Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-12-2009, 03:18   #16
Plomiennoluski
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Zanim wskoczył na maszynę zdążył już odfiltrować większość alkoholu z układów, miał spore wątpliwości czy to co miał w środku można jeszcze nazywać żyłami. Kilkanaście minut jazdy z zabójczą prędkością doprowadziło go jego nory. Wszystko było zadziwiająco spokojne, żadnych patroli, żadnych strzałów, żadnych krzyków gwałconych kobiet, tylko momentami łomot głośniej muzyki z nocnych klubów, barów i spelun. Miasto jak dziwka z piętnastą mutacją HIV trzymało w zanadrzu jakąś niemiłą niespodziankę. Kiedy rozbrajał zabezpieczenia usłyszał jakiś szmer, w ułamku sekundy w tamtym kierunku skierowana była lufa jednego z gnatów Golema ale to tylko zbłąkany kot pędził w pogoni za szczurem. Dokończył wszystko i wprowadził motocykl do schronu. Zamknął za sobą właz i sprawdził czy wszystko jest na swoim miejscu. No cóż nikt mu nie podłożył bomby, czytnik nie wykrył żadnej pluskwy ani nadajnika którego by już wcześniej nie było, ale odrobina paranoi uratowała mu życie już tyle razy że nigdy go do końca nie opuszczała. Miał świetne miejsce do przechowywania ciężkiego sprzętu i gdzie mógł spokojnie mieszkać, mimo że w głębi strefy śmierci i miejscu gdzie policja nie wjeżdżała jeśli tylko mogła a i wtedy tylko patrole które podpadły szefowi tak że były dosłownie do odstrzału. Problemu z gangami już nie miał problemów, nawet z pionkami w piątkowy wieczór, kilka bardzo sugestywnych odpowiedzi z jego strony nauczyły że warto widząc motocykl schować się za róg i grzecznie poczekać ze strzelaniną. Czasem zdarzył się zbłąkany pocisk z dziewiętnastki czy innego szajsu ale taki mały kaliber mógł go najwyżej połechtać.

Zaparzył sobie herbatę, prawdziwą, nie ten szajs który sprzedawali w puszkach czy w hipermarketach. Rozkoszował się chwilę smakiem czegoś prawdziwego w natłoku sztuczności zalewającym świat od zeszłego stulecia a potem przegryzł sprasowanym waflem dla borgów zawierającym "wszystko to co każdemu potrzeba do życia", nie wiedział skąd Mała załatwiła mu tą partię, ale ta miała nawet jakiś smak. W tym mieście nawet to gówno trzeba było załatwiać po cichu, gdyby tylko pojawiło się w jakimś sklepie, to paru zadrutowańców podobnych do niego pożegnało by się z życiem w parę dni o ile byliby idiotami na tyle żeby je kupić. Kochana pani prezydent troszczyła się o każdą drobinkę złomu w tej dziurze zwanej Old Chicago. Zaparzył sobie jeszcze jeden kubek bursztynowej rozkoszy i usiadł wygodnie, nadpisał przeźroczyście jakąś książkę z anatomii na wzrok i zaczął robić sobie powtórkę z punktów witalnych, po jakiejś godzince stwierdził że dalsze wałkowanie tego nie ma sensu i położył się spać. Nie nastawiał żadnego budzika, nie miał żadnej roboty a i tak zwykle sypiał bardzo krótko.

Cztery godziny później otworzył powieki i rozpoczął kolejny dzień, rozejrzał się szybko dookoła żeby sprawdzić czy nic się nie zmieniło, w międzyczasie zaczął sprawdzać wszystkie wszczepy. Wszystko chodziło jak w zegarku, Szwajcarskim, nie tym tanim Chińskim kawałku plastiku. Szybko sprawdził maile i inne wiadomości, wymiótł cały spam, były dwie sensowne wiadomości. Jedną olał bo nie wiedział nic o żadnej robocie, na drugą posłał odpowiedź z jednej z licznych skrzynek służących za bufor. Lakoniczne "ok" było całą odpowiedzią na wiadomość Travisa. Zrobił szybki przegląd broni i ruszył w miasto, na piechotę. Wyszedł w nieco normalniejszą okolicę i wsiadł do autobusu, po jakimś pół godziny zmieniania numerów wsiadł w końcu do jadącego do części mieszkalnej Old Chicago, nie slumsów, nie apartamentowców, do miejsca gdzie jak w enklawie próbowali żyć w miarę normalni w miarę uczciwie pracujący ludzie. Zrobił zakupy w jednym z okolicznych sklepów i ruszył z brązową torbą do jednego z blokowisk. Olał windę i ruszył po schodach, zatrzymał się na 34tym. Wyciągnął klucz i otworzył tani zamek w równie tanich drzwiach. Zostawił torbę w aneksie kuchennym, wyciągnął tylko mleko czekoladowe i usiadł na fotelu w salonie. jego spojrzenie powędrowało na podstarzałego mężczyznę leżącego na wąskim łóżku. Nie zareagował na wejście Golema a na twarzy miał wyraz spokoju i lekki uśmiech. Na stoliku obok leżało puste opakowanie po jednym z seryjnie produkowanych w cytadeli i hurtowo rozprowadzanych po mieście dragów. Otworzył mleko i zaczął popijać spoglądając przez małe okno, widok rozciągał się na dźwigi zawsze pracujące nad kolejnymi budowlami molocha, który wyrzygiwał dzieci w błyskawicznym tempie, w nieco wolniejszym zabijał je i przerabiał na proteinową papkę lub organy, przez ten nierówny bilans musiał się co chwila rozrastać i pakować wszystkich coraz ciaśniej. Słońce zabarwiło wszystko na chwilę na fioletowo. Postawił niedopite mleko na stole i poprawił koc, którym przykryty był ojciec. Wyszedł zamykając drzwi na klucz, powoli zszedł po schodach, wizyta u niego zawsze lekko go przygnębiała.

Złapał autobus na obrzeża i znowu klucząc wrócił do schronu, był najwyższy czas. Nie zwracał zbytnio uwagi na tysiące ludzi które mijały go dookoła, miał własną przestrzeń, mało kto się do niego zbliżał, poza jednym urwisem, któremu wydawało się jeszcze że jest nieśmiertelny i próbował obrobić kieszenie solosa. Mężczyzna podniósł go tylko za kark i zrównał jego oczy ze swoimi, powolnym ruchem zdjął okulary. Chłopaka praktycznie zmroziło spojrzenie lodowato błękitnych oczu, znamię Kaina, i delikatny błysk w oku mówiący że widziało więcej rozbryzgujących się czaszek niż połowa glin z wydziału zabójstw w tym parszywym mieście.
- Masz dziś ostatnie ostrzeżenie, następnym razem poszukam twojej rodziny, gangu lub ostatniej żywej duszy na której ci zależy... zanim obedrę cie ze skóry. - nie powiedział tego głośno, tylko na tyle żeby złodziejaszek mógł go usłyszeć w otaczającym ich szumie ulicy.
Założył z powrotem okulary i puścił chłopca który zdążył rozstać się z zawartością pęcherza. Trzeba było przyznać że spieprzał z iście olimpijską szybkością. Wszystko dookoła toczyło się swoim codziennym torem, zakochane pary zanurzone w degenerackich oparach, dziwki wykłócające się z alfonsami o większy procent. Ćpuni w zaułkach, brudne igły, zakrwawione noże, powybijane zęby. Muzyka która była nią tylko z nazwy bo przypominała raczej połączenie piły spalinowej z wrzaskami rozczłonkowywanego kota, rzucił ten obraz w pamięć zewnętrzną i wyskoczyła mu nawet nazwa, jacyś skurwiele zrobili z tego gatunek muzyczny, a na koncertach faktycznie rozrywali koty na strzępy. Prawie zachciało mu się rzygać. Wszystko to obserwował tylko cząstką jaźni, nie zwolnił nawet kroku żeby się czemuś przyjrzeć, nie miał ochoty na żadne ciekawostki, wyglądało na to że szykowała się robota, sprawdził godzinę na jakimś wyświetlaczu w witrynie multisklepu cytadeli ze wszystkim o czym mógł marzyć przykładny obywatel tej "oazy spokoju" jak to zwykła mawiać sucza Ann. Miał jeszcze parę godzin, ruszył do jakiejś kafejki coś zjeść, do spotkania jeszcze spoko czasu, a nie miał zamiaru dzisiaj brać niczego, na spotkania organizacyjne zwykle nie potrzebował niczego więcej niż to co zawsze nosił pod płaszczem.

Zajrzał do jednej z przyjemniejszych kawiarenek, tej zastygłej w pierwszych latach tego stulecia, z żywą obsługą, w miarę smaczną kawą i miejscem gdzie można było poczytać prawdziwą, papierową gazetę. Przyjrzał się jednej z pierwszych stron, "Strzelanina w Volensky Club Cafe" pismak który to robił najwyraźniej musiał być jeszcze wolnym strzelcem, literówka w tytule, mimo że pod spodem było zdjęcie pobojowiska z szyldem wyświetlającym poprawną nazwę wskazywało że gliny niechętnie wspominały o incydencie, coś wisiało w powietrzu i że nawet otwarty atak na policyjne radiowozy na obrzeżach strefy nie były dla nich dostatecznym priorytetem żeby zaangażować w to większe siły. W jego głowie zaczęły się przewijać słowa jednej ze starych kapel. Starych ale lepszych niż cały komercyjny bling dzisiaj.
Diese Stadt ist eine Dirne
Hat rote Flecken auf der Stirn
Ihre Zähne sind aus Gold
Sie ist fett und doch so hold
Ihr Mund fällt mir zu Tale
Wenn ich sie dafür bezahle
Sie zieht sich aus doch nur für Geld
Die Stadt die mich in Atem hält


Dopił spokojnie kawę i ruszył na spotkanie, ta zgniła dziwka Old Chicago tylko czekała aż ktoś ją rozgrzeje, a uśmiech na twarzy Golema wskazywał wyraźnie że ma w rękach zapałki.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline