Wątek: Cena Życia
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2009, 18:11   #64
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Ból jest koloru czerwonego.
Krew powoli oblepiająca ciało. Cichutko sącząca się z rany.
Widziałem to w kilkunastu filmach. W kilkunastu wizjach świata. Na szklanym ekranie, który wyświetla życie, takim jakbyśmy chcieli by było. Tam, w tej świątyni bez boga, ujrzałem, jak kula przeszywa me ciało.
Powinienem krzyknąć, że dostałem, że boli, że tak bardzo boli.
Ale milczę.
Powinienem biec do przodu, poderwać pozostałych, a później kamera pokazałaby jak stoję nad zwłokami wrogów, owiany dymem.
Ale nawet nie drgnę.
Nie, nie, to nie tak było. Na pewno biegłem, mimo przeszywającego mnie cierpienia. Nie leżałem obok, dogorywającej kobiety. Nie trzymałem w zakrwawionych rękach dymiącego pistoletu, który przez ułamek sekundy, był skierowany w inną stronę.
Ja jej nie zabiłem. To tak nie było.
Scenariusz pisany był chyba przez jakiegoś podlotka. Moją historię powinien opowiedzieć geniusz, godny mnie.
Tylko sam jestem siebie godzien.
I gdy stanęli nade mną, patrząc prosto w moje lodowate oczy, niektórzy dławiący się od płaczu, czy strachu, na pewno nie przeszło im przez myśl, że ja mogłem to zrobić. Że jej ostatnie słowa brzmiałyby "On. To on.". Oskarżycielska nuta zagłuszona przez cisnącą się do gardła krew.
Ja nie mógłbym tego zrobić.
I gdyby miała wystarczająco sił, wskazałaby na mnie palcem. Co bym wtedy zrobił? Nic. A co miałbym zrobić? Przecież to nie ja, do niej strzeliłem. Przecież to nie ja.
Pisarze nie kłamią. Oni kształtują swoją rzeczywistość.

Musieli stąd wyjść. Zostawić tą krwawą scenę za sobą. Iść i zagrać w kolejnym przedstawieniu.
White ciężko stawiał kroki. Rana nie była bardzo poważna, jednak dawała o sobie znać. Wiedział, że musiał się nią zająć, jak najszybciej. Wiedział jak kończą ranne zwierzęta w stadzie. Wiedział najlepiej.
Miał ręce całe we krwi.

Jadąc na górę poprzestrzelaną windą, zastanawiał się, jak tamci tu doszli. Przecież na górze zostali Liberty i reszta. Jeśli drzwi rozsuną się i zobaczą kolejne trupy, ludzi których znali, czy...
Być może "smutek" to nie najlepsze słowo, ale jedyne, które przychodzi mi teraz na myśl.

Świeże powietrze. Przestrzeń. Jeśli White miał umierać, to tutaj. Choć, czy to miało jakieś znaczenie?
Nie umrze. Miał coś do powiedzenia światu. Musiał mu jeszcze pokazać środkowy palec.
Wtedy zauważył pozostałych, idących w ich kierunku. Żyli. Na twarzach zwątpienie, a w oczach przerażenie.
Gdy, chyba Dorothy otworzyła usta, by coś powiedzieć, White przystawił zakrwawiony palec, do swoich warg w geście milczenia. Są rzeczy, o których nikt nie chce mówić. O których nie ma sensu opowiadać.
Spojrzał Liberty prosto w oczy.
- I tak wszyscy tu zginiemy. - Rzucił w przestrzeń i bez słowa wytłumaczenia, wtoczył się do jednego z samochodów. Prowizoryczny bandaż, który założył, musiał na razie wystarczyć.

Samochody szybko mknęły asfaltową drogą. Thomson prowadził. Po kilku kilometrach White rzucił.
- Zatrzymaj się. Tutaj jest raczej bezpiecznie. Musimy mnie zszyć.
Auta stanęły.
Ktoś zawołał Marię, która pojawiła się z apteczką pierwszej pomocy. Alexander rozebrał się do połowy. Lekarka odwiązała bandaż. Po kilku chwilach, igła zagłębiła się w jego ciało.
Pierwsze dwa ukłucia.
White spojrzał na zapłakaną twarz Marii.
Nie rób tego.
- Ta dziewczyna, Agnes.. Ona była dla Ciebie kimś ważnym.. - wyszeptał.
Po co? Po co? Co chcesz osiągnąć? Ukojenie? Ty?
- Pracowałam z nią od dwóch lat... była ledwie po studiach. Biedna dziewczyna... - Odpowiedziała, nie przerywając pracy.
I to było Ci potrzebne? Chciałeś wiedzieć, czy nie była jej siostrą? Kobietą? Nie, była tylko pieprzoną znajomą z pracy. Dziewczyną z tego samego biura. Lepiej ci teraz?
To nie ja ją zabiłem.
Samochody ruszyły w dalszą trasę.

Barykada. Kilka ciągników, samochodów ustawionych wzdłuż ulicy.
- Co robimy? - Pytanie rzucone w ciszę. A skąd mieli wiedzieć? Istniało dobre rozwiązanie?
Przyłożyć sobie lufę do skroni i rozpaćkać swój mózg na ścianie. Niewątpliwie najlepsze.
Śpiew. Błagalne zawodzenie wielu gardeł. Zbliżało się.
Na czele pochodu szedł obity w czerń kapłan. Za nim zbliżały się umorusane we krwi postacie. Niektórzy nieśli strzelby, niektórzy okrwawione siekiery, niektórzy bicze. Padali na kolana, wbijali w swoje ciała kawałki szkła. Wszyscy w transie, miarowym pomruku.
Pokutnicy naszych czasów.
Jeden z nich padł pod ciężkimi uderzeniami pozostałych. Szaleństwo decydujące o życiu i śmierci.


White wyszedł z samochodu. Blady na twarzy. Obszarpany, klejący się od zakrzepłej krwi, z przewieszonym przez plecy MP5 i pistoletem za paskiem.
Wojownik. Rodzący się mit. Takim chciał się widzieć.
Na przeciwko niego po drugiej strony barykady stanął pastor. Brzydki, karykaturalny człowiek, gubiący się gdzieś w czarnym habicie.
Podniósł wysoko ręce. Tłum, widząc to uspokoił się. Z mocą, o jaką byś go nie podejrzewał zabrzmiały pierwsze jego słowa.
-Czterej Jeźdźcy Apokalipsy zstąpili na ziemię, a ich osąd jest straszliwy! My, wierni, musimy kajać się i prosić Pana o przebaczenie, tak tylko osiągniemy zbawienie i dusze nasze nie trafią do czeluści piekła! Wypijcie krew jego i przyłączcie do nas! Albo odejdźcie w odmęty, zgińcie i przepadnijcie! - Typowe pieprzenie, które było tak samo durne i nic nieznaczące, teraz, jak i przed tym wszystkim. Jedynie słowo apokalipsa, kołatało się w mózgu, nie chcąc umilknąć.
Apokalipsa.
Z tłumu wystąpiły dwie osoby, ubrane w białe szaty, gdzieniegdzie poprzetykane plamami szkarłatu. W rękach niosły potężne kielichy.
Szły w ich stronę, lekko kołysząc się, sprawiali wrażenie, jak gdyby lecieli kilka centymetrów nad ziemią.
Gdy byli blisko, Alexander spojrzał na zawartość kielicha. Czerwony płyn, przypominający wino, zostawiający wyraźny ślad na brzegach naczynia.
-Lekko zakrzepła krew... - Cichy głos, stojącej za nim Marii, przyprawił go o dreszcze.
- Pijcie. - wyszeptał jeden z tamtych.
To nie ma sensu. Każda godzina go w tym utwierdzała. Żyć?
Alexander ujął w ręce kielich i ciężko upadł na kolana. Wiedział, co musiał zrobić. Wiedział, że nie znajdzie lepszego sposobu.
To wszystko, to było za dużo. O wiele za dużo.
Powoli, idąc na kolanach zbliżał się w stronę księdza. Tłum warczał i krzyczał w jego stronę. Kapłan przypatrywał mu się obłąkańczym wzrokiem.
Tak wybrał.
Minął barykadę. Był już kilka metrów od klechy. Ktoś strzelił. Chyba w powietrze.
Proszę tylko o jedno. Pamiętajcie o mnie.
Postać w czerni była już na wyciągnięcie ręki. Mógł skoczyć do niej i wygryźć jej gardło. Mógł też to wszystko skończyć.
Nikt nie będzie o Tobie pamiętać. Jak o Altmanie, jak o tym kowboju w kapeluszu, jak o jego wnuku, jak o tamtych nad rzeką, jak o dwóch ochroniarzach, goniących Marię, jak o tamtych pięciu, czy sześciu w podziemiach, jak o tej dziewczynie, jak o tysiącach innych. Nikt. Zapomną. Musi sam napisać własną legendę. Nikt inny tego nie zrobi.
- Pierdolon... - wyszeptał.
Kielich upadł na ziemie. Krew rozlała się po asfalcie.
Jednym skokiem był przy książulku. Złapał go za twarz i odwrócił tyłem do siebie. Tamtym rzuciło jak lalką. White wyszarpał pistolet zza paska i wbił go w gardło swojego zakładnika.
- Któryś ruszy się o krok, a rozpierdolę mu łeb! - wtedy o tym nie myślał, ale zawsze chciał to powiedzieć.
Tłumem porwał wrzask. Twarze wykrzywiły się w gniewie. Ktoś pogroził mu wygiętym prętem, ktoś wykrzyknął jakieś przekleństwo. Alexander powoli cofał się w stronę samochodów. Co jakiś czas oglądał się, za siebie, kontrolując ministrantów.
Wyjdzie z tego żywy. Uda mu się, uda.
Nagle powietrze wypełnił krzyk. Pierdolony klecha.
- Niewierni! Piekło niech ich pochłonie, tam właśnie musicie ich zaprowadzić, owieczki moje! - Tłum tylko czekał na ten sygnał. Kilka kul przecięło powietrze, niektórzy biegli już w ich stronę.
- Wydałeś na siebie wyrok, kurwo... - wycedził White. Strzał. Krwawa fontanna zasłaniająca mu widok. Ciężkie ciało opadające na ziemię. Twarz wykrzywiona, w przerażającym grymasie.
Nieludzki ryk przebiegł po atakujących. Szli po niego.
White biegł, strzelając z karabinka za siebie. Ból w boku zagłuszał wszystko inne. Kilka metrów. Kilka metrów i wyjdzie z tego.

Biegł, jak biegnie się do białego światła na końcu ciemnego tunelu.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline