągniemy zbawienie i dusze nasze nie trafią do czeluści piekła! Wypijcie krew jego i przyłączcie do nas! Albo odejdźcie w odmęty, zgińcie i przepadnijcie!
Ministranci podeszli, wyciągając kielichy. Pływała tam jakaś ciecz, czerwona najpewniej. Ale wina to ona swoją konsystencją nie przypominała. Marie, która stanęła nagle przy Davidzie, zdiagnozowała to bardzo szybko, odzywając się szeptem.
-Lekko zakrzepła krew...
Ministranci wciąż szli, a tłum czekał. Przynajmniej kilku z nich miało broń. Długie strzelby czy trzymane w dłoniach rewolwery wyglądały groźnie. Tłum był nieprzewidywalny. Wypijcie albo zgińcie.
Nagle jeden z tłumu rzucił się na innego, wgryzając się w jego szyję. Jeszcze jakiś zaryczał nagle, a ktoś inny opadł na kolana, błagając o zlitowanie.

Wirus.
Tymczasowy sprzymierzeniec.
Ale strzelby tamtych wciąż były blisko, a niewielu z tłumu reagowało ludzko. Oni tylko czekali, pogodzeni z losem.
Czekali na ruch obcych. Tych, którzy jeszcze nie otrzymali krwawego oświecenia.
 
Sekal jest offline  
Stary 13-12-2009, 18:11   #64
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Ból jest koloru czerwonego.
Krew powoli oblepiająca ciało. Cichutko sącząca się z rany.
Widziałem to w kilkunastu filmach. W kilkunastu wizjach świata. Na szklanym ekranie, który wyświetla życie, takim jakbyśmy chcieli by było. Tam, w tej świątyni bez boga, ujrzałem, jak kula przeszywa me ciało.
Powinienem krzyknąć, że dostałem, że boli, że tak bardzo boli.
Ale milczę.
Powinienem biec do przodu, poderwać pozostałych, a później kamera pokazałaby jak stoję nad zwłokami wrogów, owiany dymem.
Ale nawet nie drgnę.
Nie, nie, to nie tak było. Na pewno biegłem, mimo przeszywającego mnie cierpienia. Nie leżałem obok, dogorywającej kobiety. Nie trzymałem w zakrwawionych rękach dymiącego pistoletu, który przez ułamek sekundy, był skierowany w inną stronę.
Ja jej nie zabiłem. To tak nie było.
Scenariusz pisany był chyba przez jakiegoś podlotka. Moją historię powinien opowiedzieć geniusz, godny mnie.
Tylko sam jestem siebie godzien.
I gdy stanęli nade mną, patrząc prosto w moje lodowate oczy, niektórzy dławiący się od płaczu, czy strachu, na pewno nie przeszło im przez myśl, że ja mogłem to zrobić. Że jej ostatnie słowa brzmiałyby "On. To on.". Oskarżycielska nuta zagłuszona przez cisnącą się do gardła krew.
Ja nie mógłbym tego zrobić.
I gdyby miała wystarczająco sił, wskazałaby na mnie palcem. Co bym wtedy zrobił? Nic. A co miałbym zrobić? Przecież to nie ja, do niej strzeliłem. Przecież to nie ja.
Pisarze nie kłamią. Oni kształtują swoją rzeczywistość.

Musieli stąd wyjść. Zostawić tą krwawą scenę za sobą. Iść i zagrać w kolejnym przedstawieniu.
White ciężko stawiał kroki. Rana nie była bardzo poważna, jednak dawała o sobie znać. Wiedział, że musiał się nią zająć, jak najszybciej. Wiedział jak kończą ranne zwierzęta w stadzie. Wiedział najlepiej.
Miał ręce całe we krwi.

Jadąc na górę poprzestrzelaną windą, zastanawiał się, jak tamci tu doszli. Przecież na górze zostali Liberty i reszta. Jeśli drzwi rozsuną się i zobaczą kolejne trupy, ludzi których znali, czy...
Być może "smutek" to nie najlepsze słowo, ale jedyne, które przychodzi mi teraz na myśl.

Świeże powietrze. Przestrzeń. Jeśli White miał umierać, to tutaj. Choć, czy to miało jakieś znaczenie?
Nie umrze. Miał coś do powiedzenia światu. Musiał mu jeszcze pokazać środkowy palec.
Wtedy zauważył pozostałych, idących w ich kierunku. Żyli. Na twarzach zwątpienie, a w oczach przerażenie.
Gdy, chyba Dorothy otworzyła usta, by coś powiedzieć, White przystawił zakrwawiony palec, do swoich warg w geście milczenia. Są rzeczy, o których nikt nie chce mówić. O których nie ma sensu opowiadać.
Spojrzał Liberty prosto w oczy.
- I tak wszyscy tu zginiemy. - Rzucił w przestrzeń i bez słowa wytłumaczenia, wtoczył się do jednego z samochodów. Prowizoryczny bandaż, który założył, musiał na razie wystarczyć.

Samochody szybko mknęły asfaltową drogą. Thomson prowadził. Po kilku kilometrach White rzucił.
- Zatrzymaj się. Tutaj jest raczej bezpiecznie. Musimy mnie zszyć.
Auta stanęły.
Ktoś zawołał Marię, która pojawiła się z apteczką pierwszej pomocy. Alexander rozebrał się do połowy. Lekarka odwiązała bandaż. Po kilku chwilach, igła zagłębiła się w jego ciało.
Pierwsze dwa ukłucia.
White spojrzał na zapłakaną twarz Marii.
Nie rób tego.
- Ta dziewczyna, Agnes.. Ona była dla Ciebie kimś ważnym.. - wyszeptał.
Po co? Po co? Co chcesz osiągnąć? Ukojenie? Ty?
- Pracowałam z nią od dwóch lat... była ledwie po studiach. Biedna dziewczyna... - Odpowiedziała, nie przerywając pracy.
I to było Ci potrzebne? Chciałeś wiedzieć, czy nie była jej siostrą? Kobietą? Nie, była tylko pieprzoną znajomą z pracy. Dziewczyną z tego samego biura. Lepiej ci teraz?
To nie ja ją zabiłem.
Samochody ruszyły w dalszą trasę.

Barykada. Kilka ciągników, samochodów ustawionych wzdłuż ulicy.
- Co robimy? - Pytanie rzucone w ciszę. A skąd mieli wiedzieć? Istniało dobre rozwiązanie?
Przyłożyć sobie lufę do skroni i rozpaćkać swój mózg na ścianie. Niewątpliwie najlepsze.
Śpiew. Błagalne zawodzenie wielu gardeł. Zbliżało się.
Na czele pochodu szedł obity w czerń kapłan. Za nim zbliżały się umorusane we krwi postacie. Niektórzy nieśli strzelby, niektórzy okrwawione siekiery, niektórzy bicze. Padali na kolana, wbijali w swoje ciała kawałki szkła. Wszyscy w transie, miarowym pomruku.
Pokutnicy naszych czasów.
Jeden z nich padł pod ciężkimi uderzeniami pozostałych. Szaleństwo decydujące o życiu i śmierci.


White wyszedł z samochodu. Blady na twarzy. Obszarpany, klejący się od zakrzepłej krwi, z przewieszonym przez plecy MP5 i pistoletem za paskiem.
Wojownik. Rodzący się mit. Takim chciał się widzieć.
Na przeciwko niego po drugiej strony barykady stanął pastor. Brzydki, karykaturalny człowiek, gubiący się gdzieś w czarnym habicie.
Podniósł wysoko ręce. Tłum, widząc to uspokoił się. Z mocą, o jaką byś go nie podejrzewał zabrzmiały pierwsze jego słowa.
-Czterej Jeźdźcy Apokalipsy zstąpili na ziemię, a ich osąd jest straszliwy! My, wierni, musimy kajać się i prosić Pana o przebaczenie, tak tylko osiągniemy zbawienie i dusze nasze nie trafią do czeluści piekła! Wypijcie krew jego i przyłączcie do nas! Albo odejdźcie w odmęty, zgińcie i przepadnijcie! - Typowe pieprzenie, które było tak samo durne i nic nieznaczące, teraz, jak i przed tym wszystkim. Jedynie słowo apokalipsa, kołatało się w mózgu, nie chcąc umilknąć.
Apokalipsa.
Z tłumu wystąpiły dwie osoby, ubrane w białe szaty, gdzieniegdzie poprzetykane plamami szkarłatu. W rękach niosły potężne kielichy.
Szły w ich stronę, lekko kołysząc się, sprawiali wrażenie, jak gdyby lecieli kilka centymetrów nad ziemią.
Gdy byli blisko, Alexander spojrzał na zawartość kielicha. Czerwony płyn, przypominający wino, zostawiający wyraźny ślad na brzegach naczynia.
-Lekko zakrzepła krew... - Cichy głos, stojącej za nim Marii, przyprawił go o dreszcze.
- Pijcie. - wyszeptał jeden z tamtych.
To nie ma sensu. Każda godzina go w tym utwierdzała. Żyć?
Alexander ujął w ręce kielich i ciężko upadł na kolana. Wiedział, co musiał zrobić. Wiedział, że nie znajdzie lepszego sposobu.
To wszystko, to było za dużo. O wiele za dużo.
Powoli, idąc na kolanach zbliżał się w stronę księdza. Tłum warczał i krzyczał w jego stronę. Kapłan przypatrywał mu się obłąkańczym wzrokiem.
Tak wybrał.
Minął barykadę. Był już kilka metrów od klechy. Ktoś strzelił. Chyba w powietrze.
Proszę tylko o jedno. Pamiętajcie o mnie.
Postać w czerni była już na wyciągnięcie ręki. Mógł skoczyć do niej i wygryźć jej gardło. Mógł też to wszystko skończyć.
Nikt nie będzie o Tobie pamiętać. Jak o Altmanie, jak o tym kowboju w kapeluszu, jak o jego wnuku, jak o tamtych nad rzeką, jak o dwóch ochroniarzach, goniących Marię, jak o tamtych pięciu, czy sześciu w podziemiach, jak o tej dziewczynie, jak o tysiącach innych. Nikt. Zapomną. Musi sam napisać własną legendę. Nikt inny tego nie zrobi.
- Pierdolon... - wyszeptał.
Kielich upadł na ziemie. Krew rozlała się po asfalcie.
Jednym skokiem był przy książulku. Złapał go za twarz i odwrócił tyłem do siebie. Tamtym rzuciło jak lalką. White wyszarpał pistolet zza paska i wbił go w gardło swojego zakładnika.
- Któryś ruszy się o krok, a rozpierdolę mu łeb! - wtedy o tym nie myślał, ale zawsze chciał to powiedzieć.
Tłumem porwał wrzask. Twarze wykrzywiły się w gniewie. Ktoś pogroził mu wygiętym prętem, ktoś wykrzyknął jakieś przekleństwo. Alexander powoli cofał się w stronę samochodów. Co jakiś czas oglądał się, za siebie, kontrolując ministrantów.
Wyjdzie z tego żywy. Uda mu się, uda.
Nagle powietrze wypełnił krzyk. Pierdolony klecha.
- Niewierni! Piekło niech ich pochłonie, tam właśnie musicie ich zaprowadzić, owieczki moje! - Tłum tylko czekał na ten sygnał. Kilka kul przecięło powietrze, niektórzy biegli już w ich stronę.
- Wydałeś na siebie wyrok, kurwo... - wycedził White. Strzał. Krwawa fontanna zasłaniająca mu widok. Ciężkie ciało opadające na ziemię. Twarz wykrzywiona, w przerażającym grymasie.
Nieludzki ryk przebiegł po atakujących. Szli po niego.
White biegł, strzelając z karabinka za siebie. Ból w boku zagłuszał wszystko inne. Kilka metrów. Kilka metrów i wyjdzie z tego.

Biegł, jak biegnie się do białego światła na końcu ciemnego tunelu.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 15-12-2009, 19:27   #65
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
No dobrze, przecież próbował się nie śmiać wtedy, kiedy ich zastrzelili. Nawiasem mówiąc, nie mieli specjalnych szans. Tamtych było trzech z bronią, a ich... Trzech z bronią. Ale, ale, hola! Przecież oni byli sami, a myśmy siebie mieli. I dlatego przegrali – myślał Daniel.
Radcliffe nieraz myślał nad tym, jakim cudem jeszcze nie zaczął biec, wrzeszczeć i zabijać ludzi z powodu prozaicznego faktu, że ktoś wypuścił zabójczy wirus w Everett. Miał już na koncie siedmiu ludzi i chciał zabijać więcej. Co więcej, robiło się zabawnie.
Zabawa wypływała jego uszami, był tego pewien, nawet, gdyby to, co wyjął, byłoby tylko woszczyną z uszu. Stary Radcliffe umierał, rodził się nowy Radcliffe, a ten stary nie miał wątpliwości, że szykuje się solidne poronienie. Nie zauważył, gdy z jego krtani zaczął wydobywać się chichot, który rychło przeszedł w rechot. Czuł się okropnie, ale się śmiał.
- Spójrzcie na siebie – zakpił, wyłażąc spod trupa. - Och, spójrzcie na siebie! Jesteś ranny, idioto!
Jakby nie mógł nic lepszego powiedzieć nad to, by wzięli i spojrzeli na siebie i że reporter jest idiotą; przy czym, wiadomo, co zobaczą, to jest krew, a w jednym konkretnym przypadku wyciekające kwasy żołądkowe. Wyjście spod zwłok zajęło mu nieco, jak na jego kałdun i krzywe nogi. Zbierał magazynki z H&K, tak, że wkrótce wyglądał jak jakiś idiotyczny czołg. Wolał ból nóg od śmierci, choć od śmierci wcale się nie odżegnywał:
- Tak miało być od samego początku – spojrzał w stronę dogorywającej dziewczyny. - Wszyscy tutaj zdechniemy, zobaczycie.
Nacisnął guzik windy, żeby reszta mogła wejść do zasranej krwią klatki, odpowiednio przedtem wykopawszy trupy. Dzięki Bogu, nie on to musiał robić.
Winda ruszyła, a poczucie winy wjechało w niego niczym rozpędzona ręka akuszerki w stronę cipki. Znaczy się, mocno. Krzywe nogi ugięły się i zapłakał przez chwilę jak dziecko. Jak wielkie, tłuste dziecko, które nagle zostało oderwane od kapitalistycznej matki.
- Och, och – łkał w windzie. Jego świat się rozpadał.
Dopiero świeże powietrze go otrzeźwiło, a zresztą, jakoś nie wyobrażał sobie jazdy jeepem i płacząc. Zacisnął pięści, twarz mu stężała.
- Co, kurwa? - rzucił w przestrzeń. - Przecież przeszło mi.
Wchodząc do jeepa, Radcliffe uznał – myśląc dalej w kategoriach sali operacyjnej – że chyba to poród nie był, tylko aborcja, bo jego własny pancerz, który z taką pieczołowitością zbudował dookoła siebie, powrócił. Pomyślał o aborcji, ale, jadąc, doszedł do wniosku, że to nie taka do końca aborcja, która zostawia nibyludzi wielkości spacji z klawiatury. No bo przecież – imaginował sobie dalej – aborcja to nie tak, że płód sam wyjdzie, pomacha rączką i cofnie się znowu do środka, na znak, że nie czas jeszcze.
Właśnie. Nie czas jeszcze. Przeładował.
A później to, co zwykle, czyli ten durny reporter, który się urwał z choinki chyba, chciał znowu być bohaterem. Oczywiście, nie wyszło mu. Radcliffe chętnie chciałby wypalić mu prosto w łeb, no, ale przecież powiedział wcześniej, że mu przeszło. Bo przeszło, prawda? - zapytał siebie Daniel.
- Tyle z tego dobrego, że ten dureń odciągnął od nas większość z nich – powiedział do Thomsona. - Albo i nie.
Wsiadł do samochodu. Dobrze wiedział, co chciał zrobić: Ten land rover był jego twierdzą. Zmienił bieg, wycofał, przy okazji zasypując amunicją tych najbliżej, mierząc w głowy. Gdy w jego stronę posypały się strzały, skulił głowę. Przednia szyba przypominała teraz białą pajęczynę pęknięć. Nic to, otworzył boczną. Wycofał na tyle, by mieć dostateczną odległość, by bez problemu ich wystrzelać. Do Everett wracać co nie było, a tutaj...
Gdy tylko wycofał, uciekł za wóz. Wyciągnął pistolet. Daleko nie uciekną bez wozu, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Zagadać do nich? Pan White zaciągnął sporo długu u nich, a jemu nie chciało się robić za męczennika. Tym bardziej, że wszystko było skażone.
Tak jak kolejna policyjna akcja. On kryje się za radiowozem i strzela do złych kryminalistów. Nawet żal mu się zrobiło tamtych dzieci w drugim wozie. Widać, wczuł się w rolę.
I tak, nie wszyscy mieli broń. Część z nich uganiała się za reporterem. Świetnie, mamy wygraną w kieszeni.
Oby to nie okazało się następnym poronieniem, pomyślał Radcliffe.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 19-12-2009, 09:46   #66
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Strażnicy nie powinni płakać... Co innego delikatne kobiety, lekarki, których praca właśnie obracała w pył dotychczasowy porządek świata. Strażnicy nie powinni płakać. To przecież mężczyźni: Twardzi, silni i przyzwyczajeni do widoku śmierci... prawda, że strażnicy nie powinni płakać?
Liberty z kamienna twarzą podsunęła ramię Mari, by nakłuła je igłą. Widziała jak kobiecie drżą ręce i nie sądziła by tego powodem, było wbijanie igły w czyjeś ciało. Szczepionka... czy jej zastosowanie miało znaczenie? Czy rzeczywiście pomoże im przetrwać? I czy tak naprawdę to miało znaczenie? Czy warto było walczyć skoro na każdym kroku dotykali śmierci? Mała strzykawka wypełniona przeźroczysta cieczą. Czy coś tak małego mogłoby uratować świat? Z drugiej strony wirus, który go niszczył był tysiąc razy mniejszy... szybka agonia...
Ile godzin minęło od czasu gdy to się zaczęło? Dziesięć? Dwanaście? Taki mały, a tak cholernie szybki i skuteczny!
Ciekawe czy karaluchy przetrwają?
Strażnicy nie powinni płakać...
Siłą oderwała wzrok od umundurowanego mężczyzny, który otarł twarz wsiadając do jeepa. Płacz Ethana wytrącił ją ze stanu katatonii w jakim była pogrążona od chwili gdy pozostali wyszli z budynku.
Krople krwi na ich ubraniach i twarzach. Efekt rozbryzgu, efekt otarcia się o śmierć. Nie chciała wiedzieć co stało się na dole. Nie zapytała. Zadawanie pytań przynosiło odpowiedzi. Wyszli wszyscy na zewnątrz i tylko to miało jakieś znaczenie.
Wsiedli do samochodów i odjechali w ciemność.
Noc przesłaniała wszystko i mgła, a boczne drogi były beznadziejne. Jednak zupełnie puste, co w tych warunkach było najlepszą alternatywą.
Jechali tam, gdzie być może mieli szansę dłużej przetrwać. Przedłużyć swoja marną egzystencję. Czy było warto?
Co człowieka trzyma przy życiu? Co każe mu pazurami trzymać się i walczyć? Ciągle powracające pytanie bez odpowiedzi.
Z laboratorium wynieśli też broń, więcej broni. Teraz mieli przynajmniej czym się bronić, a w ostateczności palnąć sobie w łeb. Widziała chyba kiedyś taką scenę na filmie i słowa: „Ostatnią kulę zachowam dla siebie!”
Ciekawe czy trudno jest pociągnąć za spust wycelowany w siebie? A wycelowany w kogoś bliskiego? Siostrę, przyjaciela, dziecko?

Zamyślona dopiero po chwili zauważyła blokujące drogę maszyny. Automatycznie wcisnęła hamulec. Hummer zatrzymał się, a kobieta wysiadła ostrożnie.
Wszędzie panowała cisza.
Dzwoniła i wibrowała w uszach niczym bicie tysiąca dzwonów.
Jednak odgłosy, które się pojawiły i widok który ze sobą przyniosły, były gorsze od dzwonów. Fanatycy... kiedy szaleństwo zaczyna panować nad światem, religia dominuje jako pierwsza. Czy Bóg może pomóc? Pewnie patrzy na świat i naśmiewa się właśnie z ludzkiej głupoty. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Sami poniesiemy jego konsekwencje i nie pomoże nam żaden bóg ani diabeł.
Było jednak gorzej niż można by przypuszczać.
Krew w naczyniu i rzucający się na ludzi zarażony człowiek. Więc wirus dotarł i tu? Jaki był sens jechać do Indian?
Jednak postawa tłumu, pogodzenie się z losem, bierność i rezygnacja, wywołała bunt w jej sercu.
Nie można się tak poddać!
Nawet jeśli wszyscy musimy umrzeć zdecydowanie bardziej wolę umrzeć walcząc.
Z niedowierzaniem patrzyła na reportera zmierzającego w kierunku tłumu z kielichem w ręku. Co planował? Czy postanowił się poddać? Był dziwny, ale wyglądał raczej na takiego, który pozwoli umrzeć innym ratując swoją skórę. Czy wilk może zmienić swoją naturę?
Czy chciał się poświęcić?
Szybko wycofała się do samochodu. Niektórzy w tłumie mieli strzelby. Hummer nie był kuloodporny, ale zawsze dawał jakąś osłonę. Nathan bez słowa zrobił to samo. Błyskawicznie się uczył jak przetrwać.
Zanim dopadli drzwi rozpętało się piekło.
Krzyk szalonego kapłana.
Tłum rzucający się na Alexandra.
Kule świstające wokół.
Dopaść samochodu i wrzucić wsteczny, a potem uciekać jak najdalej z tego ogarniętego religijnym obłędem miejsca. Musi być inna droga do rezerwatu.
Zresztą wszystko jedno, byle dalej stąd. Byle dalej od szaleństwa.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 19-12-2009, 12:17   #67
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Biedna laska. Kula w brzuch to bolesna sprawa. Sam nigdy tak nie oberwał, co znaczenie miało małe, bo potrafił sobie to wyobrazić. Ale nie współczuł tej dziewczynie, bo perspektywy były tylko gorsze. Mogli nie przyjść i wtedy przed śmiercią poużywaliby sobie na jej ciele i to pewnie niekrótko. Mogła też się uratować, wyjść na zewnątrz. A tam z przestrzeloną nogą zostać zaatakowana i zjedzona przez jednego z tych, których wirus już dotknął. A w końcu i ona mogła stracić swój mózg kosztem biologicznego gówna. Ciekawe, czy te cholerne zombiaki czuły cokolwiek, pamiętały cokolwiek z zeszłego życia. W tym przypadku niewiedza chyba była błogosławieństwem.
Świat popierdolił się zupełnie.
Na twarzy Thomsona nie było emocji już od jakiegoś czasu, wolał je wcisnąć gdzieś głęboko i wyzwolić potem, gdy będą chwilowo bezpieczni. Kto wie ile jeszcze takich trójek tu jechało? I co stało się z Liberty, jej siostrą i dzieciakami? Kobiety miały łeb na karku, nie dziwiło go, że przeżyły. Musiały zabijać, ale czy to coś zmieniało? W nowym świecie był to najwyraźniej klucz do przeżycia. Tylko co z resztą podstaw cywilizacji? Kierowany czymś niezrozumiałym, objął Marie ramieniem, gdy jechali jeszcze windą. Nic nie znaczący gest dla innych mógł stać się kiedyś jakąś podporą. Psychologiczny syf, który kazali mu czytać, gdy zdawał na detektywa. Wieki temu, jak się zdawało. To był długi dzień.

Samochody za to mieli teraz już trzy. Gdy biologiczka zajmowała się dawkowaniem swojej szczepionki, David zajął się czym innym. Nowy Land Rover oczywiście również miał GPS, ale za to teraz dokładnie wiedział gdzie i czego szukać. Zanim Marie skończyła, on już wyrwał pudełeczko, odrzucając je na bok. Potem zwrócił się do tego dziwnego, wykazującego skrajne emocje w ciągu kilku chwil strażnika. Czy tylko ci nienormalni mogli oprzeć się wirusowi? To by było dobre. Wskazał terenówkę.
- Lepiej wziąć trzy, będziemy jechać póki w jednym skończy się paliwo. Potem przepakujemy się do dwóch. Po drodze do tych czerwonych indiańców powinna jeszcze jakaś stacja się trafić. I zabrać tyle jedzenia, ile nam się zmieści w tych wozach. Nie będę miał ochoty na powrót do miast w najbliższym czasie.
Potem pojechali, kierując się zwyczajnymi, papierowymi mapami. GPS to była broń obosieczna, a póki Umbrella istniała, Thomson wiedział, że nie poczuje się bezpieczny. Ci skurwiele zdawali się być strasznie uparci i nawet zagłada świata nie zmieniała jakiejś posranej filozofii, która tam panowała. Jak jakikolwiek rząd mógł pozwalać na tworzenie się takich molochów? Jeszcze w jakieś Afryce to by mogło przejść, ale w środku cywilizowanego, nowoczesnego świata? Ktoś zjebał coś bardzo mocno, nie było co do tego wątpliwości.

Potem dotarli do ostatniego bastionu ludzkości przed dzikimi lasami i narodowymi parkami, rozciągającymi się wszędzie dalej.
Niestety mieszkańcy postanowili być niezbyt towarzyscy, blokując drogę i to całkiem skutecznie, w bardzo strategicznym miejscu.
Wyszedł z samochodu, sypiąc kurwami na lewo i prawo i bliżej przyglądając się ciągnikom. I dopiero pojawienie się tutejszych, śpiewających i snujących się za jakimś nawiedzonym księdzem, sprawiło, że zamarł, wytrzeszczając oczy. Najwyraźniej niebezpieczeństwo odbierało ludziom wolną wolę i reszki rozumów, jakie jeszcze im pozostawały. Miał ochotę rozwalić ich wszystkich, zwłaszcza, gdy zaczęli się przemieniać, tracąc kontrolę nad swoimi pustymi czerepami. Już nawet sięgał po karabinek, gdy White zaczął przedstawienie.
Ciężko było określić, kto z ich grupy był bardziej pojebany.
Patrzył na świra, jednocześnie odbezpieczając broń. To się mogło skończyć tylko w jeden sposób. I gdy pastor zaczął krzyczeć. Thomson rzucił się do ministrantów. Jakoś mimo wszystko nie miał sumienia, by ich zastrzelić. Obaj dostali po łbach kolbą pistoletu maszynowego. A potem zaczęła się strzelanina.
Miał ochotę zostawić tego kompletnego idiotę, ale do tego też nie miał sumienia. Co się z nim działo?! Dopadł do ciągnika i pojedynczymi, mierzonymi strzałami zaczął eliminować najbardziej niebezpiecznych z tłumu. Nie zastanawiał się, czy reporter ma szansę przeżyć, tylko czekał, aż się zbliży. Nie miał daleko, ale już był cały we krwi. Oby większość nie była jego. Pociągnął go za rękę, wpychając do samochodu. Ranami zajmą się potem.
- Wszyscy do środka!
Upewnił się tylko, czy Marie się schowała. Hummer już ruszał w tył, dobrze. Kule rykoszetowały i wbijały się w pancerne szyby, a Thomson wymienił magazynek, schowany za otwartymi drzwiami wozu. Pół biedy ci co strzelają. Ku nim biegli samobójcy z bronią ręczną. A detektyw nie miał zamiaru być ugryziony. Odpalił silnik. Pierwszy wóz i tak już się nie nadawał do jazdy, mógł się więc nim wycofać. A potem rozjechać tych skurwieli. Bez skrupułów.
- Bóg im wybaczy głupotę. Skoro jest miłosierny.
Land Rover ruszył z piskiem opon. Adrenalina krążyła w żyłach. Nawet nie wiedział, czy sam nie oberwał.
 
Widz jest offline  
Stary 27-12-2009, 21:22   #68
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Wtorek, 25 październik 2016. 19:27 czasu lokalnego.
Lochsloy, północny wschód od Everett



Strzały. Huk broni od bardzo dawna potrafił zagłuszyć wszystko, czego można by użyć do tego, co w cywilizacji nazwano negocjacjami i kompromisem. Tylko czy to jeszcze była cywilizacja?
White spróbował, zaryzykował chociaż w głębi swojego pokręconego mózgu czuł, że to totalne szaleństwo. Do tych ludzi nie można już było przemówić, ich wypaczone umysły wiedziały swoje i nie dawały się omamić. Nie czuły respektu przed śmiercią, a może nawet umrzeć właśnie chcieli. Wzięcie pastora na muszkę, zagrożenie tym, że zginie... to nie były argumenty, które mogły przekonać tłum, który prawie beznamiętnie patrzył, jak kilka osób wgryza się w inne. Jakaś kobieta właśnie wbiła swoje kły w niemowlę, które niosła na rękach i wyrwała z niego kawał mięsa. Krew ściekała po jej brodzie, a oczy pałały szaleństwem. Wirusem. Nic to dla reszty nie znaczyło, gdy kula rozbiła czerep pastora.

Ci, którzy mieli, sięgnęli po broń. Szczęknęły zamki, przez wściekły krzyk tłumu, który wybuchł razem z głową klechy, przebiły się metaliczne zgrzyty odbezpieczanych spluw. Thomson runął na ministrantów, ogłuszając bez problemu bezbronnych, otumanionych chłopców. Radcliffe odbezpieczył swoją broń. Alexander rzucił się do ucieczki, wiedząc, że nie zdąży. Oni mieli tylko kilka chwil, ale to wystarczyło. Ryknęły lufy, rzygając ogniem przed siebie. Niewielu umiało celować. Jeden zardzewiały rewolwer i jedna starożytna strzelba wybuchły w rękach właścicieli, odłamkami zabijając ich na miejscu i raniąc tych dookoła. Ale kilku miało dobrą broń. I przynajmniej jeden trafił, a on przecież był tuż tuż, już przeciskał się pomiędzy ciągnikami. Karabinek maszynowy wypluwał już serię, kładąc tłum hurtowo. Nie wystarczyło.
Potworny ból ogarnął całe plecy, gdy gruby śrut na solidnego zwierza wbijał się w niego, a ołowiane drobinki rozrywały jego ciało tak jakby go tam prawie nie było. Nie dotarły do serca, żył wciąż, gdy upadał tuż obok detektywa, którego broń niemo wypluwała z siebie kulę za kulą, kładąc szaleńców pokotem. Jej ciche odgłosy nie przebijały się przez ryk, który wcale nie cichł, a narastał jeszcze, gdyż niewielu trafionych umierało od razu. Nie, leżeli, wrzeszcząc głośno i krwawiąc na mokry asfalt. Kilku tych, zdominowanych już przez wirusa, spokojnie kroczyło dalej, dopadając swoich przygotowanych na ucztę ofiar. Mmm...

Każdy widz mógł się cieszyć, że to wszystko zagłuszało odgłosy ich mlaskania.

Chaos. To on zdominował działania i wydarzenia i tylko z jednej strony barykady wyglądał na w miarę uporządkowany. Thomson wymienił magazynek i chwycił rannego reportera, ciągnąc go ku samochodowi. Znikąd pojawiła się tam też Marie, pomagając i jednocześnie kuląc się przed niecelnymi na szczęście pociskami. Motłoch przeciskał się przez barykadę, ale tam też był łatwym celem. Radcliffe strzelał celnie, w takie cele prawie wszystko trafiało!
Liberty wraz z siostrą i dzieciakami nawet nie ruszyły się dobrze z Hummera, teraz szczelnie zamknięte w środku pędziły w tył na wstecznym, nie dbając za bardzo o tych, którzy pozostali. Inna sprawa, czy one tam na prawdę mogły się przydać?

Tłum naciskał, ale gdy z pomocą biologiczki ranny wylądował na tylnym siedzeniu pierwszego z Land Roverów, David znów zaczął pruć z maszynówki. Tylko tamci już przechodzili, bokiem, górą czy nawet środkiem! Siatka pęknięć na kuloodpornej szybie wozu rosła, a co chwilę coś rykoszetowało od jego karoserii. Umbrella jednak dobrze robiła swoje samochody. Boven i Thomson znaleźli się w środku cali i prawie zdrowi, patrząc zwłaszcza na broczącego krwią White'a, którym już zajmowała się kobietą. Radcliffe również ruszył, już miał dopaść drzwi, gdy potężny cios w tył czaszki pozbawił go praktycznie świadomości. Gdy padał na ziemię, zobaczył jeszcze nawiedzonego, wielkiego jak beczka farmera ze szpadlem w dłoniach. Potem nie pamiętał czy to strzelał on sam czy może detektyw, ale tak czy inaczej, krew wielkiego murzyna była niemal wszędzie, a głównie na nim samym. Ostatecznie wszyscy znaleźli się w wozie, który wyrwał do tyłu. Chaos powoli cichł, ale to i tak była niemal jedyna droga do celu.


Oba samochody cofnęły się na bezpieczną odległość. Hummer był w dobrym stanie i prócz kilku odprysków lakieru nie stało się nic poważnego. Za to stanowiący cel przynajmniej kilkunastu pocisków Land Rover, mimo opancerzenia, do jazdy to się nie nadawał. Przednia szyba pokryta była pęknięciami, a pajęczynka uniemożliwiała widzenie, pogorszone jeszcze mgłą, deszczem i ciemnością. Trzeci samochód stał wciąż lekko z boku drogi, omijany przez fanatyków biegnących po swoją zemstę. Za swoje idiotyczne przekonania, a może za swojego pastora. To nie było ważne, to już były trupy. Ale nie wszyscy skretyniali tak do końca. Wielu uciekało przez pola lub drogę, ku domom, albo po prostu byle dalej od koszmaru. Wątpliwe, by któreś z nich miało przeżyć tę noc, ale to też nie było istotne. Dla tych kilku szarżujących Thomson miał dedykację w postaci przedniego zderzaka. Rozjeżdżanie ludzi... no dobra, trudno powiedzieć, by miało jakiś swój urok. Krew pokrywała cały przód wozu, ale po tym i po kilku kulkach, przy barykadzie pozostali tylko żywi i zmutowani. Na tych ostatnich potrzeba było kolejnych kilku kulek. I zapadła cisza.

Widok nie był ładny. Wszędzie walały się trupy, krew spływała powoli do przydrożnego rowu. Ale nie to było ich największym problemem. White był ciężko ranny, w jego plecy wbiła się cała masa ołowiu. Były strażnik również nie czuł się dobrze, słaniał się na nogach, trzymając za paskudnie bolącą głowę, z której ciekła krew. Marie robiła co mogła, ale jakiś odłamek i ją trafił w dłoń, co utrudniało jej używanie. No i to nie była lekarka, tak czy inaczej. Tylko naukowiec. Thomson wywinął się, tylko kilka niewielkich draśnięć nie utrudniało mu działania. Zaś wszyscy pasażerowie Hummera byli całkiem sprawni. Gdy mieli wreszcie chwilę by przeanalizować sytuację, to biologiczka pierwsza zabrała głos, wciąż pochylając się nad Alexandrem.
-Potrzebujemy lekarstw. Gdzieś w tej mieścinie muszą mieć aptekę. Inaczej może być z nim ciężko. A ty lepiej nie ruszaj się za dużo, możesz mieć wstrząs mózgu.
Kiwnęła na Radcliffa, wracając do zajmowania się reporterem.

Pierwszą przeszkodą były ustawione w poprzek drogi ciągniki. Ostatecznie rozwiązanie okazało się proste, bowiem ten stojący trochę dalej miał wciąż kluczyki w stacyjce. Wystarczyło przywiązać go do jednego z blokujących drogę i ściągnąć oba do rowu. Wyciągać przecież nie trzeba było.
Zostały im dwa samochody, w tym jeden opancerzony. I niewiele rzeczy do przerzucania. Gdy Boven wstępnie opatrzyła rannych, ruszyli dalej.

Apteka była całkiem niedaleko, święcący symbol z krzyżykiem przyciągnął uwagę. Oczywiście zamknięta. I zakratowana. A o drugą byłoby ciężko w tej małej mieścinie, w której większość domów stała przy jednopasmowej drodze, prowadzącej ku ich celowi. Kilka bocznych uliczek nie wydawało się prowadzić zbyt daleko. Za to zaczęli z ich głębi wychodzić ludzie, a może trzeba było już używać określeń typu "byli ludzie"? Sunęli powoli, w milczącym pochodzie i przyspieszyli, widząc światła reflektorów. Trzeba było się spieszyć, amunicja też szybko się kończyła. A od leków wciąż oddzielały kraty i drzwi. Druga procesja sunęła, jakby jej uczestnicy zapomnieli nieco z teorii na temat używania wszystkich mięśni i stawów. Marie sama sięgnęła po broń. Rodzina Liberty jeszcze bardziej skuliła się w siedzeniach.
 
Sekal jest offline  
Stary 27-12-2009, 22:52   #69
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Umieram.
Czasami człowiek ma siły, żeby się łudzić. Łudzić się, jak matka, która histerycznie cieszy się na niedostrzegalny dla innych ruch palca sparaliżowanego syna. Jak zżerany przez raka człowiek, któremu lekarze dają kilka miesięcy życia.
Uda się. Wyjdę z tego. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, jeszcze pojedziemy znów na wakacje do domku nad jeziorem.
Nie pojedziemy. Nie pojedziemy, dlatego że umieram. Czuje, jak krew przecieka mi przez palce.
Kawałek metalu szuka drogi do mego serca. I nie może jej znaleźć. Zabłądził. A może ja nie mam serca? Tylko kawał popękanej skały. Albo szpetną bliznę, po precyzyjnym cięciu chirurga.
Powinienem chyba się rozpłakać. Łkać, błagać, całować ubłocone krwawą miazgą buty śmierci.
Bo ja nie wątpię, że śmierć chodzi właśnie w takich.
Bóg? Być może. Nie przeczę. Wydaje mi się jednak, że już dawno nas porzucił. Swoje wadliwe dzieło. Zapomniał o nim. Nie zwraca na nas uwagi. Przez całe moje życie chciałem, żeby chociaż mnie... żebym w jakiś sposób, mógł mu powiedzieć, że istnieje.
- Tutaj jestem, skurwysynu! - przeraźliwy okrzyk White'a wypełnił wnętrze samochodu. Nasycił przesiąkniętą krwią, wilgocią i prochem atmosferę. Nikt nie spodziewał się, że w tym stanie, reporter mógł krzyknąć tak głośno. A może nie krzyknął? Może to wszystko to sen? Przerażający koszmar, który skończy się za kilka chwil?
Obudzi się we własnym łóżku, przytulony przez jakąś kończącą się nad ranem miłość.
Tak, to wszystko mu się zdaje.
Nikt nigdy nie przygrywał do tego tańca ze śmiercią. Zresztą, kto by mógł w to uwierzyć. Dzień, który zaczyna się mocną kawą i czyszczonym rewolwerem, a kończy ucieczką przed tym... przed ludźmi. Bez uładzonej otoczki.
A może to kara? Kara za jego nieokiełznany popęd do sławy. Za samobójstwo na pierwszych stronach.
White cichutko zaśmiał się. Choć tylko zakrwawione kąciki ust podniosły się do góry. A kto miałby go ukarać? Nie ma boga! Wszystko wolno!
Było mu to całkowicie obojętne, czy wykrwawi się na śmierć za kilka sekund, czy będzie żyć jeszcze kilka długich lat. Po co? Po co, to wszystko? Dla kogo? Dla czego? Czy istniało coś, dla czego miałby to przeciągać. Aktor schodzi ze sceny. Nikt nie klaska. Nikt nie gwiżdże. Panuje upiorna cisza.
Zadziwiająca jasność umysłu. Nigdy dotąd tak bardzo jej nie czułem. Teraz wiem, że jestem zdolny pisać o wszechświecie i zdawać sobie, o czym właściwie mówię.
Człowiek, który zostawia tak dobrze mu znany świat chciałby może się pożegnać. Powiedzieć ostatnie słowo. Wiecie, to takie "powiedz Suzy, że ją kocham.". Tylko, że ja nie kocham nikogo, a tym które spróbowały pokochać mnie postanowiłem zdemolować serca. Odeszły.
Przerażające, że nie znalazłem odpowiedzi na tyle pytań. Kim jestem? Jaki jest sens naszego istnienia? Czy przeżyłem własne życie właściwie?
Wszystko spieprzyłem. Próbowałem. Naprawdę próbowałem, ale się nie udało. Wybaczcie.
Nienawidzę was, tak jak mnie tego nauczyliście. Żegnajcie.

- Chyba stracił przytomność. - Słowa dobiegły do White przez nieprzejrzaną ciemność.
Więc żyje. Jednak wciąż żyje.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 28-12-2009 o 11:01.
Lost jest offline  
Stary 28-12-2009, 15:42   #70
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Bawił się jak małe dziecko, strzelając do wszystkich tych durniów przed nim. My to my, a oni to oni, oni źli, a my dobrzy i dlatego wygramy. Wygramy, wygramy! - myślał Radcliffe. Kiedy White zjadł dużo amunicji, poczuł się jak na pierdolonej prawdziwej wojnie. Zakrwawieni ale radośni zwycięzcy. Pakując kulę do głowy któremuś tam z kolei sukinsynów, czuł się jak prawdziwy bohater. Bohater zabijający złych ludzi. Czysta, niczym nie skażona radość z zabijania. Na to właśnie zaczął czekać, kiedy usłyszał komunikat o wirusie w radiu.
Natomiast doczekał się ciosu w potylicę.
- Kisssiaaam, kochanie – głowa bolała go cholernie, kiedy dostał pierwszy raz. Drugi był w policzek. Kiedy już strzelił grubemu skurwielowi w czarny łeb, wyłuskał językiem wybity ząb, splunął i wymamrotał po prostu:
- Khhuuurwwaaa... Ale żem... Ja pie-e-errdooo... U-hu-hu! - zaśmiał się dziecinnie.
Wciągnęli go do samochodu bardziej niż sam wszedł, w końcu udowodnił swoją przeklętą męską wartość i odstrzelił kawał chłopa. Co prawda nie było żadnego bonusu, ekstra paczki albo czegokolwiek, co złagodziłoby ból, ale co tam. Był mężczyzną. W niepamięć poszły dawne ekscesy w windzie. Mógł zabijać, więc był normalny.
Jakiś czas zajęło mu dojście do siebie, kiedy jechał w samochodzie. Widząc, że pani doktor nie miała z czego go leczyć, zaklął najpierw, ale potem przypomniał sobie, że w kurtce zostało mu sporo prochów, bandaży i czego tam nie zwędził z laboratorium Umbrella. Chwaląc siebie samego, sięgnął do kieszeni kurtki i aż chrząknął z rozkoszy, kiedy stwierdził, że było tam to, co miało być, to jest tabletki przeciwbólowe i reszta tych „świństw”, jak je w myślach nazywał. W każdym razie, dość, żeby opatrzyć rany po stłuczonej czaszce i jeszcze podzielić się z innymi. Nie miał wiele, ale zawsze coś.
Przysunął się do Marii, podając jej leki, które zakosił z laboratorium. Powiedział w stronę reportera:
- No, chujku, jak z tego wyjdziesz, to osobiście postawię ci trzy kwarty i nie popuszczę, aż ich wszystkich nie wychlejesz – zaśmiał się rubasznie. Uderzenie w głowę działało na niego mocniej niż owe wspomniane trzy kwarty. - Wyjdziemy z tego... Albo i nie.
Spoważniał. Wciąż nie wyszli z tego miasta. A zresztą, nawet jak wyjdą, to tam na zewnątrz był inny świat, poza kwarantanną. Uporządkowany, z formami, sądownictwem i czym tam jeszcze. W każdym razie, przez proszki ból w głowie zelżał, a bandaż, który zawiesił sobie na głowie, rokował nadzieję. Coś lepszego, niż na początku sobie myślał. Że strzaskana czaszka, wstrząs mózgu.
Nad czym ja się zastanawiam! - pomyślał. Przecież i tak to wszystko pieprzę. Pieprzę ludzi, z którymi jestem. I tak moje wydumane człowieczeństwo to tylko forma, która tępi się przy każdej okazji, gdy napotykam śmierć albo szaleństwo. Zabijam, bo tak mi wygodnie. Pierdolę... Pierdoliłem małe dziewczynki, bo było mi wygodnie. Dobrze zresztą przypominam sobie te momenty, kiedy byłem z tą trzynastolatką.

* * *

Zawsze zresztą wtedy trochę marudziła, kiedy miała się rozebrać. Wcale nie przekonywał ją jego bolesny wzwód. Bez wstydu patrzyła na jego obrzydliwe ciało, które traktowało ją tylko i wyłącznie jako obiekt seksualny. Rozgrzewało ją zresztą tylko – do czego przed samą sobą nie chciała się przyznać – kiedy klękała przed nim, a on, i tak już zresztą goły, wypełniał jej usta tym, co było trzeba. A trzeba było się spieszyć, bo wkrótce Michelle Larry miała iść do swojego gimnazjum. Pracowała wytrwale ustami, a policjant-strażnik wiedział, że tam na dole robiła się wilgotna, całkiem taka, jak chciał. Pochylała się pod jego coraz bardziej starzejącym się ciałem, upstrzonym kręconymi, czarnymi włosami. Brał jej włosy w garść, a kiedy kończyła i chciało jej się więcej, zrzucała z siebie proste ubrania, tak samo jak wstyd, który już wcześniej zaczął topnieć. Stary policjant nierzadko zapytywał się samego siebie: Dlaczego to robiła? Nie dla pieniędzy przecież, ponieważ za jeden seks płacił jej grosze. Więc z powodu współczucia? Litości? A może po prostu była głupia? Cóż, skoro Daniel Radcliffe i tak ją pieprzył.
Podziwiał jej młode ciało, zawsze w tym samym pokoju, zawsze padał na nie blask słoneczny. Ciało, na które zasługiwał. Nie była to jego pierwsza, bowiem zawsze miał w pamięci przygłupią panią Kate Blanchett i jej absolutnie gotową na wszystko obojętność. Blond włosy, osadzony dość wysoko nos, niebieskie oczy, prawdziwa aryjka. Piegi. Usta wąskie, kąciki ich zwykle wskazywały dół, co mówiło o ambitnej naturze. Cera biała, ramiona wąskie, choć luźne, piersi ledwo co odstawały. Trochę koścista, ale w sumie Radcliffe nie wybrzydzał. Talia także wąska, biodra cokolwiek grubsze, dobrze, dziewczyna się rozwijała. Pomiędzy udami wykwitał jasny mech jakiś, który skrzętnie goliła w jego obecności.
A później ją brał, gryzł sutki, ona mówiła, że nie, a on pieprzył ją po prostu, wdzierał się w jej ciemne wnętrze rechocząc zgryźliwie, gdy jej piersi podskakiwały. A później obraz na koniec: Ona, uwalana żółtobiałym ejakulatem, oddychała spokojnie jak Mater Coelestis.

* * *

Otrząsając się ze swoich pedofilskich wspomnień, zamrugał i stwierdził, że z powodu dragów może całkiem nieźle strzelać, chociaż chodzenie nadal było trudne i miał zawroty głowy, ale przynajmniej czaszka tak go nie bolała.
Wytoczył się z wozu i zawołał:
- Thomson! Umiem strzelać, ty zajmij się apteką! Jeśli damy radę, to zdołamy wydostać z niej tyle, ile będzie trzeba! Ja będę osłaniał Marię i White'a!
Naprawdę, miał nadzieję, że Thomson będzie od niego silniejszy i da radę jakoś dostać się do apteki, chociażby na tyle, by się zabarykadować.
No bo kto inny został?
 
Irrlicht jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172