Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-12-2009, 09:48   #101
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Czterdziestokrotny zoom… Bezimienna kobieta o twarzy przypominającej krwawą miazgę przenoszona z jednej ciężarówki do drugiej… przenoszona niczym wór kartofli…

Czterdziestokrotny zoom… Zapłakana i zasmarkana twarz kilkuletniego chłopaka w klatce na jednym z wozów. Dziecka z przerażeniem przyglądającego się jak ciało zostaje przenoszony z paki na pakę… z żywego inwentarza stał się zimnym kawałkiem mięsa… twarz bezradnej, świeżutkiej sieroty obserwującej ostatnią drogę matki…

Czterdziestokrotny zoom… Żołnierz opisujący rzeczywistość – jesteśmy w dupie… mają szefa… co robimy?... OK, działamy!

Czterdziestokrotny zoom… Bliźniacy, zasrani amerykańscy marines – Sir, yes sir! Mess with the best, die like the rest!

Czterdziestokrotny zoom… Pieprzone gówno pozbawiające człowieka przyjemności odbierania drugiemu człowiekowi życia – czterdziestokrotny zoom…

***

Odpicowana i zadbana pukawka złudnie cieszyła oko nowego właściciela. Dziewięć pocisków w magazynku, jeden w lufie. Stygnące ciało zostawili za sobą. Gdy Lex podkradł się do krawędzi mógł wszystko zobaczyć jak na dłoni. Luneta pozwalała mu dokładnie ocenić ilu dniowy zarost każdy z tych typków nosił. Było ich pięciu, więcej nie widział. Metysa dalej jak nie było tak nie ma… ani jego ciała.

Lex Silver na śladach się nie znał. Krew pod skałą jasno wskazywała, że ktoś oberwał… Logika nakazywała mu myśleć, że było to właśnie ich zwiadowca. Gdyby to on był górą w tym pojedynku nie musieliby kopać grobu dla Sky. Gdyby był żywy już by szedł, jako wymianka za zakładnika Stephena. Nie szedł i chyba nie będzie wstanie… do dnia sądu ostatecznego. Zatem trup! Ich oponenci stracili wszelkie karty przetargowe… ten rozdział życia Lex Silver zdecydował się zamknąć. Definitywnie!

Nawet jego indolencja elektroniczno – łącznościowa nie mogła walczyć z tym, co widział – żołnierz stukający się w ucho jakby było zatkane nagłą zmianą ciśnienia, mamrotający przy tym jakieś modlitwy i posyłając pioruny wzrokiem w stronę szczytu… Raczej te chłopaki nie nosiły walkmanów. Rewolwerowiec nie miał pretensji do siebie, że nie przeszukał ciała… miał wszystko, co potrzebował. A nawet więcej, takie miał wrażenie spoglądając na zaciętą twarz MJ. Dzielny wojak przekonał resztę kompanów do opcji negocjacji jakby zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że nie ma takiej możliwości.

Zmasakrowana kobieta… kolejna, która straciła dzisiaj życie. Niewiasta błagająca o pomoc. Lex Silver bez cienia wyrzutów sumienia, którego nie posiadał mógłby przejść obojętnie obok tego ścierwa. Zwłoki, które z nieznanego mu powodu zamiast w rowie lądowało na pace drugiej ciężarówki, rzucone niczym połać wołowiny… Krzyk kobiety nie był krzykiem o ratunek jej cnoty, życia czy wolności jak mniemał przed kilkoma minutami … był prośbą o litość dla jej dziecka. Kilkuletni chłopiec spoglądał zapłakanym wzrokiem na stygnące ciało matki. Pierdolony Wszechmogący, pozwoliłby narodziła się kolejna sierota… znowu zaspał… po raz wtóry… akurat nie patrzył tam gdzie trzeba… Lex Silver nie raz i nie dwa przechodził obok ludzkiego nieszczęścia… nie miał w sercu miejsca na coś takiego jak litość i współczucie. Po prostu nie miał… Miał jednak pewnego rodzaju umowę… kontrakt z diabłem, że będzie wysyłał każdego skurwysyna, jakiego napotka do władcy piekielnego ognia, a ten zgotuje mu przyjemne powitania, gdy liczba nieszczęsnych grzeszników będzie go satysfakcjonować.

Decyzja zapadła. Dwójka uniwersalnych żołnierzy ruszyła na spotkanie śmierci. Następna dwójka z łapkami w górze kroczyła drogą. A ostatni wypakował z ciężarówki M249 i zaczął się gramolić rozglądać za najdogodniejszym punktem ostrzału…

***

- MJ, daj znać Mortowi co się z nami dzieje… Proszę.
Pokusił się o kurtuazyjną uprzejmość ukrywając swoje mordercze myśli. Chyba po coś ta kobitka taszczyła radio ze sobą. – Może weź tego walkmana to będziemy wiedzieć, co te żołnierzyki planują. A najlepiej się cofnij nieco i przygotuj na tego Kastora i Polluksa. Zwrócił się towarzyszki awangardy.

***

Przymierzył.

Strzelił.

Chybił.

Kula zamiast przeszyć lewą pierś strzaskała bark jasnowłosego drągala. Pech. A może tylko stara prawda, żeby na akcję nie brać niesprawdzonej broni. Nie ma, co się obrażać na rzeczywistość. Nie było nawet czasu na zastanawianie się nad tym. W kierunku ich pozycji poleciała gęsta seria z ciężkiego karabinu… na szczęście dość niecelnie. Odłamki skał i pył na chwilę przesłoniły cel. Jednak ta ochrona była dość złudna i prysła szybciej niż bańka mydlana. Lex był gotowy do kolejnego strzału. Nie było dużo czasu na przeciąganie tej zabawy.

Żołnierzyki pełzały po niego na szczyt… drogowa dwójka pewnie też szybko wróci.

Padł kolejny strzał.
 
baltazar jest offline  
Stary 20-12-2009, 12:15   #102
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Droga wymagała praktycznie ciągnięcia zakładnika. Ten próbował ratować swoją skórę, idiotycznym argumentem bez pokrycia wykupić swoją wolność. Stephen poluźnił mu trochę chwyt by ten znów złapał oddech i krótko skwitował:
-Nie męcz się.

Karawana, ciężarówki w formie barykady, uzbrojone zakazane gęby Pyro i Rocketa... Bezpieczeństwo.
Rothman odepchnął zakładnika, tak by ten dał parę kroków do przodu ale by się nie wywalił. Czarnowłosy zaraz mógł spojrzeć w czarną lufę swojego pistoletu.
-Łapa na widoku. Pyro, obszukaj go. Rocket stań na czujce. Powiedz jak ktoś będzie się zbliżał, nie strzelaj bez rozkazu.
Rocket od razu gdzieś znikł, Pyro zabrał się do obszukiwania jeńca. Nagle raptownie oderwał dłoń od kamizelki żołnierza. Stephenowi nawet nie drgnęła ręka z bronią.
-Auuu... Kurwa co jest?
Spojrzał na ubranie rannego i wydłubał z kamizelki częściowo pordzewiałą igłę, którą się ukuł. Przyłożył odruchowo dłoń do ust a drugą kontynuował obszukiwanie.
-Czysto. Ma tylko dodatkowe magazynki do pistoletu. Całe dwa.
Stephen skinął tylko głową. Na twarzy swego jeńca dostrzegł przez chwilę uśmiech. Jak niewiele trzeba by kogoś uszczęśliwić... Wystarczy skrzywdzić innego człowieka.
-Te drobne złośliwości losu. Usiądź sobie. Pyro weź go na muszkę. Mortimer pozwól na słówko.
Obaj odeszli na stosowną odległość, tak by nikt ich nie usłyszał. Rothman dodatkowo stał tak by mieć cały czas drugiego żołnierza na widoku.
-Co się stało?
-Grupa żołnierzy. Zabili Manniego, indianiec ranił ich przywódce. Nie chcieli oddać jego ciała, ustawiłem się na przejazd jak poradzą sobie z rozwaloną rzekomo ciężarówką. Usłyszałem krzyk jakiejś młodej kobiet...
Stephen na chwilę zapatrzył się na czarnowłosego, jednak zamglony wzrok świadczył, że myślami jest gdzie indziej.
-Kurwa, Mortimer to mógł być każdy z nas. Nie mogłem inaczej. To mógł być Twój syn lub ta buntownicza dziewczyna. Wywiązała się burda, ktoś otworzył ogień... Obiłem go i zagroziłem jego śmiercią, dlatego strzały umilkły. Chcę od niego odpowiedzi na kilka pytań, potem... Jak chcecie to możecie mnie tu zostawić ale nie mogłem inaczej.
Mort sposępniał, lecz położył dłoń na ramieniu Rothmana. Po chwili spojrzał wprost w jego oczy.
-Masz racje to mógł być mój syn, zbyt dużo śmierci i nienawiści widziała ta ziemia- wystarczy tego, zrobiłbym to samo.
Odwrócił się i spojrzał na młodego żołdaka.
-O co chcesz go spytać?
Stephen skinął w podzięce głową.
-Co tu robią, czemu kogoś więżą i czemu nie chcą zwrócić nam ciała Manniego. Potem każę tamtym zwolnić zakładników, jak się uda to poznamy ich liczbę.
-Dobra, masz jakiś plan jak to rozegrać?
-Tak. Daj mi manierkę z wodą. Manierka jest w ciężarówce. Chodź to Ci ją dam.

Stephen ruszył za nim, co raz oglądając się na jeńca.
Młody żołnierz stał z opuszczoną głową lustrując wściekłym wzrokiem spoglądających na nego karawaniarzy. Pyro trzymał go na muszce. Stephen i Mort dotarli do ciężarówki. Handlarz otworzył drzwi i na chwile zanurzył się w ciemności kabiny. Po chwili wysunął się ze środka podając starszemu żołnierzowi manierkę.
-Proszę Cię bardzo.
-Dzięki.

Rothman wziął manierkę i podszedł do żołnierza, wyciągnął w jego kierunku rękę z manierką.
-Możesz usiąść.
Rothman przykucnął w odległości jakichś pięciu metrów. Wyprostowaną rękę z pistoletem trzymał opartą o kolano. Czarnowłosy z skrywaną ulgą usiadł jednak manierki nie przyjął. Spoglądał na swego oprawcę spod rozwichrzonych włosów i uśmiechał się ponuro. Nie odwrócił wzroku.
-Kim jesteście?
Jedyną odpowiedzią było tylko kurczowe zaciśnięcie szczęk. Stephen postanowił strzelić, sprawdzić czy dobrze rozumował. Czy naprawdę są dostawcami mięsa dla upiornych mutantów i dlatego nie chcą oddać ciała Manniego.
-Twoi przełożeni się zirytują, że dostawa żywności przyjdzie z opóźnieniem...
Strzelanie się opłaciło się - uśmiech znikł z twarzy młodzika jak zmazany pędzlem. Długowłosy spuścił wzrok i wbił go w ziemię przed nimi, nie powiedział jednak ani słowa.
-Nie żyją. Umarli jak świnie a ich groteskowe laboratorium wysadziliśmy. Nie oszukujmy się, Wy też zginiecie. Chcesz zginać jak oni? Jak bestia? Czy jak żołnierz?
Młody spojrzał na Rothmana i wycedził
-Sobota jak każda inna, gambling, barter co tam chcesz... nie ma różnicy. Zacięta twarz i wyrzucanie słów przez zaciśnięte zęby świadczyło, że wcale tak nie myśli. Stephenowi rysy stężały przez chwilę się wydawało, że zdzieli młodzika w twarz.
-I Wy nazywacie siebie żołnierzami? Żołnierze są po to by bronić, by służyć. Nie po to by zabijać ludzi i przerabiać ich na świece i jedzenie.
-Nie ma już ludzi staruchu, ludzie zdechli na froncie ! - wrzasnął młody - rozjechani, zmiażdzeni, spaleni posiekani przez maszyny molocha. Na froncie byli ludzie - po za nim są tylko zwierzęta. nie ważne czy w garniakach z Vegas, nie ważne czy w togach z Salt Lake. Te bezmózgie padalce żerują na tych którzy chcą ich bronić, szczając na nasze poświęcenie,na naszą krew. Wolą ćpać, chlać, gwałcić i pierdolić litanie do złotych cielców zanim wziąć spluwę i iść na front. Oddać życie za wolność - zwiesił głowę - puste słowa dziadek, nie mu ludzi, nie ma Stanów Zjednoczonych Ameryki, nie ma US Army, zabili nas nasi bracia, to nie maszyny są zagrożeniem, to my sami...
Stephen nieświadomie kiwał głową. Słowa młodzika były jak zimny prysznic, nie, nie jak zimny prysznic, jak lustro. Myślał tak samo gdy opuszczał Appalachy. Uważał wszystkich za zwierzęta, ich dziedzictwo za marność. Był gotów zrobić wszystko by przedłużyć swoją egzystencje. Gdyby na drodze spotkał żołnierza i jego karawanę by się do nich pewnie przyłączył. Doskonale by się rozumieli, rozgoryczeni tymi samymi sprawami. Jednak tak się nie stało, spotkał Mortimera i jego karawanę. Człowieka, który przeżył tyle co on. Przeżył żonę i obserwował jak świat, który znał obraca się w ruinę. Jednak się nie załapał, dla syna. Pod pozorem karawany tak naprawdę prowadził przytułek dla ludzi bez celu. Bo czym innym byli? Dladiator i jego siostra dziwka. Dwóch gangerów o szemranej przeszłości. Stary monter i zimny rewolwerowiec. Dwie kobiety jedna wybuchowa druga zimna. Byli osobami bez celu i przyszłości a on ich przygarnął. Nadał Stephenowi cel, chociaż stary żołnierz uświadomił sobie to dopiero teraz. I ktoś, może Bóg, może ktoś inny postawił przed jego Oczami tego czarnowłosego weterana z Frontu. Może po to by i on zmienił czyjeś życie? Chodź na krótko... Postanowił spróbować.
-Tak. To my sami jesteśmy zagrożeniem. A dokładnie ludzie tacy jak Ty i Twój świński przyjaciel. Zamiast bronić ludzi zabijasz ich. Popatrz tam. Na tego chłopaka. Ma kurwa szesnaście lat. Nie modli się do złotego cielca, dba o swego ojca. Popatrz tam na tego wielkiego kolesia. Ma strzaskany bark bo chronił siostrę przed Twoimi kanibalistycznymi przyjaciółmi. Pierdolisz głupoty zamiast wziąść życie we własne ręce. Mogłeś coś zrobić... Mogłeś dać komuś nadzieję... A Ty spierdoliłeś z frontu. Jednak nie to jest najgorsze. Za Tobą poszli Twoi podkomendni, ludzie, którzy za Ciebie oddaliby życie. Ludzie, którzy chcieli walczyć za ideały a napadają teraz na podróżnych. Schrzaniłeś sprawę chłopcze. Zawiodłeś ich.
Młody odpowiedział mu spojrzeniem pełnym nienawiści.
-Z frontu nie zabrałem nikogo, na froncie wszystkich pogrzebałem, moją mogiłę też tam znajdziesz, według moich dowódców cały mój oddział zdechł, przepadł zgnił i nie ma po co wracać. Prócz trzech reszta to tylko najemnicy, łajzy i mordercy. Tych trzech wyciągnąłem z gówna powstałego z pomyłki jakiegoś jajogłowego ze sztabu, ich mogiły też gdzieś tam som ale najpewniej są MIA* - splunął żołnierzowi pod nogi.
-Więc najłatwiej stwierdzić "pierdolę to". Świat jest zły więc ja też taki będę. Pogrzebałem ojca, pogrzebałem towarzyszy broni. Przez trzydzieści lat tułam się po stanach i pomagam ludziom. Zapłatą była zdrada przyjaciela i żony. I co? Zacząłem walczyć z czymś za co kiedyś gotowy byłem oddać życie? Nie. Znalazłem nowy cel. Nie skurwiłem się i zezwierzęciłem do końca.
-Szczęśliwiec... nie ma co i co teraz dasz mi w pysk Supermenie, spalisz na stosie jak Matgulfa, a może wyrznąłeś wszystkich jego wyznawców, nawet kobiety i dzieci, te niedołężne i chore? Też mi bohater kurwa twoja mać, dałeś mi radę sukinsynu bo Twój czerwony padalec przestrzelił mi łapę.
Długowłosy zerwał się na równe nogi czerwieniejąc z wściekłości, zachwiał się jednak i szybko opadł na asflat. Ciężko klapnął o drogę krzywiąc się z bólu, ale usiedział.
-Tam z tyłu.
Stephen machnął dłonią w kierunku barykady z ciężarówkami.
-Jest kobieta. Znaleźliśmy ją zapłakaną w kościele. Pomogliśmy. Nie jestem supermanem, jestem człowiekiem. Spójrz mi w oczy i powiedz mi to samo.
Młodzieniec spojrzał mu prosto w oczy i powiedział z pasją
-Jestem człowiekiem i staram się przeżyć w tym gównianym świecie. Staram się utrzymać mój oddział przy życiu... a Ty żołnierzu ilu dziś straciłeś ludzi?
-Dzisiejszy dzień się jeszcze nie skończył. Straciłem. Tylko, że również uratowałem. A Ty żołnierzu? Ilu ludzi dziś uratowałeś?
-Jeśli wybiliście wszystkich z Antonito, to widać nikogo - co Wam dało prawo ich zabijać, co czyni Was lepszymi od nich? To ze nie pożeracie innych ludzi? ale jecie świnie, krowy, szczury nie? Żresz mięso żołnierzu, czy może trawę jak twoi indiańce?
Palił wszystkich nienawistnym wzrokiem, tocząc nim po twarzach zgromadzonych niczym szaleniec. Tak go pewnie wszyscy odbierali, jako szaleńca. Dla Rothmana był jednak zagubionym człowiekiem.
-Nie wszystkich. Chcesz ja zobaczyć? Porozmawiać? Spojrzeć w oczy? Co mi dało prawo? To, że zwierzęta są zwierzętami, nie ludźmi. Nigdy nie zamordowałem człowieka, to dało mi prawo do obrony innych. Do obrony tej kobiety.
-Nie zamordowałeś? Nigdy? Żadnego człowieka? Aby na pewno? Czym różni się zabicie na froncie, wojnie od mordu, hm?
-Mord oznacza zabójstwo bez celu, nie w obronie. Nigdy nie strzeliłem do człowieka inaczej niż w obronie czyjegoś życia.
-Acha czyli będę musiał jeszcze słuchać Twojego ględzenia bo mnie nie zabijesz, jestem bezbronnym jeńcem? Blefujesz więc - wstał - mogę więc odejść, przecież nie strzelisz mi w plecy nie? - odwrócił się na pięcie i zrobił jedne chwiejny krok
Rothman nawet się nie poruszył.
-Jak się nazywasz żołnierzu?
Mężczyzna zatrzymał się w pół drogi
-1138 Matthew Perry 3 korpus Marines.
-Jak się nazywają Twoi ostatni towarzysze?

-Brick Kovalsky, Dexter Newson i Motl McTaggert
Stephen wstał i podszedł do czarnowłosego.
-Jak wyglądają? Jak ich poznam wśród zbirów?
-Brick był na szczycie ze swoją emką - Motl i Dex osłaniali mi plecy - tamtym łachudrom nie zaufam na tyle - odwrócił się z powrotem i spojrzał na Rothmana - zrozum proszę, robiliśmy... - głos mu się załamał - byłem wściekły, czułem się zdradzony oni tak samo. Mieli nas wszystkich gdzieś, obrażali, nienawidzili jak tego pieprzonego Johna Rambo w pierwszej krwi -widziałeś to kiedyś... ? Weteranów z frontu - jak gnoi...
Rothman skinął głową w zrozumieniu.
-Semper Fidelis... Po prostu chciałeś być zawsze wierny towarzyszom. Tak jak prawdziwy żołnierz. Nie wiem Perry co robiłeś. Nie wiem kim się stałeś. Wiem jedno, stoi przede mną teraz oficer USA Marines.
-Na to już chyba za późno, sir
Rothman pokręcił głową.
-Nie jest za późno. Cokolwiek robiłeś, czymkolwiek się stałeś dla mnie teraz jesteś żołnierzem. Twoi podkomendni są dla mnie żołnierzami. I potraktuje Was tak jakbym potraktował żołnierzy. Z szacunkiem.
Rothman zagryzł wargi.
-Nie chce być patetyczny... Ale jeśli szukasz rozgrzeszenia właśnie je otrzymałeś, od takiego starego reliktu przeszłości jak ja.
Stephen przełożył Berretę do lewej ręki, wyprężył się na baczność i zasalutował. Idiotyczny i bezsensowny gest, pusty i bez znaczenia. Jednak w tej chwili dla tych dwóch mężczyzn znaczył wiele.
Młody również stanął na baczność, wzrok mu się zaszklił i z wyrazem wielkiego bólu na warzy oddał salut ranną ręką, po czym zachwiał się i opadł na kolana. Odpowiedział mu z szacunkiem równie pustym gestem, mimo rany dał radę. Gdzieś, wydawałoby się, ze hen w oddali zaterkotała seria karabinu.
-Zatrzymajmy tą rzeź - wymruczał Matt pod nosem.
Stephen dobiegł do niego i pomógł wstać. Gdy się odezwał głos znów miał twardy, a zdania wyrzucał krótko i dobitnie.
-Motimer, mamy kontakt z Lexem lub Daytonami? Powiedz im, żeby nie strzelali do trójki z tamtych. Snajper na górze i dwóch innych. Poznają ich po ruchach, każdy od razu pozna, że to żołnierze a nie łachudry, będą pewnie lepiej uzbrojeni od reszty może umundurowani. To są weterani z Frontu i pomogą nam z łowcami skór. Pomogą nam dorwać tych skurwieli. Jeśli któryś zginął... Trudno, to wojna.
Gdy Matt złapał pion Rothman klepnął go w zdrowe ramię.
-Idź do swoich. Powiedz im, że koniec z napadaniem na podróżnych. Że nastała pora na zadośćuczynienie i odkupienie win. Tamte mendy nie mogą przeżyć.
Żołnierz sprawnym ruchem zabezpieczył i rozładował berrete, magazynek wsadził do jednej z wielu kieszonek kamizelki taktycznej czarnowłosego a nienabitą berrete wcisnął do dłoni. Nie chciał go uzbrajać tutaj ani puścić w kanion bez broni. Miał nadzieje, że zrozumie i jakimś agresywnym gestem nie sprowokuje Pyro czy Rocketa do strzału.
______
* Missing In Action - zagubieni w akcji
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 24-12-2009, 18:00   #103
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
MJ działała jak automat. Automatycznie, bez typowego dla siebie sprzeciwu, wykonywała polecenia Lexa. Nieprzytomnie, z walącym sercem, trzymając głowę nisko ziemi, doczołgała się na tyle blisko Silvera, by nie musiał krzyczeć a jednocześnie na tyle daleko, by nie mieć oglądu sytuacji na dole. Jedyną myślą kołaczącą się w jej głowie była fraza - Sky nie żyje. Kurna, dziewczyna była niewiele starsza od niej. I gdyby to MJ stała na jej miejscu, to ona zarobiłaby owa kulkę. Pozbawiona przewodniczki grupa z pewnością prędzej czy później na tym straci. Gdyby tymczasem to radiooperatorka zginęła, strata nie byłaby tak dotkliwa. Z jasnością pioruna MJ uświadomiła sobie, jak kruche jest życie a jednocześnie jak mało znaczy jej własna egzystencja. A także jak mało ma ze swojej strony do zaoferowania. Fuka na Rocketa, ale przecież sama nie jest lepsza. Co niby odstawiła w kościele, jak nie totalną brawurę i spontaniczną samowolkę? Strzelanina wywiązała się w dużej mierze z jej winy. Czy zatem nie powinna nieco odpuścić Rocketowi? W końcu każdy popełnia błędy i radzi sobie jak może...

- MJ, daj znać Mortowi co się z nami dzieje… Proszę - wyrwał ją z zamyślenia stanowczy głos Lex'a. Nawet gdyby nie dodał na końcu tego wymuszonego raczej "proszę", MJ i tak by ową prośbę spełniła. Jej nędzne życie w dużej mierze zależało teraz od Silvera i współpracy z nim. Jeśli przeżyją, to może jeszcze i ona zdąży coś zmienić... wydorośleć.. ogarnąć się...

Skinąwszy głową wygrzebała z plecaka sprzęt i namierzyła częstotliwość radia w które wyposażona była ciężarówka.

- Mortimer - zaczęła pomału, starając się mówić pomału i wyraźnie - Mam złe wieści. Sky nie żyje. A te sukinsyny idą teraz po nas. Mam nadzieję, że macie jakiś plan, bo inaczej nie będzie już czego zbierać - zakończyła ponuro, starając się nie widzieć miny Lex'a mówiącej "no chyba cię pojebało" - A co się dzieje u was? Odezwij się! Odbiór!
 
Ribesium jest offline  
Stary 28-12-2009, 10:58   #104
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
Często chcielibyśmy załatwić wiele rzeczy na raz. Są jednak chwile, gdy pragniemy by czas stanął w miejscu, abyśmy mogli odetchnąć, przyjrzeć się sytuacji, zastanowić się nad najlepszym wyjściem. A potem Krok po kroku, spokojnie wykonać po kolei wszystkie założenia, tak by spełnił się nasz plan - nasze oczekiwania. Tak by nikt nie zginął…
Ale tak jak nie da się zrobić wielu rzeczy za jednym razem, tak często los sprawia, zę wiele rzeczy na raz dzieje się bez naszego udziału…


Gdy padł pierwszy strzał z karabinu trzymanego przez Lexa, MJ słała w eter pierwsze wieści do karawany.

Jednak zajęty rozmową Stephena i Matta, Mortimer Vasqomb usłyszał wezwanie radiowe, dopiero w chwili gdy długowłosy rzucił się chwiejnym pędem w stronę swojego oddziału.
- MJ, Lex - wrzasnął do nadajnika handlarz - nie strzelajcie do snajpera i dwóch żołnierzy z tego oddziału, reszta to szumowiny, ale tej trójki nie ruszajcie ! Zaraz wróci tam długowłosy dowódca, dogadaliśmy się, rozumiecie dogadaliśmy się !-

Drugi strzał. Przebił czaszkę operatora ciężkiego karabinu, rozbryzgując krwawe kawałki mózgu na asfalt i stojącą obok ciężarówkę.

Gdy lufa M249 bluznęła ogniem Dex i towarzyszący mu na drodze chłopak zanurkowali na boki szukając osłony. Młody, powstrzymywany znakami ranionego żołnierza, początkowo zagrzebywał się w rowie, gdy jednak zauważył śmierć towarzysza swych niedawnych zabaw, krzyknął nisko i zerwał się do biegu. Zza paska wyrwał ciężki pistolet zakończony topornym tłumikiem i zaczął na ślepo ostrzeliwać skały ponad ciężarówkami.
Pojedyncze pociski wzbijały tylko niewielkie fontanny piasku i gruzu daleko pod pozycją kowboja.
Dex wychylił się zza skały obserwując przeciwległe stanowisko, na którym znajdowali się Daytonowie.

Stamtąd padł trzeci strzał.

Ganger obrócił się na pięcie i runął na ziemie niczym szmaciana lalka. Z bezwładnych rąk wypadł pistolet. Gdy upadał warkocz krwi zawisł na sekundę w powietrzu, by po chwili rozlać się z jego szyi na cały stygnący tors młodzika.

***

Nogi mam jak z waty, wydaje mi się jednak, że biegnę. Czuje tylko tępe uderzenia stóp o asfalt. Współgra z nimi tępy tętent krwi dudniący w uszach i skroni. Horyzont zamazuje się i podryguje. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że lecę na spotkanie drogi - upadam na pysk. Chłodna rączka pistoletu, którą wepchnął mi w dłoń stary żołnierz, gdzieś umyka, nie słyszę nawet klekotu broni o asfalt. Zrywam się, z płomieniami w płucach do ponownego biegu. Ciepła ciesz zalewa mi usta, zapychając nos. Ledwo oddycham. Czerwono czarne płaty tańczą przed oczami.
Zwielokrotniony echem w mojej czaszce odgłos strzałów ogłusza mnie myślą:
~ Zawiodłem, zabiłem ich… ~

***

Dex zauważa swojego dowódcę. Bez namysłu wypada zza osłony, puszczając serię z pistoletu. Kule świszczą. Pocisk trafia go w pierś. Żołnierz puszcza broń i osuwa się na ziemie. Matt dopada do towarzysza z krzykiem. Osłania go własnym ciałem wyciągając pustą dłoń w stronę skał na której sadowią się Daytonowie.
Łzy ściekają mu po policzku.
Zapada cisza…



***
Jak pchłę wyłuskuję nadajnik z martwego ucha Dextera. Wyrywam mikrofon przypięty do kołnierza. Wkładam odbiornik do własnego ucha i naciskam trzęsącymi się dłońmi mikrofon
- Tu Matt - 1138 - zgłaszać się i zbiórka przy ciężarówkach. Nie otwierać ognia. Potwierdzić rozkaz.-
Czekam z tłukącym się sercem spoglądając w zakrzepniętą maskę Dexa. Nie mogę powstrzymać łez…
- Dylon i Jekud obecni już idziemy..
Wyciągam pistolet z zimnej dłoni Newsona. Wyrzucam na asfalt pusty magazynek. Przeładowuję, odciągam zamek. Słucham jak pocisk trafia do komory.
Bliźniaki wychodzą zza ciężarówki, rzucają broń i biegną w moją stronę. Szczury, brak dyscypliny.
Pierwsza seria rozrywa pierś Jekuda. Przesówam lufę w stronę zdziwionej twarzy Dylona.
Trzy pociski zamieniają wyraz zaskoczenia w krwawy ochłap...

Zaciskam dłoń na rączce Beretty 93R. Z lufy leci siny dym. Jak tchnienie zza światów. Patrzę jak dłoń, jak lufa powoli wędruję do mojej skroni…
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.

Ostatnio edytowane przez Nightcrawler : 28-12-2009 o 11:00.
Nightcrawler jest offline  
Stary 01-01-2010, 23:15   #105
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Iura silent bello, bello lex opprimitur vi

Seria aktów miłosierdzia, jakie dzisiejszego dnia popełnił powinna zatrważać Lex’a Silvera, tak jak nic innego od wielu tygodni. Powinna go zatrważać i to nawet dość poważnie. Jednak ciężar, jaki spoczywał na jego ramionach zapewnił mu skuteczną ochronę przed głębszą refleksją na ten temat. Pięćdziesiąt kilka kilogramów kobiety… martwej Sky. Kiepska fucha. Jednak była to robota właśnie dla niego. Poszła z nim i to nie, kto inny powinien ją odprowadzić spowrotem.

Rewolwerowiec nie schodził ze wzgórza z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Wręcz przeciwnie, był więcej niż bardzo niezadowolony z takiego obrotu sprawy. Wszystko się to potoczyło trochę, kurwa nie tak. Bilans zysków i strat był dość kiepski, może nie dla niego ale dla karawany, za której część był przecież uważany. Pomimo, iż po tej spalonej słońcem ziemi chodzi od kwadransa paru skurwieli mniej… Pomimo, iż kilku bezbronnych ludzi za parę chwil wyjdzie z klatek. Karawana miała dwóch członków mniej… przewodnik i zwiadowca. Tylko dwóch i aż dwóch.

- Manniego nie znalazłem. Oznajmił, gdy dotarł już do samochodów.

Ostrożnie złożył ciało Sky na poboczu. Chwilę się jej przyglądał, jakby coś rozważał… a może ją pożegnał na swój sposób. Poprawił kapelusz na głowie zapalił papierosa i poszedł w stronę ciężarówek z niewolnikami.

***

Przekaz z nadajnika był mocno niezrozumiały. Można powiedzieć, że wręcz alogiczny i w dodatku awykonalny. Lex mógł tylko pogratulować umiejętności negocjacyjnych i zdolności dogadywania się z chodzącymi trupami komuś z członków karawany. Bo „dowódca”, czy inni żołnierze z oddziały byli niczym innym jak niewiedzącymi jeszcze o tym łażącymi ludzkimi ścierwami… podobnie zresztą jak reszta szumowin. Trupy. Wydali na siebie wyrok dość dawno temu. A dzisiaj przelali czarę goryczy. Dzień sądu nadszedł. Lex Silver nie uznawał okoliczności łagodzących takich jak współudział czy bierny obserwator.

Zabójstwo Sky i Manniego. Winni. Kara śmierci.

Morderstwo matki na oczach dziecka. Winni. Kara śmierci.

Porzucenie i zdrada towarzyszy w obliczu dominacji wroga. Winny. Kara śmierci.

Zmuszenie pana Silvera do wspinaczki, czołgania i doprowadzenie go do nieprzyjemnego kaszlu. Winni. Kara śmierci.

Lex nie znał ostatniego zarzutu… bardziej niż cokolwiek innego przekreślający ich prawo do czegokolwiek. Sprzedaż ludzi na mięso. Winni. Kara śmierci.

Nie dał osiłkowi chwili refleksji nad swoją marną egzystencją. Nie dał mu czegoś, co on dawał swoim ofiarom… wielkodusznie pozbawił go strachu przed zakończeniem nędznego żywota. Strzelił. Zabił.

Luneta skierowała się w inną stronę i trzeba przyznać, iż wydarzenia następujące w kolejnych chwilach przybrały mało oczekiwany obrót. Finał był iście Szekspirowski…

Trup słał się dość gęsto, a krew spływała obficie po drodze stanowej i co godne odnotowania była to głównie krew tych złych. Pierwszy padł młody z przestrzeloną szyją. Następnie ranny żołnierz tracący zimną krew i rzucający się po swojego dowódcę pod ciężkim ogniem wroga. Poległ w iście amerykańskim stylu… godna śmierć dla marines’a. Tylko, że on już od dawna był niczym innym jak gnidą łażącą na dwóch nogach i udającą żołnierza. Później główną rolę odegrał długowłosy dowódca – zdrajca. Wysłał do diabła bliźniaków. Bez mrugnięcia okiem, bez cienia wyrzutu i straty. Ciekawe czy jak wczorajszego wieczoru pił z nimi samogon i rżnął, którąś z dziewczyn przeznaczoną na obiad świńskiego kaznodziei też miał ich za nic…

Rewolwerowiec widział jak przyszła chwila refleksji. Chyba ktoś nie umiał już unieść swojego krzyża. Ciężar podjętych decyzji kazał żołnierzowi skierować wylot lufy w stronę własnego łba.

Szlachetnie… Godne pożałowania zachowanie.

Padł strzał. Bezwładne ciało zwaliło się na drogę. Z lekkim wyrazem zdziwienia na twarzy.

Lex był niezadowolony z takiego rozwiązania. Przeznaczył dla niego inną śmierć, chciał mu dać szansę zaznania nieco empatycznej refleksji nad losem jego transportu… dać poczuć dowódcy jak to jest być jedzonym. Jednak tamten postanowił zniweczyć jego plany. Postanowił uciec przed odpowiedzialnością. Postanowił być panem swojego losu. Postanowił… jednak tym razem to rewolwerowiec był tym, który zdecydował się na inne rozwiązanie.

Ułamek sekundy obserwował dymiącą łuskę pocisku kalibru 5.56 mm leżącą przy jego nodze. W pamięci miał jeszcze obraz krwawej plamy rosnącej na lewej piersi munduru ostatniego z dostawców mięsa dla społeczności w Antonito. Gdy wystrzelona przez Lex’a kula trafiła w cel.

- Chyba nic tu po nas, panienko. Zwrócił się do lekko zdziwionej MJ. A może wcale nie była zdziwiona takim obrotem sprawy. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Nie jego sprawa. – Na dole, przy wozach mam bourbon’a… i wielką ochotę się go napić. Jeżeli nie pozwolisz mi go wypić samemu to nie będę miał do ciebie żalu. Uchylił kapelusz i ruszył w powrotną drogę.

- Oczywiście zaproszenie nie obejmuje sentymentalnej gadki o tych, co polegli i o twoim dzieciństwie. Rzucił na odchodne już swoim typowym „wszystko mi jedno” tonem.

Nim zabrał ciało Sky przeszukał jeszcze trupa snajpera. Znalezione fanty pochował, a ciało sturlał na drogę ze wzgórza.

- Mess with the best die like the rest. Nic bardziej na miejscu nie przychodziło mu do głowy. Pożegnał go jak umiał najlepiej.
 
baltazar jest offline  
Stary 02-01-2010, 00:39   #106
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Bieg, złudna nadzieja, świat ograniczony tylko do trasy. Żołnierz biegł ile miał siły w nogach. Kule świstały, ktoś do kogoś strzelał... Może do niego? Nieważne. Powstrzymać to, powstrzymać tą rzeź. Dotrzeć do Daytonów, kazać im przestać... Nie było innego sposobu na skontaktowanie się z braćmi, nie mieli radia. Wzniesienie, wspinaczka, wolna za wolna. Rozorana skóra na prawej pięści i niedawne rany dawały o sobie znać. Całe ciało go bolało. Musi zdążyć!
Nie zdążył, widział w biegu co się dzieje. Matt upadł, nic dziwnego ostro go skatował. Jeden z jego ludzi niebaczący na ranną rękę rzucił się dowódcy na pomoc. I dostał kulkę. Najstarszy z Daytonów naprawdę dobrze sobie radził z karabinami.
Zatrzymał się, sam nawet nie zdawał sobie z tego sprawy i obserwował w milczeniu całe zajście.
Matt wywołał resztę swego oddziału. Dwóch mocno do siebie podobnych mężczyzn. Było widać w sposobie poruszania się tamtych, że nie należą do oddziału marince. Rothman wstrzymał oddech, co teraz się stanie? Perry był teraz w ciężkim stanie, stracił trzech przyjaciół, trzech braci. Popadnie w stupor? Skrzyknie szumowiny i rozpocznie straceńczy atak? Zabije braci?
Zabił. Dwie krótkie serie, dwa trupy. I dłoń podnosząca pistolet do skroni.
Stephen zrozumiał całą sytuacje w mgnieniu oka. Mógł działać. Mógł krzycząc zbiec na dół, powstrzymać go. Mógł spróbować strzelić, był dobrym strzelcem i powinien trafić z pistoletu w ramię nawet z takiej odległości. Mógł nic nie zrobić. I tak uczynił. Stał i patrzył na unoszącą się oksydowaną lufę. Widział niezwykle ostro łzy na twarzy, niezrozumienie. Chciał coś zrobić, oddać jakiś hołd żołnierzowi. W końcu tak niewiele ich różniło. Spotkani ludzie. Tylko to. To on mógł spotkać świńskiego kaznodzieje i dla niego pracować. To Matt mógł spotkać Mortimera i podróżować z karawaną. Nie wiedział jednak jak to zrobić. Salut, jakieś słowa... Nic nie było właściwe.
Padł strzał, karabinowy. Żyjąc na tym nie najlepszym ze światów człowiek uczy się rozróżniać takie szczegóły. Ktoś z karawany nie wytrzymał i postanowił uniemożliwić żołnierzowi skończenie ze sobą, ukarania samego siebie. Daytonowie. Rothman spojrzał na braci, dwóch obserwowało egzekucje, trzeci patrzył na niego nie rozumiejąc jego przybycia.
Coś ostatnio dużego tego nierozumienia.
Rothman przegrał, czuł się jakby to on dostał kulkę.
Jeśli nie Daytonowie to Lex. Ciemna sylwetka po drugiej stronie poprawiła kapelusz i przerzuciła karabin przez ramię. I odeszła. Odeszła z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku. Ucieszona, że po tym nie najlepszym ze światów jest o jednego potwora mniej.
Rothman stał tak jeszcze przez chwilę. Nie wrócił do karawany, podszedł do najstarszego z Daytonów. Jak on się nazywał?
-Dobra robota. Uratowaliście nam życie.
Co teraz? Stephen wiedział, widział to wyraźnie. Odwrócił się i odszedł. Jak Lex. Niezadowolony, że właśnie zginął kolejny dobry żołnierz. Że ten nie najlepszy ze światów stał się jeszcze gorszy.
Podszedł spokojnie do karawany. Akurat gdy Lex przyszedł z ciałem Sky. Rothman się nie przejął. Nie znał jej, dziewczyna dodatkowo wiedziała na co idzie. Mogła zostać z Mortimerem i resztą.
-Mortimer, masz jakiś szpadel? Trzeba wykopać grób.
Spojrzał na nieżywą dziewczynę, na jej twarz zastygłą w wyrazie niezrozumienia i bólu. Spojrzał na drogę, na trupy.
-A nawet cztery.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 03-01-2010, 21:41   #107
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
MJ od dłuższego już czasu nie ogarniała tego, co się wokół dzieje. Po komunikacie wystosowanym przez radio do Mortimera, ze zdumieniem usłyszała wiadomość zwrotną, nakazującą jej i Lexowi oszczędzić kolesi, którzy w każdej chwili mogli ich sprzątnąć. Czy Mortimera popieprzyło do reszty?! Co znaczy "dogadaliśmy się". A jeśli dowódca tamtejszych zrobi ich w bambuko i zerwie warunki kontraktu? Na litość, mają tu czekać, aż ktoś wsadzi im kulkę w łeb tylko dlatego, że Mortimer jest zbyt poczciwy, dobroduszny i naiwny?

W MJ aż się zagotowało. Zanim jednak zdążyła odpysknąć, Lex'owi chyba puściły nerwy. Osiłek trafiony serią kulek z karabinu padł niczym mucha. Ładne mi negocjacje. Dziewczyna, ze smutnym uśmiechem, parsknęła pod nosem krótko i treściwie. Już się nie bała. Już nie płakała po Sky. Już było jej wszystko jedno. Tak niewiele warte jest ludzkie życie. Trwa, a w następnej sekundzie los przecina jego nić. Człowiek latami dojrzewa, dorasta, zbiera doświadczenia i przemyślenia, kształtuje się, wyznacza cele do których dąży, a potem pstryk - i gaśnie a cały jego wysiłek diabli biorą. Do dupy to wszystko.

A jednak, strzały ucichły i wyglądało na to, że rozgrywkę między karawanami można uznać za zakończoną.

- Chyba nic tu po nas, panienko - na głos Lex'a MJ nawet nie trudziła się by podnieść wzrok. Nie miała chwilowo ochoty patrzeć w twarz rewolwerowca. I tak wiedziała, jaką minę zobaczy – Na dole, przy wozach mam bourbon’a… i wielką ochotę się go napić. Jeżeli nie pozwolisz mi go wypić samemu to nie będę miał do ciebie żalu. - na to zdanie MJ jednak nie mogła nie zareagować. Uniosła lekko brwi i spojrzała pół-ironicznie w oczy Silver'a. Nie liczyła jednak, że coś wyczyta. Chciała jedynie upewnić się, czy się nie przesłyszała i czy naprawdę ten oto człowiek zaprasza ją na wspólną popijawę.

- Oczywiście zaproszenie nie obejmuje sentymentalnej gadki o tych, co polegli i o twoim dzieciństwie. - no tak, nie byłby sobą, gdyby tego nie dodał. MJ parsknęła krótkim śmiechem, szczerym i niewymuszonym. O ironio. Za dużo tego jak na nią. Naprawdę, dzisiejszy dzień to stanowczo za dużo.

- Chodźmy więc - odparła krótko. - Zawsze możemy pogadać o Twoim dzieciństwie - pozwoliła sobie na marny żart i ruszyła na dół za rewolwerowcem.
 
Ribesium jest offline  
Stary 05-01-2010, 14:42   #108
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
Każdy strzał odbijał się gromem w jej duszy. Wydawało się jej, że słyszy jęki umierających, szum krwi… Napięła mięśnie gdy przed oczami stanął jej obraz mutanta, który tłuk ją pięściami by potem zgwałcić na zimnej kamiennej posadzce…
Gorące łzy popłynęły po jej twarzy żłobiąc szerokie bruzdy na jej zabrudzonej skórze. Odrzuciła głowę do tyłu padając na klęczki. Spazmatyczny śmiech wstrząsnął jej ściśniętym gardłem.
Silne ramiona oplotły ją czule. Umilkła i spojrzała w zamglone oczy Indianina
- Ucieknijmy stąd, ucieknijmy od tego świata, proszę - zaszlochała wtulając się w jego pierś. Kot pogładził ją po głowie i wyszeptał w zlepione brudem włosy
- Już nas tu nie ma…

***

- Mam łopaty w ciężarówce - odpowiedział Rothmanowi Mortimer, po czym zwrócił się do syna:
- Alex, łap się za szpadel i pomóż Stephenowi; ja z Edem sprawdzimy co to z tymi wozami tych żołnierzy było… Lila chodź z nami - dodał po krótkim namyśle. Najwyraźniej uznał, że kobieta i dwóch staruszków wydadzą się mniej groźni dla grupki więźniów przetrzymywanych przez grupę Matta. Spojrzał jeszcze po drużynie i zatrzymał wzrok na Rewolwerowcu i Radiooperatorce.
- Lex, MJ, macie siłę by nas osłaniać jeszcze przy ciężarówkach w razie potrzeby. - spoglądał na dziewczynę ze zmartwieniem, spodziewając się że walka na szczycie mogła nadszarpnąć jej nerwy…

***

Wszystko rozmywało się w ciszy niewypowiedzianych słów. Szli drogą w stronę postoju drugiej karawany niczym kondukt żałobny. Odgłos ich kroków - szuranie podeszw po asfalcie wydawała się odbijać upiornym echem od nagich głazów otaczającego ich kanionu. Gdy dotarli do zakrętu świat zamarł. Więźniowie w ciężarówce wstrzymali oddech nie wiedząc co ich czeka. Po chwili usłyszeli dźwięk łopat ryjących w brudzie. Alex i Stephen rozpoczęli swoją ponurą pracę, zbierając zwłoki żołnierzy i kopiąc dla nich mogiły. W rowie, gdzie Gert Dayton zastrzelił pierwszego nich, znaleźli karabin wciąż mierzący oskarżycielsko w stronę cypla na którym znajdował się snajper. G36 spoglądało na nich jednym okiem kolimatora.

Ed i Mort zaciągnęli na kupę truchła gangerów. Zebrali też przy ciężarówce cały ich sprzęt. Potężne M249 z prawie pełną taśmą naboi, P90 z dwoma śmiesznymi magazynkami, wysłużone M16, 2 Beretty i wyciszony pistolet Browninga. Vasqomb otarł pot z twarzy, rozmazując na czole nieswoją krew, i przyjrzał się broni.
- To wszystko jest więcej warte w tym zasranym świecie niż życie tamtych ludzi - szepnął smutno do starego montera.

Lila podeszła do ciężarówki i spróbowała miłym głosem uspokoić więźniów, w dłoni jednak czaiła się śmierć - Glock 18 połyskiwał antracytem w popołudniowym słońcu.
- Jest tam kto ? - zaczęła naiwnie - Jesteśmy podróżnymi, wywiązała się walka z tymi gangerami, oni wszyscy nie żyją…
Nieskładny ryk z wielu gardeł wzbił się ponad brezentową osłonę naczepy. W większości było to wołanie o pomoc, łkanie, modlitwy i piski radości. Vasqomb okrążył ciężarówkę i odsuwając się na bezpieczną odległość wyszedł tak by więźniowie go widzieli i zbladł. Przerażone, zapłakane twarze przyciskały się do stalowej klatki. Ręce, podrapane, krwawiące i posiniaczone wyciągały się w jego stronę w błagalnym geście.

Otworzyli więc.

Jedenaście osób, w tym trójka dzieci, czterech mężczyzn i cztery kobiety. W jazgocie i płaczu, w uściskach radości dowiedzieli się ze porwano ich w nocy z okolic Chamy. Z tej samej Chamy do której zmierzali na Dzień Niepodległości. Teraz sprawili ze faktycznie będzie co świętować. Tylko jeden chłopczyk nie przestawał płakać. Wybiegł z tłumu i zaczął się rozglądać w koło, błagając mamę o powrót.

Dwa ciała.

Na pace drugiej ciężarówki znaleźli zwłoki Manniego i nieznanej kobiety. Lex już ją widział, jak drab i dzieciak wynosili jej zwłoki i wrzucali jak wór kartofli do pojazdu. Brezent stał się jej całunem, drewniane pudło naczepy jej trumną. Wtulona w martwego tropiciela czekała na odnalezienie.

Jej syn już do niej biegł…
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.

Ostatnio edytowane przez Nightcrawler : 05-01-2010 o 16:05.
Nightcrawler jest offline  
Stary 05-01-2010, 21:02   #109
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Powinien zatrzeć ręce, rzucić coś pseudo zabawnego i ruszyć do szabrowania trupów. Tak by zrobiło większość społeczeństwa. Nie to, że Stephen nie należał do tej większości... Po prostu nie zawsze trzeba myśleć o korzyściach, czasem trzeba coś zrobić bo... bo po prostu tak trzeba.
Rothman skinął Mortimerowi głową i poszedł za Alexem na tył. Wzięli łopaty i ciągle milcząc ruszyli kopać groby. Sześć grobów. Czterech żołnierzy i dwóch członków karawany, resztę mogły dziobać kruki i wyjadać psy. Żołnierz zdjął kamizelkę taktyczną i podkoszulek, ubranie wierzchnie wylądowały na masce samochodu przykrywając wcześniej tam leżący pistolet. Następnie podał Alexowi łopatę.
-Potrzymaj.
Schylił się i podniósł bezwładne ciało medyczki, nie wiedział nawet jak miała na imię. Dopiero śmierć wyryła na tej niewzruszonej twarzy emocję. Blada skóra, wyraz bólu i dezorientacji... Wyrzuty. Gdyby nie jego skrupuły medyczka by żyła, właśnie by mijali się z tamtą karawaną.
Wstał powoli i ciężko, chociaż ciało mu nie ciążyła, dziewczyna zdawała się nic nie ważyć.
-Pyro, Rocket naszukajcie nam kamieni, sporych. Byle dużo, trzeba czymś przykryć mogiły by zwierzęta nie wydziobały.
Żołnierz na miejsce ostatniego spoczynku całej szóstki wybrał miejsce pod samotnym drzewem, niedaleko karawany żołnierzy. Złożył tam ostrożnie ciało.
-Zniosę ciała.
Dał dwa kroki, coś go jednak zatrzymało. Chciał się odwrócić ale nie mógł. Spojrzenie na Alexa wiązało się z koniecznością spojrzenia na martwą medyczkę.
-Znałeś ją dłużej. Jeśli miała coś z czym chciałaby zostać pochowana to przynieś.
I poszedł, poszedł znosić ciała.

Matthew Perry i Dexter Newson

Leżeli niedaleko siebie. Nie opierali się o siebie, nie zastygli niedaleko siebie w jakiejś bohaterskiej pozie... Leżeli jak dwa ochłapy mięsa. Dwie zastygłe twarze.
Jedna na której ciągle lśniła łza wyrażała czysty ból w pierwotnej zwierzęcej postaci. Ból spowodowany stratą kogoś bliskiego, ból spowodowany stratą brata.
Druga nie wyrażała niczego, maska wyprana z emocji. Jej właściciel zginął nawet nie zdając sobie z tego sprawy, w boju. Jak marines.
Czarny pistolet nie błyszczał w słońcu, leżał na asfalcie tuż przy dłoni zmarłego żołnierza.
Oba ciała zostały zaniesione i położone obok Sky. Berreta znalazła swoje miejsce za pasem.

Brick Kovalsky

Ciało w nienaturalnie wykrzywionej pozycji leżało niemal na środku drogi. Obrażenia na pewno nie były wywołane walką, wielokrotne złamanie musiało zostać wywołane upadkiem. Nikt nie spadł podczas walki, ktoś musiał zepchnąć ciało. Czyli żołnierz musiał być gdzieś wysoko na skałach. Brick, strzelec. Rothman podniósł ciało, w korpusie ziała ogromna dziura po kuli, nie karabinowej raczej rewolwerowej. Lex go dorwał. Rothman nie miał pretensji do Silver, sam by postąpił identycznie i nawet się przy tym by nie zastanowił. Amerykanin o prawdopodobnych polskich korzeniach został złożony wśród towarzyszy.

Motl McTaggert

Ciało w rowie. Matt nie ufał najemnikom na tyle by pozwolić się osłaniać. Osłaniał go Dexter i Motl czyli teraz leżał tu któryś z nich. O tym który umarł od kuli Daytona próbując go zabić a który zmarł na drodze nie dowie się pewnie nigdy.
Uklęknął i podniósł ciało. Krew żołnierza pociekła mu po plecach. Jeden celny strzał prosto między oczy.
Obok leżał karabin, G36, cud przedwojennej techniki. Rothman powinien teraz rzucić ciało, uklęknąć i dziękować Bogu za to znalezisko. W radości oglądać spluwę i zachwycać się kolimatorem czy liczyć naboje. Śmiać się z radości, że dostał w swoje łapy jeden z lepszych karabinów szturmowych. Tak by zrobiła większość osób przemierzających pustkowia. Nie zrobił tego. Podniósł spokojnie karabin i trzymając go w jednej ręce a drugą asekurując przerzucone przez ramię ciało wrócił pod samotne drzewo. Karabin przyda się do ochrony karawany



Pod drzewem leżało pięć ciał. Każde wcześniej inaczej żyło, każde inaczej umarło. Każde zasługiwało na coś lepszego, każde dostało to samo. Jednak nie można płakać nad umarłymi nie zadbawszy o żyjących. Stephen metodycznie zaczął przeszukiwać ciała pomijając medyczkę. Wszystkie przydatne rzeczy lądowały na ziemi. Zapasowe magazynki, broń boczna, noże, nadajniki... Wszystko co mogło pomóc karawanie w przeżyciu. Za to Rothman nie ruszał prywatnych rzeczy, nawet nie zajrzał do większości kieszeni. Przełamał nieśmiertelniki wszystkich, którzy je mieli. Nie wiedział co z nimi zrobi, raczej bliskim nie będzie mu dane oddać. Tak było trzeba. Wszyscy byli żołnierzami, tak się robi z każdym żołnierzem, nawet wrogim.

Wszystko zostało zrobione. Wszystko co było trzeba zrobić zrobił, po za najważniejszym. Pochówkiem.
Zaczął kopać razem z Alexem. Plecy szybko zaczęły boleć, niedługo do nich zaczęły dołączać ręce. Kopali jednak, kopali bo tak było trzeba. Rosili ziemię swoim potem i krwią. Bo na to zasłużyli zmarli. Nie rozmawiali przy tym. Nie zamienili ani jednego słowa.

Gdy Alex skończył kopać drugi dół ledwo trzymał się na nogach. Mimo to przystąpił do trzeciego. Rothman pokręcił głową.
-Pozwól mi dokończyć. Nikogo z tej czwórki nie znałeś ani nie zabiłeś. Pomóż jeńcom, oni potrzebują Twojej pomocy bardziej niż ja. I dziękuje.

Kontynuował w samotności. Czując na plecach palące słońce a na skroniach pot. Kopał w milczeniu.

Sześć mogił był skończonych, Rocket i Pyro nazbierali kamieni. Mało ale musiało wystarczyć. Najważniejsze by medyczka miała jak najgodniejszy pochówek. Czwórka żołnierzy najpewniej nie oczekiwała nawet tego a Manni... Manni był najemnikiem.
Trzeba było złożyć ciała. Zaczął od Bricka. Strzelec legł w grobie, jego martwa twarz po raz ostatni została oświetlona promieniami słońca. Wypadało by coś powiedzieć lub zrobić. Rothman nie wiedział co, nikogo z tej szóstki nie znał. Słowa jakoś nie cisnęły się do ust, gesty nie chciały się wykonać. Zresztą co by tu powiedzieć? "Był dobrym żołnierzem?" Co zrobić? Zasalutować?
Ziemia spadła na martwego żołnierza.
Następni byli Dexter i Motl, obaj legli, obaj zostali zasypani.

Matt... Stephen rozmawiał z nim parę minut a wydawało by się, że znał tego człowieka całe życie. Zresztą znał go. Byli tacy sami, różniła ich tylko i aż jedna decyzja. I znów nie wiedział co powiedzieć. Wyjął Berrete za pasa. Sprawdził magazynek. Czternaście naboi, żołnierz wystrzelił sześć, siódmego mającego być ostatnim nie zdążył. Załadował magazynek i wprowadził nabój do komory. Patrzył na czarną oksydowaną lufę pochłaniającą promienie światła. Wiedział, że pistolet nigdy już nie wypluje śmiercionośnego roju małych srebrnych os. Ukucnął i położył broń na piersi zmarłego żołnierza, przykrył ją dłonią tak by marines na zawsze z nią został.
-1138 Matthew Perry 3 korpus Marines.
Powtórzył nieświadomie personalia zmarłego.
Nie salutował, nie mówił nic więcej. Nie był wstanie. Czuł się jakby chował towarzysza broni, część siebie...
Zasypał i czwarty grób.

Pozostały dwa otwarte groby. W jednym leżała medyczka w drugim tropiciel. W sumie niewiele więcej mógł o nich powiedzieć. Wbił łopatę obok. Rozejrzał się, Rocket właśnie przechodził obok, Bóg jeden wie w jakim celu.
-Powiedz Mortimerowi, że wszystko gotowe, jakby ktoś chciał się z nimi pożegnać... Tam leżą rzeczy żołnierzy, do dyspozycji Mortimera.
Wyprostował obolałe plecy, rozruszał zmęczone ręce. Podszedł do karabinu, broń ciążyła w zmęczonych rękach. Mimo to była znajoma, sama układała się w dłoni... Uczył się dokładnie na takim samym strzelać. Pozostała już tylko ostatnia sprawa do zamknięcia. Poszedł do karawany. Kopanie grobów zajęło mu dużo czasu, reszta musiała czekać. Zignorował ich. Szukał wzrokiem tylko jednej osoby. Gert Daytonn, doskonały strzelec, który szerzył najwięcej śmierci dzisiejszego dnia. Trafiał w myśl zasady jeden strzał jeden trup. Zabójczo skuteczny. Rothman w paru krokach zjawił się koło niego, skinął głową.
-Dobra robota. Trzymaj, należało do jednego z nich. Tego, który zginął pierwszy próbując mnie zabić.
Podał mu karabin. Przełknął ślinę, strasznie chciało mu się pić.
-A jak koniecznie chcesz się odwdzięczyć to możesz poczęstować wodą.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 13-01-2010, 00:19   #110
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Wprawdzie ci, którzy im zagrażali już spoczywają u ich stóp, ale rzucenie okiem na wszystko z góry nie było takim złym pomysłem. Skinął tylko szefowi karawany na znak, że akceptuje jego propozycję. Jej powiedział, że pójdzie sam. Lex Silver to aż nadto jak na takie zadanie. Spróbował ugasić pragnienie zimną wodą z manierki. Wiedział jednak, że aby zabić smak kurzu, potu czy śmierci będzie potrzebował czegoś mocniejszego niż ten napój. Ale na to przyjdzie czas później. Nie na tym krótkim postoju. Wieczorem.

Lex ponownie wdrapał się na wzgórze. Teraz był to już tylko spacerek. Zajął dogodną pozycję i zlustrował okolicę. Stał na szczycie w swoim czarnym garniturze. Materiał pokrywała warstwa kurzu. Twarz jak zwykle niezdradzająca emocji. Szaro – stalowe oczy lustrowały drogę, wozy wrogiej karawany i pustynię.

Cisza.

Pusto.

Bezpiecznie.

Dał znak Mortowi, że mogą ruszać. Żadnego zagrożenia nie było widać. Ostrożnie podchodzili, jakby nie wiedząc jak się zabrać za drogocenny ładunek. Życie ludzkie było gówno warte w tych czasach. Silver zastanawiał się ile świński kaznodzieja płacił za kilogram ludzkiego mięcha… Obserwował scenę przy wozach. Niewolnicy, a właściwie karma dla mutantów z nieukrywaną radością opuścili klatki. Kilkanaście osób, mężczyźni, kobiety i dzieci. Nie obchodzili go, cóż dla niego życie ludzkie też nie było specjalnie cenne. Tam skąd pochodził jedni rodzili się po to, aby służyć innym. Taki Amerykański sen, kurwa jego mać…

Chwilę przyglądał się chłopcu. Nie wyglądał jakby miał tu ojca, matka już też się nim nie zaopiekuje. Mały, zasmarkany obszarpaniec bez pomocy kogoś dorosłego ma solidnie przechlapane. Marne szanse na zarobienie kaski, marne szanse na jakiś posiłek. Jak go szczury nie zeżrą to pewno, jakie choróbsko go załatwi. A jeżeli jakimś cudem przeżyje najbliższy rok to pewno zacznie ćpać albo dawać dupy. Lex mógł obserwować taki moment w życiu tego szczeniaka, w którym właśnie się skończyło życie jakie znał, a zaczynało coś zupełnie innego. Rewolwerowiec o tym wiedział, a mały nie miał nawet bladego pojęcia. Właśnie w tej chwili ktoś powinien mu okazać odrobinę człowieczeństwa, ktoś powinien mu pomóc aby te kreatury nazywające siebie ludźmi miały jakieś prawo istnienia. Ktoś powinien, jednak z pewnością tym kimś nie był Lex Silver.

***

Siedział w cieniu skały. Towarzyszyła mu manierka i papieros. Siedział tak i obserwował jak stary wojak chowa innych wojaków. Można powiedzieć, iż podziwiał jego zapał i niewyobrażalną wręcz ignorancję. Stephen z honorami nieomalże równymi tym jakie były przy pogrzebie Pattona odprawiał pochówek bandy oprychów. Żołnierze, zamiast bronić ludzi przed molochem i jego pomiotami sprzedawali ich na żarcie. Jednak mundur, durnowata gadka, niezbędniki czy wyuczony dryl budził w innym żołnierzu poczucie niezrozumiałego obowiązku. Coś kazało temu żołnierzykowi pochować innych żołnierzyków i to bez względu na to jak strasznych okrucieństw się dopuszczali. Ot po prostu. Bracia żołnierze. Godne podziwu.

Rewolwerowiec obserwował z zaciekawieniem ten rytuał trwający bez mała kilka godzin. Spalona słońcem, skalista ziemia nie ustępowała łatwo pod naporem szpadla. Jednak zarówno Stephen jak i Lex mieli na to czas. Rewolwerowiec za nic nie chciał odpuścić sobie takiego widowiska. Miało ono coś w sobie takiego budującego… może tak to jest na tym świecie, że każdy ma takiego swojego Stephena. Nieważne jakim jesteś skurwysynem. Nieważne ilu niewinnych ludzi mordowałaś. Nieważne ile kobiet zgwałciłeś. Nieważne ilu mężów torturowałeś. Nieważne ile dzieci zjadłeś. Zawsze znajdzie się jakiś tam Stephen, który uzna ciebie tylko za zbłąkaną owieczkę i zasalutuje nad twoim ścierwem. Amen.

Podszedł do niego, gdy ten skończył. Raz jeszcze przyjrzał się jego twarzy poznaczonej upływem czasu. Popatrzył w zmęczone oczy i podał mu butelczynę jakiegoś samogonu. I odszedł bez słowa… chciał zobaczyć poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Nic takiego tam nie znalazł.
 
baltazar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172