Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2009, 08:32   #12
Midnight
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Zatem cała ta podróż po to jedynie była. By śmierci w oczy spojrzeć i słów starca wysłuchać. Przysięga... Dlaczego się na nią zgodziłeś Godfrydzie?
Nie odwracam spojrzenia, co najwyżej pozwalam by czerwienią rozgorzało.
Wie kim jestem. Czy wie kim byłam za życia? Nie, raczej nie, gdyż w innym wypadku o wieku by nie wspominał. Godfrydzie... Przez drogę jaką razem przebyliśmy zdążyłam niemal zapomnieć... Czym jestem. Dałeś mi tak wiele. Nie wiem co robić. Czegokolwiek jednak nie uczynię będziemy od chwili tej wrogami. Jeżeli wolę ojca swego chcesz wypełnić w pełni, tedy nasze drogi tu rozejść się muszą i złączyć jedynie w chwili gdy droga jednego z nas końca dobiegnie. Jedna przysięga... Słów kilka... Wszystko zaś przez tego, który brata twego na ścieżkę śmierci sprowadził. Czy był nim ten, którego szukam? Czy byłeś nim ty, Antrane? Czy stało się to przed czy po mnie? Tego muszę się dowiedzieć i tyle starzec ten rzec mi musi nim żywot swój zakończy.

- Czy wolisz panie bym kłam temu zadała? - Pytam i uśmiech na usta swe przywołuję.

Jest taki kruchy, taki bezbronny... Czy wiesz starcze że jedynie przyjaźń, która miedzy mną, a synem twoim się zrodziła przy życiu wciąż cię trzyma? Gdyby nie ona... Gdyby on obojętnym mi był... Gdyby nie pytania które chce zadać i odpowiedzi na nie uzyskać..

- Nie musisz, wiem i tak Córo Nocy... - oddech starca staje się chrapliwy. Zupełnie jakby wypowiedzenie tych kilku słów zbyt ciężkim zadaniem było.

Podchodzę bliżej by w twarz mu spojrzeć. Biel włosów ostro odcina się od ciemnej barwy poduszki.

- Umierasz... - Stwierdzenie faktu głosem cichym i niemal współczującym wypowiedziane.
- Wiedziałeś również gdy przysiąc mu kazałeś. Dlaczego? Rozumiem jeszcze chęć by zgładzić zagłady tego, który twym następcą być powinien. Dlaczego jednak ja, mój panie?

Współczuję mu bowiem lecz jednocześnie w sercu moim rozpala się iskra nienawiści.

- Bo jesteście przeciwnością ludzi, Istoty Nocy, my jesteśmy światłem, wy mrokiem. A Ty... - głos zaczyna mu się rwać - A Ty... jesteś również wrogiem wszystkiego... syna... ludu... nawet boga... Twojego boga - ostatnie słowa to szept.
Hargard opadł na poduszki i przez chwilę ciężko oddycha jakby zbierając siły.
W końcu dźwignął się na łokciu, w jego oczach zaiskrzyła nienawiść.
- Ale mój syn Cię pokona, a ja mu pomogę ... Straże... - krzyk ten jednak jest za słaby by ktoś go usłyszał

Kolejne kroki. Staję przy jego wezgłowiu. Jestem tak blisko iż bez problemu dostrzegam cienkie żyły pod cienką skórą szyi. Maleńkie żyłki zawierające w sobie słodycz, której me usta od dłuższego już czasu nie kosztowały.

- Taki słaby, taki wątły... Niczym pies który wiedząc że zdycha ugryźć chce jeszcze.. Kogo...? Wroga..? Mówisz panie że wrogiem jestem twego syna.. Tak, lecz nie tego z którym tu przybyłam. Może twoim, to prędzej. Twego pierworodnego, to pewne. Nie Godfryda. To prędzej ty z niego mego wroga zrobiłeś miast dać mu w rękę broń dzięki której zgładzić mógłby inne, mi podobne istoty. Mówisz żem wrogiem swego boga... Tak, lecz nie mój to był wybór i nie prosiłam ja o to... - Milknę, a dłoń niemal sama ku głowie starca się kieruje.

- Jak myślisz, dlaczego twój syn zostawił mnie tu samą z konającym ojcem?

- Mamisz jak nocna zjawa - starzec sapie ciężko - Mamisz jak tylko wy potraficie... Ale ja się nabrać nie nie dam... Straż !... - teraz krzyk jest już głośniejszy.

Uśmiecham się. Głupiec który w prawdę uwierzyć nie mogąc, kłamstwem ja zwie.

- Po cóż ich wołasz starcze? Wszak niczym są dla mnie... - Słowom mym towarzyszy niczym nie skrywane zniechęcenie. Następne jednak gniewną nutę i jakowąś stal w sobie mają.
- Chcesz ich śmierci? Chcesz zobaczyć jak spijam ich krew? Może wolisz jednak bym na twych oczach drugiego z twych synów w wampira zmieniła? Może ciebie...? Jesteś tak słaby, starcze, że niemal wysiłku żadnego w ten czyn bym nie musiała włożyć. Wołaj... Wołaj głośniej. Zakrzyknij imię jego... Głupiec z ciebie baronie.

Porzuciłam nadzieję że cokolwiek uda się z niego wydobyć. Jestem zbyt zmęczona, głodna, niecierpliwa. Gniew wyrywa się dziko z okowów, w których staram się go trzymać. Natura tego czym się stałam wzywa mnie by dać mu upust. Nasycić się jego poniżeniem. Wciąż jednak to ja o sobie decyduje. Wciąż panuję.

Hargard gwałtownie przerywa, patrzy na Altari z nienawiścią.
- Altari Czarodziejka, córka mego przyjaciela Falkieriego Phellana, Altari Wiedzma, Altari Morderczyni... ale i tak nie wygrasz - jego głos nabiera nut triumfu - mój syn pomści mą krew...
Ręką sięga pod poduszkę i wydobywa sztylet. Unosi ostrze i w pierś swą celuje.

Niemal mam ochotę się uśmiechnąć. Cóż chcesz zrobić starcze? Dłoń moja niemal bez udziału woli chwyta z mocą za kruchy nadgarstek.

- Głupiec.. - z ust moich wydobywa się pogardliwy syk jednocześnie zaś chwytam drugą dłonią za ostrze i nie bacząc na krew, która z rozcięcia spływać zaczyna, z zaciśniętych palców wyrywam mu sztylet.
- Cóż chcesz uczynić? Tak ci spieszno ten świat opuścić? Rzeknij słowo miast własną duszę kalać. Chcesz by syn twój do końca dni swoich żył z myślą że ojciec jego nie miał w sobie dość siły by odejść godnie, wraz ze swoim czasem? Chcesz go dodatkowym brzemieniem obarczyć? Mało ci?

- Zginiesz Wampirzyco - głos starego to teraz raczej skrzek - zdechniesz Altari.. czy też... Laureen ! O, i Myślisz że Cię poznałem ? Zginiesz w płomieniach jak twa siostra - głos Hergarda jest już tylko rzężeniem gdy opada na poduszki.

To imię. Ponownie słyszę to imię, które wszak nigdy moim nie było. Dlaczego wciąż i wciąż muszę je słyszeć? Dlaczego prześladuje mnie cień tej, która nigdy nie byłam, której nie znam, którą powoli zaczynam nienawidzić za to jedynie że kiedyś istniała, lub istnieje wciąż...

- Nie, na boga! Nie teraz! - krzyczę.
- Nie waż się teraz umierać... Co wiesz starcze?! Jeżeli dusze swą cenisz i życie syna swego, mów!

Lecz starzec zamyka oczy, a na jego ustach wykwitł uśmiech. Wypuszczam sztylet, który bezszelestnie opada na pościel. Niczym w transie kieruje swe kroki w stronę okna za którym panuje ta, której córą mnie zwą.

- Matko... - szepczą usta moje gdy w mroczne jej oblicze spoglądam.
Taka cicha, spokojna, łagodna. Tak odmienna od wrogości i zła jakie wokół mnie wciąż krąży. Blask księżyca łagodnie otula twarz moją złagodzić niespokojnych myśli bieg, próbując. Chłodny blask gorączkę próbujący ostudzić by siostra jego głupoty jakiejś nie uczyniła. By przeżyć unikać muszę tego co nakazuje zew. Nie mogę podejść do niego. Nie mogę w szyi jego kłów zatopić. Nie mogę nim się nasycić. Może jeszcze zdążę nim śmierć go zabierze, lecz nie teraz. Wpierw słów kilka z Godfrydem wypada mi zamienić, a później dom ten opuścić co przestał być mi schronieniem. O ile kiedykolwiek mógłby nim być. Tak naiwna była twa propozycja przyjacielu, by zostać pod dachem, który od teraz do ciebie należy lecz w którym ugaszczać ci mnie nie wolno. Przysięgi musisz dochować, wszak słowo dałeś, a ja do jego złamania nie chcę się przyczyniać. Dlaczego stać się to musiało teraz gdy tak niepewna jestem wszystkiego? Dlaczegóż nie za rok, lat parę, gdy wiedzę potrzebną zdobyć bym zdołała by na zemsty poszukiwanie wyruszyć.
Czoło rozpalone myślami, które nie chcąc woli księżyca się poddać wciąż i wciąż od nowa na wierzch wypływają, opieram o chłód kamienia. Decyzje podjąć muszę nim będzie za późno by łagodnie sprawę tą rozwiązać. Noc co prawda wciąż młoda panią jest na nieboskłonie, to jednak czas w miejscu nie stoi i ranek w końcu nastanie. Tu nie mogę zostać, nie teraz. Gdzie iść? Co czynić? Głód wkrótce na wolność się wyrwać gotów. Głód mordu, krwi, cierpienia. Czuję go doskonale w każdej chwili. Nie milknie, a głos jego miast słabnąć wciąż na sile swej zyskuje. Dłoń do ust przykładam by choć na chwilę smak ten rozkoszny poczuć, który życie i moc daje. Słodycz krwi w mych ustach. Bicie serca za mną. Serca żywego, wciąż i wciąż gorącą ambrozję pompującego. Jest tak blisko, starczy by się odwrócić i kroków kilka wykonać. Skóra jego delikatna, cienka... Tak łatwo pokonać tą wątłą przeszkodę do tego co wszak mi się należy... Myśli... Myśli których unikać muszę...
Odwracam się i nie patrząc na starca wychodzę z komnaty. Muszę z nim porozmawiać nim wyjadę. Nie mogę wszak tak bez słowa zniknąć nie dziękując nawet za te chwile spokoju, które mi ofiarował gdy tak bardzo ich potrzebowałam. Chwile spokoju i ostrożnej przyjaźni, które niczym skarb trzymać będę w zamknięciu i z nich siłę czerpać by nie poddać się bestii, która skryta w mym wnętrzu czeka jedynie na dobrą do uwolnienia się, okazję.
Odwracają wzrok, znaki chroniące przed złem czynią gdy tylko spojrzenie me w ich stronę się kieruje. Próbuję pytać, lecz szybko próby te porzucam. Jakże odmienne są to reakcje na mą obecność od tych, do których przyzwyczaić się już zdążyła w świątyni. Gdzie te uśmiechy, wesołe głosy, radość na twarzach? Teraz strach jedynie, pogarda, obrzydzenie... Siły... Skąd brać mam na to siły? Głowę niosę uniesioną wysoko. Wzrok mój zimny na te spojrzenia jest odpowiedzią. Gra to jednak. Żałosna próba zachowania godności, odgrodzenia się od nich, ucieczki...
Wreszcie dostrzegam znajomą sylwetkę. Za późno jednak, gdyż niemal w tej samej chwili zabierają mi go sprzed oczu. Ojciec się ocknął i woła, a ty, mój towarzyszu, pędzić do niego musisz. Nie widzisz mnie nawet... Może jednak dostrzegłeś, dlatego idziesz zostawiając mnie samą w tej zimnej kaplicy. Przysiadam więc na ławie i głowę na dłoniach opieram. Tylko na chwilę, dwie...
Sama, na zawsze już sama. Wiem, to nic złego. Żyć wszak samotnie można i cieszyć się tym życiem da, lecz jak długo. Prawda ta ma może i oparcie gdy żywot to jedynie, krótki żywot człowieczy. Nie setki, nie tysiące lat w mroku... Czy przeżyję ich tyle? Jak mam tego dokonać skoro już teraz tak tęskno mi do śmierci? Gdyby nie zemsta, gdyby nie ta misja która na barki swe wzięłam... Spojrzeć jeszcze raz w twarz poranka, ujrzeć pierwsze promienie słońca na srebrnej rosie, która dywanem na łące się ściele. Wyostrzyć wszystkie nadnaturalnie wyczulone zmysły. Chłonąc nimi ten zapach, to ciepło, ten obraz. Barwy życia budzącego się z uśpienia. Barwy mojej śmierci...
Nim to jednak nastąpi pomścić muszę swe życie i rozwiązać zagadkę tego imienia, którym nagle wszyscy mnie zwą. Nim to jednak nastąpi muszę walczyć. Czy mogę też cieszyć się tym bytem? Czy będzie w tym coś złego? Czerpać pełną garścią to co ze sobą niesie? Czuć bijcie serc, słodycz krwi na ustach. Chłonąć zapach powietrza, spoglądać w blask księżyca i czuć dzikie życie które czyni to samo. Doskonalić siebie, poznawać wszystko to na poznanie czego czasu zwykłego życia nie starcza. Widzieć świat takim jakim jest naprawdę. Mieć czas by móc się w nim zagłębić, by go zrozumieć. Widzieć śmierć i życie. Śledzić ten naturalny taniec każdej istoty.
Czas... To niemal zabawne, jak mało czasu może mieć ktoś kto ma przed sobą wieki. Podnoszę się z miejsca. Nie będę mu przeszkadzać. Pozostaje mi jeszcze jedna osoba, z która mogę w miarę swobodnie pomówić nim odejść przyjdzie mi czas. Ruszam więc ponownie na poszukiwania duszy przyjaznej. Ponownie zbroją chłodu odgrodziwszy się od spojrzeń, od znaków, od ludzi... Niczym wilk w skórze owcy. Bestia, która jedynie na chwilę fach swój porzuciła i udawaniem niegroźnej parać się zaczęła. Bestia, która nikogo przebraniem tym oszukać nie umie...
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline