Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-12-2009, 12:15   #102
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Droga wymagała praktycznie ciągnięcia zakładnika. Ten próbował ratować swoją skórę, idiotycznym argumentem bez pokrycia wykupić swoją wolność. Stephen poluźnił mu trochę chwyt by ten znów złapał oddech i krótko skwitował:
-Nie męcz się.

Karawana, ciężarówki w formie barykady, uzbrojone zakazane gęby Pyro i Rocketa... Bezpieczeństwo.
Rothman odepchnął zakładnika, tak by ten dał parę kroków do przodu ale by się nie wywalił. Czarnowłosy zaraz mógł spojrzeć w czarną lufę swojego pistoletu.
-Łapa na widoku. Pyro, obszukaj go. Rocket stań na czujce. Powiedz jak ktoś będzie się zbliżał, nie strzelaj bez rozkazu.
Rocket od razu gdzieś znikł, Pyro zabrał się do obszukiwania jeńca. Nagle raptownie oderwał dłoń od kamizelki żołnierza. Stephenowi nawet nie drgnęła ręka z bronią.
-Auuu... Kurwa co jest?
Spojrzał na ubranie rannego i wydłubał z kamizelki częściowo pordzewiałą igłę, którą się ukuł. Przyłożył odruchowo dłoń do ust a drugą kontynuował obszukiwanie.
-Czysto. Ma tylko dodatkowe magazynki do pistoletu. Całe dwa.
Stephen skinął tylko głową. Na twarzy swego jeńca dostrzegł przez chwilę uśmiech. Jak niewiele trzeba by kogoś uszczęśliwić... Wystarczy skrzywdzić innego człowieka.
-Te drobne złośliwości losu. Usiądź sobie. Pyro weź go na muszkę. Mortimer pozwól na słówko.
Obaj odeszli na stosowną odległość, tak by nikt ich nie usłyszał. Rothman dodatkowo stał tak by mieć cały czas drugiego żołnierza na widoku.
-Co się stało?
-Grupa żołnierzy. Zabili Manniego, indianiec ranił ich przywódce. Nie chcieli oddać jego ciała, ustawiłem się na przejazd jak poradzą sobie z rozwaloną rzekomo ciężarówką. Usłyszałem krzyk jakiejś młodej kobiet...
Stephen na chwilę zapatrzył się na czarnowłosego, jednak zamglony wzrok świadczył, że myślami jest gdzie indziej.
-Kurwa, Mortimer to mógł być każdy z nas. Nie mogłem inaczej. To mógł być Twój syn lub ta buntownicza dziewczyna. Wywiązała się burda, ktoś otworzył ogień... Obiłem go i zagroziłem jego śmiercią, dlatego strzały umilkły. Chcę od niego odpowiedzi na kilka pytań, potem... Jak chcecie to możecie mnie tu zostawić ale nie mogłem inaczej.
Mort sposępniał, lecz położył dłoń na ramieniu Rothmana. Po chwili spojrzał wprost w jego oczy.
-Masz racje to mógł być mój syn, zbyt dużo śmierci i nienawiści widziała ta ziemia- wystarczy tego, zrobiłbym to samo.
Odwrócił się i spojrzał na młodego żołdaka.
-O co chcesz go spytać?
Stephen skinął w podzięce głową.
-Co tu robią, czemu kogoś więżą i czemu nie chcą zwrócić nam ciała Manniego. Potem każę tamtym zwolnić zakładników, jak się uda to poznamy ich liczbę.
-Dobra, masz jakiś plan jak to rozegrać?
-Tak. Daj mi manierkę z wodą. Manierka jest w ciężarówce. Chodź to Ci ją dam.

Stephen ruszył za nim, co raz oglądając się na jeńca.
Młody żołnierz stał z opuszczoną głową lustrując wściekłym wzrokiem spoglądających na nego karawaniarzy. Pyro trzymał go na muszce. Stephen i Mort dotarli do ciężarówki. Handlarz otworzył drzwi i na chwile zanurzył się w ciemności kabiny. Po chwili wysunął się ze środka podając starszemu żołnierzowi manierkę.
-Proszę Cię bardzo.
-Dzięki.

Rothman wziął manierkę i podszedł do żołnierza, wyciągnął w jego kierunku rękę z manierką.
-Możesz usiąść.
Rothman przykucnął w odległości jakichś pięciu metrów. Wyprostowaną rękę z pistoletem trzymał opartą o kolano. Czarnowłosy z skrywaną ulgą usiadł jednak manierki nie przyjął. Spoglądał na swego oprawcę spod rozwichrzonych włosów i uśmiechał się ponuro. Nie odwrócił wzroku.
-Kim jesteście?
Jedyną odpowiedzią było tylko kurczowe zaciśnięcie szczęk. Stephen postanowił strzelić, sprawdzić czy dobrze rozumował. Czy naprawdę są dostawcami mięsa dla upiornych mutantów i dlatego nie chcą oddać ciała Manniego.
-Twoi przełożeni się zirytują, że dostawa żywności przyjdzie z opóźnieniem...
Strzelanie się opłaciło się - uśmiech znikł z twarzy młodzika jak zmazany pędzlem. Długowłosy spuścił wzrok i wbił go w ziemię przed nimi, nie powiedział jednak ani słowa.
-Nie żyją. Umarli jak świnie a ich groteskowe laboratorium wysadziliśmy. Nie oszukujmy się, Wy też zginiecie. Chcesz zginać jak oni? Jak bestia? Czy jak żołnierz?
Młody spojrzał na Rothmana i wycedził
-Sobota jak każda inna, gambling, barter co tam chcesz... nie ma różnicy. Zacięta twarz i wyrzucanie słów przez zaciśnięte zęby świadczyło, że wcale tak nie myśli. Stephenowi rysy stężały przez chwilę się wydawało, że zdzieli młodzika w twarz.
-I Wy nazywacie siebie żołnierzami? Żołnierze są po to by bronić, by służyć. Nie po to by zabijać ludzi i przerabiać ich na świece i jedzenie.
-Nie ma już ludzi staruchu, ludzie zdechli na froncie ! - wrzasnął młody - rozjechani, zmiażdzeni, spaleni posiekani przez maszyny molocha. Na froncie byli ludzie - po za nim są tylko zwierzęta. nie ważne czy w garniakach z Vegas, nie ważne czy w togach z Salt Lake. Te bezmózgie padalce żerują na tych którzy chcą ich bronić, szczając na nasze poświęcenie,na naszą krew. Wolą ćpać, chlać, gwałcić i pierdolić litanie do złotych cielców zanim wziąć spluwę i iść na front. Oddać życie za wolność - zwiesił głowę - puste słowa dziadek, nie mu ludzi, nie ma Stanów Zjednoczonych Ameryki, nie ma US Army, zabili nas nasi bracia, to nie maszyny są zagrożeniem, to my sami...
Stephen nieświadomie kiwał głową. Słowa młodzika były jak zimny prysznic, nie, nie jak zimny prysznic, jak lustro. Myślał tak samo gdy opuszczał Appalachy. Uważał wszystkich za zwierzęta, ich dziedzictwo za marność. Był gotów zrobić wszystko by przedłużyć swoją egzystencje. Gdyby na drodze spotkał żołnierza i jego karawanę by się do nich pewnie przyłączył. Doskonale by się rozumieli, rozgoryczeni tymi samymi sprawami. Jednak tak się nie stało, spotkał Mortimera i jego karawanę. Człowieka, który przeżył tyle co on. Przeżył żonę i obserwował jak świat, który znał obraca się w ruinę. Jednak się nie załapał, dla syna. Pod pozorem karawany tak naprawdę prowadził przytułek dla ludzi bez celu. Bo czym innym byli? Dladiator i jego siostra dziwka. Dwóch gangerów o szemranej przeszłości. Stary monter i zimny rewolwerowiec. Dwie kobiety jedna wybuchowa druga zimna. Byli osobami bez celu i przyszłości a on ich przygarnął. Nadał Stephenowi cel, chociaż stary żołnierz uświadomił sobie to dopiero teraz. I ktoś, może Bóg, może ktoś inny postawił przed jego Oczami tego czarnowłosego weterana z Frontu. Może po to by i on zmienił czyjeś życie? Chodź na krótko... Postanowił spróbować.
-Tak. To my sami jesteśmy zagrożeniem. A dokładnie ludzie tacy jak Ty i Twój świński przyjaciel. Zamiast bronić ludzi zabijasz ich. Popatrz tam. Na tego chłopaka. Ma kurwa szesnaście lat. Nie modli się do złotego cielca, dba o swego ojca. Popatrz tam na tego wielkiego kolesia. Ma strzaskany bark bo chronił siostrę przed Twoimi kanibalistycznymi przyjaciółmi. Pierdolisz głupoty zamiast wziąść życie we własne ręce. Mogłeś coś zrobić... Mogłeś dać komuś nadzieję... A Ty spierdoliłeś z frontu. Jednak nie to jest najgorsze. Za Tobą poszli Twoi podkomendni, ludzie, którzy za Ciebie oddaliby życie. Ludzie, którzy chcieli walczyć za ideały a napadają teraz na podróżnych. Schrzaniłeś sprawę chłopcze. Zawiodłeś ich.
Młody odpowiedział mu spojrzeniem pełnym nienawiści.
-Z frontu nie zabrałem nikogo, na froncie wszystkich pogrzebałem, moją mogiłę też tam znajdziesz, według moich dowódców cały mój oddział zdechł, przepadł zgnił i nie ma po co wracać. Prócz trzech reszta to tylko najemnicy, łajzy i mordercy. Tych trzech wyciągnąłem z gówna powstałego z pomyłki jakiegoś jajogłowego ze sztabu, ich mogiły też gdzieś tam som ale najpewniej są MIA* - splunął żołnierzowi pod nogi.
-Więc najłatwiej stwierdzić "pierdolę to". Świat jest zły więc ja też taki będę. Pogrzebałem ojca, pogrzebałem towarzyszy broni. Przez trzydzieści lat tułam się po stanach i pomagam ludziom. Zapłatą była zdrada przyjaciela i żony. I co? Zacząłem walczyć z czymś za co kiedyś gotowy byłem oddać życie? Nie. Znalazłem nowy cel. Nie skurwiłem się i zezwierzęciłem do końca.
-Szczęśliwiec... nie ma co i co teraz dasz mi w pysk Supermenie, spalisz na stosie jak Matgulfa, a może wyrznąłeś wszystkich jego wyznawców, nawet kobiety i dzieci, te niedołężne i chore? Też mi bohater kurwa twoja mać, dałeś mi radę sukinsynu bo Twój czerwony padalec przestrzelił mi łapę.
Długowłosy zerwał się na równe nogi czerwieniejąc z wściekłości, zachwiał się jednak i szybko opadł na asflat. Ciężko klapnął o drogę krzywiąc się z bólu, ale usiedział.
-Tam z tyłu.
Stephen machnął dłonią w kierunku barykady z ciężarówkami.
-Jest kobieta. Znaleźliśmy ją zapłakaną w kościele. Pomogliśmy. Nie jestem supermanem, jestem człowiekiem. Spójrz mi w oczy i powiedz mi to samo.
Młodzieniec spojrzał mu prosto w oczy i powiedział z pasją
-Jestem człowiekiem i staram się przeżyć w tym gównianym świecie. Staram się utrzymać mój oddział przy życiu... a Ty żołnierzu ilu dziś straciłeś ludzi?
-Dzisiejszy dzień się jeszcze nie skończył. Straciłem. Tylko, że również uratowałem. A Ty żołnierzu? Ilu ludzi dziś uratowałeś?
-Jeśli wybiliście wszystkich z Antonito, to widać nikogo - co Wam dało prawo ich zabijać, co czyni Was lepszymi od nich? To ze nie pożeracie innych ludzi? ale jecie świnie, krowy, szczury nie? Żresz mięso żołnierzu, czy może trawę jak twoi indiańce?
Palił wszystkich nienawistnym wzrokiem, tocząc nim po twarzach zgromadzonych niczym szaleniec. Tak go pewnie wszyscy odbierali, jako szaleńca. Dla Rothmana był jednak zagubionym człowiekiem.
-Nie wszystkich. Chcesz ja zobaczyć? Porozmawiać? Spojrzeć w oczy? Co mi dało prawo? To, że zwierzęta są zwierzętami, nie ludźmi. Nigdy nie zamordowałem człowieka, to dało mi prawo do obrony innych. Do obrony tej kobiety.
-Nie zamordowałeś? Nigdy? Żadnego człowieka? Aby na pewno? Czym różni się zabicie na froncie, wojnie od mordu, hm?
-Mord oznacza zabójstwo bez celu, nie w obronie. Nigdy nie strzeliłem do człowieka inaczej niż w obronie czyjegoś życia.
-Acha czyli będę musiał jeszcze słuchać Twojego ględzenia bo mnie nie zabijesz, jestem bezbronnym jeńcem? Blefujesz więc - wstał - mogę więc odejść, przecież nie strzelisz mi w plecy nie? - odwrócił się na pięcie i zrobił jedne chwiejny krok
Rothman nawet się nie poruszył.
-Jak się nazywasz żołnierzu?
Mężczyzna zatrzymał się w pół drogi
-1138 Matthew Perry 3 korpus Marines.
-Jak się nazywają Twoi ostatni towarzysze?

-Brick Kovalsky, Dexter Newson i Motl McTaggert
Stephen wstał i podszedł do czarnowłosego.
-Jak wyglądają? Jak ich poznam wśród zbirów?
-Brick był na szczycie ze swoją emką - Motl i Dex osłaniali mi plecy - tamtym łachudrom nie zaufam na tyle - odwrócił się z powrotem i spojrzał na Rothmana - zrozum proszę, robiliśmy... - głos mu się załamał - byłem wściekły, czułem się zdradzony oni tak samo. Mieli nas wszystkich gdzieś, obrażali, nienawidzili jak tego pieprzonego Johna Rambo w pierwszej krwi -widziałeś to kiedyś... ? Weteranów z frontu - jak gnoi...
Rothman skinął głową w zrozumieniu.
-Semper Fidelis... Po prostu chciałeś być zawsze wierny towarzyszom. Tak jak prawdziwy żołnierz. Nie wiem Perry co robiłeś. Nie wiem kim się stałeś. Wiem jedno, stoi przede mną teraz oficer USA Marines.
-Na to już chyba za późno, sir
Rothman pokręcił głową.
-Nie jest za późno. Cokolwiek robiłeś, czymkolwiek się stałeś dla mnie teraz jesteś żołnierzem. Twoi podkomendni są dla mnie żołnierzami. I potraktuje Was tak jakbym potraktował żołnierzy. Z szacunkiem.
Rothman zagryzł wargi.
-Nie chce być patetyczny... Ale jeśli szukasz rozgrzeszenia właśnie je otrzymałeś, od takiego starego reliktu przeszłości jak ja.
Stephen przełożył Berretę do lewej ręki, wyprężył się na baczność i zasalutował. Idiotyczny i bezsensowny gest, pusty i bez znaczenia. Jednak w tej chwili dla tych dwóch mężczyzn znaczył wiele.
Młody również stanął na baczność, wzrok mu się zaszklił i z wyrazem wielkiego bólu na warzy oddał salut ranną ręką, po czym zachwiał się i opadł na kolana. Odpowiedział mu z szacunkiem równie pustym gestem, mimo rany dał radę. Gdzieś, wydawałoby się, ze hen w oddali zaterkotała seria karabinu.
-Zatrzymajmy tą rzeź - wymruczał Matt pod nosem.
Stephen dobiegł do niego i pomógł wstać. Gdy się odezwał głos znów miał twardy, a zdania wyrzucał krótko i dobitnie.
-Motimer, mamy kontakt z Lexem lub Daytonami? Powiedz im, żeby nie strzelali do trójki z tamtych. Snajper na górze i dwóch innych. Poznają ich po ruchach, każdy od razu pozna, że to żołnierze a nie łachudry, będą pewnie lepiej uzbrojeni od reszty może umundurowani. To są weterani z Frontu i pomogą nam z łowcami skór. Pomogą nam dorwać tych skurwieli. Jeśli któryś zginął... Trudno, to wojna.
Gdy Matt złapał pion Rothman klepnął go w zdrowe ramię.
-Idź do swoich. Powiedz im, że koniec z napadaniem na podróżnych. Że nastała pora na zadośćuczynienie i odkupienie win. Tamte mendy nie mogą przeżyć.
Żołnierz sprawnym ruchem zabezpieczył i rozładował berrete, magazynek wsadził do jednej z wielu kieszonek kamizelki taktycznej czarnowłosego a nienabitą berrete wcisnął do dłoni. Nie chciał go uzbrajać tutaj ani puścić w kanion bez broni. Miał nadzieje, że zrozumie i jakimś agresywnym gestem nie sprowokuje Pyro czy Rocketa do strzału.
______
* Missing In Action - zagubieni w akcji
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline