Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-12-2009, 11:56   #11
Banned
 
Reputacja: 1 Arango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodze
Niech powieka nie drgnie, dłoń nie zadrży
gdy wreszcie prawdę pragnień wydobędziesz...


Zamek Badsberg siedziba rodu Degraselle






Sala Hergarda, starego barona tonęła w mroku rozświetlona tylko nielicznymi płomieniami świec budzącymi słabe refleksy na pogiętych w dawnych bojach pancerzach i tarczach. Wisiały tu tez makaty i poczerniałe przez czas obrazy ukazujących surowych mężczyzn i kobiety o szlachetnych rysach.

Centralne miejsce zajmowało łoże wieńczone baldachimem. Na nim spoczywał przykryty warstwą niedźwiedzich skór starzec. Jego twarz przystojna dawniej zapewne teraz stała się drobna i szczupła, rysy wyostrzyły, białe włosy rozsypały się na haftowanej poduszce.
Płytki oddech unosił jego pierś wieszcząc wszystkim, że o ile stary baron jeszcze przebywa wśród żywych, to dni jego są policzone.

Gotfryd przypadł do jego ręki. Altari z Akwicjuszem stali przy wejściu.

Oczy starca otwarły się, przelotny, słaby uśmiech przemknął przez twarz zastąpiony jednak szybko przez surowy grymas. Gdy odezwał się głos jego brzmiał jednak mocno, widać było, ze w te słowa wkłada pozostałe mu resztki siły.
- Przestań Gotfrydzie nie czas na żale, wszak jesteś mężczyzną !
Przerwał na chwile by zaczerpnąć oddech i kontynuował.
- Jest mi wstyd że konam tu w łożu wśród sług i niewiast miast lec dawno na polu bitwy jak twój dziad i pradziad. Trudno jednak oceniać wyroki bogów, trzeba przyjąć je z pokorą. Lecz to co pali mą duszę żywym ogniem to to, iż gdy nastał czas ostatniej mej powinności ległem w łożu bez sił i obowiązek mi powinny na twe barki spada.

- Masz misję tę przyjąć bez wahania, bo jest twą powinnością jako głowy rodu Degraselle. Tak synu, tys teraz dziedzicem.
Twój brat oby był przeklęty zawarł mroczne pakty i stał się potworem. Porywa i zabija naszych ludzi zapadając potem w leśne ostępy. Stał się wrogiem rodzaju ludzkiego, który mieliśmy nadzieję dawno został wytępiony.
Został Nocnym Łowcą, Pożeraczem Dusz, stał się synu WAMPIREM !

Wyczerpany baron opadł na poduszkę, a wstrząśnięty Akwicjusz spojrzał na Alatari przerażonym wzrokiem. Gotfryd zastygł przy łożu niczym kamienny posąg.
Starzec nieco odpoczął i kontynuował.

- Tu, przy tym łożu w godzinie mej śmierci zaprzysięgniesz mi na swój honor, iż zabijesz swego brata jak wściekłe zwierze jakim się stal. Że nie zostanie w twym sercu dla niego kropla litości. A także że będziesz zabijał i niszczył te potwory gdziekolwiek je spotkasz i kimkolwiek by były.

- Zaprzysięgnij !!! - głos barona wibrował w małej sali.

Gotfryd milczał długo, tak długo, aż cisza stała się namacalna otaczając ich muślinowym welonem utkanym z napięcia i oczekiwania.
W końcu Gotfryd odezwał się zduszonym głosem.

- Ja, Gotfryd de Villaforte baron Degraselle, pan na zamku Badsberg i okolicznych włościach oświadczam.
Zabiję mego brata, który wyparł się człowieczeństwa i stał istotą nocy, a także.. także... -
tu głos nieco mu się załamał - każdą istotę która to uczyniła. Kimkolwiek by była i gdziekolwiek ją spotkam.
- Tak w obliczu twej śmierci ojcze przysięgam.

Nowy pan na Badsberg powstał i nie czekając na pozwolenie, chwiejąc się niczym pijany ruszył ku drzwiom. Odepchnął rękę Akwicjusza i z błędnym wzrokiem wyszedł z sali. Jego Wilczy brat skłonił się staremu baronowi i wybiegł za nim.

W sali pozostali jedynie na wpółumarły starzec i nieruchoma Altari.

Snuły się leniwie w górę dymy świec, trzaskały w kominku sosnowe polana, za oknem szumiały konary gdzieś w oddali zawył wilk i jego zew niósł się pośród nocnej pustki.

Szept starca rozproszył cisze, jaka zawisła w komnacie.

- Zbliż się dziewczyno - Alatari posłusznie postąpiła kilka kroków ku łożu - nie bój się starego człowieka. Starego człowieka... ale czymże jest mój wiek wobec Twego ? - jego śmiech zabrzmiał zgrzytliwie.
Chwile przypatrywał się kobiecie.
- A więc to Ciebie wprowadził w me progi jako swego gościa Córo Nocy ? Bo jesteś nią prawda ? - jego wzrok skrzyżował się z wzrokiem Altari.
 

Ostatnio edytowane przez Arango : 20-12-2009 o 16:07.
Arango jest offline  
Stary 22-12-2009, 08:32   #12
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Zatem cała ta podróż po to jedynie była. By śmierci w oczy spojrzeć i słów starca wysłuchać. Przysięga... Dlaczego się na nią zgodziłeś Godfrydzie?
Nie odwracam spojrzenia, co najwyżej pozwalam by czerwienią rozgorzało.
Wie kim jestem. Czy wie kim byłam za życia? Nie, raczej nie, gdyż w innym wypadku o wieku by nie wspominał. Godfrydzie... Przez drogę jaką razem przebyliśmy zdążyłam niemal zapomnieć... Czym jestem. Dałeś mi tak wiele. Nie wiem co robić. Czegokolwiek jednak nie uczynię będziemy od chwili tej wrogami. Jeżeli wolę ojca swego chcesz wypełnić w pełni, tedy nasze drogi tu rozejść się muszą i złączyć jedynie w chwili gdy droga jednego z nas końca dobiegnie. Jedna przysięga... Słów kilka... Wszystko zaś przez tego, który brata twego na ścieżkę śmierci sprowadził. Czy był nim ten, którego szukam? Czy byłeś nim ty, Antrane? Czy stało się to przed czy po mnie? Tego muszę się dowiedzieć i tyle starzec ten rzec mi musi nim żywot swój zakończy.

- Czy wolisz panie bym kłam temu zadała? - Pytam i uśmiech na usta swe przywołuję.

Jest taki kruchy, taki bezbronny... Czy wiesz starcze że jedynie przyjaźń, która miedzy mną, a synem twoim się zrodziła przy życiu wciąż cię trzyma? Gdyby nie ona... Gdyby on obojętnym mi był... Gdyby nie pytania które chce zadać i odpowiedzi na nie uzyskać..

- Nie musisz, wiem i tak Córo Nocy... - oddech starca staje się chrapliwy. Zupełnie jakby wypowiedzenie tych kilku słów zbyt ciężkim zadaniem było.

Podchodzę bliżej by w twarz mu spojrzeć. Biel włosów ostro odcina się od ciemnej barwy poduszki.

- Umierasz... - Stwierdzenie faktu głosem cichym i niemal współczującym wypowiedziane.
- Wiedziałeś również gdy przysiąc mu kazałeś. Dlaczego? Rozumiem jeszcze chęć by zgładzić zagłady tego, który twym następcą być powinien. Dlaczego jednak ja, mój panie?

Współczuję mu bowiem lecz jednocześnie w sercu moim rozpala się iskra nienawiści.

- Bo jesteście przeciwnością ludzi, Istoty Nocy, my jesteśmy światłem, wy mrokiem. A Ty... - głos zaczyna mu się rwać - A Ty... jesteś również wrogiem wszystkiego... syna... ludu... nawet boga... Twojego boga - ostatnie słowa to szept.
Hargard opadł na poduszki i przez chwilę ciężko oddycha jakby zbierając siły.
W końcu dźwignął się na łokciu, w jego oczach zaiskrzyła nienawiść.
- Ale mój syn Cię pokona, a ja mu pomogę ... Straże... - krzyk ten jednak jest za słaby by ktoś go usłyszał

Kolejne kroki. Staję przy jego wezgłowiu. Jestem tak blisko iż bez problemu dostrzegam cienkie żyły pod cienką skórą szyi. Maleńkie żyłki zawierające w sobie słodycz, której me usta od dłuższego już czasu nie kosztowały.

- Taki słaby, taki wątły... Niczym pies który wiedząc że zdycha ugryźć chce jeszcze.. Kogo...? Wroga..? Mówisz panie że wrogiem jestem twego syna.. Tak, lecz nie tego z którym tu przybyłam. Może twoim, to prędzej. Twego pierworodnego, to pewne. Nie Godfryda. To prędzej ty z niego mego wroga zrobiłeś miast dać mu w rękę broń dzięki której zgładzić mógłby inne, mi podobne istoty. Mówisz żem wrogiem swego boga... Tak, lecz nie mój to był wybór i nie prosiłam ja o to... - Milknę, a dłoń niemal sama ku głowie starca się kieruje.

- Jak myślisz, dlaczego twój syn zostawił mnie tu samą z konającym ojcem?

- Mamisz jak nocna zjawa - starzec sapie ciężko - Mamisz jak tylko wy potraficie... Ale ja się nabrać nie nie dam... Straż !... - teraz krzyk jest już głośniejszy.

Uśmiecham się. Głupiec który w prawdę uwierzyć nie mogąc, kłamstwem ja zwie.

- Po cóż ich wołasz starcze? Wszak niczym są dla mnie... - Słowom mym towarzyszy niczym nie skrywane zniechęcenie. Następne jednak gniewną nutę i jakowąś stal w sobie mają.
- Chcesz ich śmierci? Chcesz zobaczyć jak spijam ich krew? Może wolisz jednak bym na twych oczach drugiego z twych synów w wampira zmieniła? Może ciebie...? Jesteś tak słaby, starcze, że niemal wysiłku żadnego w ten czyn bym nie musiała włożyć. Wołaj... Wołaj głośniej. Zakrzyknij imię jego... Głupiec z ciebie baronie.

Porzuciłam nadzieję że cokolwiek uda się z niego wydobyć. Jestem zbyt zmęczona, głodna, niecierpliwa. Gniew wyrywa się dziko z okowów, w których staram się go trzymać. Natura tego czym się stałam wzywa mnie by dać mu upust. Nasycić się jego poniżeniem. Wciąż jednak to ja o sobie decyduje. Wciąż panuję.

Hargard gwałtownie przerywa, patrzy na Altari z nienawiścią.
- Altari Czarodziejka, córka mego przyjaciela Falkieriego Phellana, Altari Wiedzma, Altari Morderczyni... ale i tak nie wygrasz - jego głos nabiera nut triumfu - mój syn pomści mą krew...
Ręką sięga pod poduszkę i wydobywa sztylet. Unosi ostrze i w pierś swą celuje.

Niemal mam ochotę się uśmiechnąć. Cóż chcesz zrobić starcze? Dłoń moja niemal bez udziału woli chwyta z mocą za kruchy nadgarstek.

- Głupiec.. - z ust moich wydobywa się pogardliwy syk jednocześnie zaś chwytam drugą dłonią za ostrze i nie bacząc na krew, która z rozcięcia spływać zaczyna, z zaciśniętych palców wyrywam mu sztylet.
- Cóż chcesz uczynić? Tak ci spieszno ten świat opuścić? Rzeknij słowo miast własną duszę kalać. Chcesz by syn twój do końca dni swoich żył z myślą że ojciec jego nie miał w sobie dość siły by odejść godnie, wraz ze swoim czasem? Chcesz go dodatkowym brzemieniem obarczyć? Mało ci?

- Zginiesz Wampirzyco - głos starego to teraz raczej skrzek - zdechniesz Altari.. czy też... Laureen ! O, i Myślisz że Cię poznałem ? Zginiesz w płomieniach jak twa siostra - głos Hergarda jest już tylko rzężeniem gdy opada na poduszki.

To imię. Ponownie słyszę to imię, które wszak nigdy moim nie było. Dlaczego wciąż i wciąż muszę je słyszeć? Dlaczego prześladuje mnie cień tej, która nigdy nie byłam, której nie znam, którą powoli zaczynam nienawidzić za to jedynie że kiedyś istniała, lub istnieje wciąż...

- Nie, na boga! Nie teraz! - krzyczę.
- Nie waż się teraz umierać... Co wiesz starcze?! Jeżeli dusze swą cenisz i życie syna swego, mów!

Lecz starzec zamyka oczy, a na jego ustach wykwitł uśmiech. Wypuszczam sztylet, który bezszelestnie opada na pościel. Niczym w transie kieruje swe kroki w stronę okna za którym panuje ta, której córą mnie zwą.

- Matko... - szepczą usta moje gdy w mroczne jej oblicze spoglądam.
Taka cicha, spokojna, łagodna. Tak odmienna od wrogości i zła jakie wokół mnie wciąż krąży. Blask księżyca łagodnie otula twarz moją złagodzić niespokojnych myśli bieg, próbując. Chłodny blask gorączkę próbujący ostudzić by siostra jego głupoty jakiejś nie uczyniła. By przeżyć unikać muszę tego co nakazuje zew. Nie mogę podejść do niego. Nie mogę w szyi jego kłów zatopić. Nie mogę nim się nasycić. Może jeszcze zdążę nim śmierć go zabierze, lecz nie teraz. Wpierw słów kilka z Godfrydem wypada mi zamienić, a później dom ten opuścić co przestał być mi schronieniem. O ile kiedykolwiek mógłby nim być. Tak naiwna była twa propozycja przyjacielu, by zostać pod dachem, który od teraz do ciebie należy lecz w którym ugaszczać ci mnie nie wolno. Przysięgi musisz dochować, wszak słowo dałeś, a ja do jego złamania nie chcę się przyczyniać. Dlaczego stać się to musiało teraz gdy tak niepewna jestem wszystkiego? Dlaczegóż nie za rok, lat parę, gdy wiedzę potrzebną zdobyć bym zdołała by na zemsty poszukiwanie wyruszyć.
Czoło rozpalone myślami, które nie chcąc woli księżyca się poddać wciąż i wciąż od nowa na wierzch wypływają, opieram o chłód kamienia. Decyzje podjąć muszę nim będzie za późno by łagodnie sprawę tą rozwiązać. Noc co prawda wciąż młoda panią jest na nieboskłonie, to jednak czas w miejscu nie stoi i ranek w końcu nastanie. Tu nie mogę zostać, nie teraz. Gdzie iść? Co czynić? Głód wkrótce na wolność się wyrwać gotów. Głód mordu, krwi, cierpienia. Czuję go doskonale w każdej chwili. Nie milknie, a głos jego miast słabnąć wciąż na sile swej zyskuje. Dłoń do ust przykładam by choć na chwilę smak ten rozkoszny poczuć, który życie i moc daje. Słodycz krwi w mych ustach. Bicie serca za mną. Serca żywego, wciąż i wciąż gorącą ambrozję pompującego. Jest tak blisko, starczy by się odwrócić i kroków kilka wykonać. Skóra jego delikatna, cienka... Tak łatwo pokonać tą wątłą przeszkodę do tego co wszak mi się należy... Myśli... Myśli których unikać muszę...
Odwracam się i nie patrząc na starca wychodzę z komnaty. Muszę z nim porozmawiać nim wyjadę. Nie mogę wszak tak bez słowa zniknąć nie dziękując nawet za te chwile spokoju, które mi ofiarował gdy tak bardzo ich potrzebowałam. Chwile spokoju i ostrożnej przyjaźni, które niczym skarb trzymać będę w zamknięciu i z nich siłę czerpać by nie poddać się bestii, która skryta w mym wnętrzu czeka jedynie na dobrą do uwolnienia się, okazję.
Odwracają wzrok, znaki chroniące przed złem czynią gdy tylko spojrzenie me w ich stronę się kieruje. Próbuję pytać, lecz szybko próby te porzucam. Jakże odmienne są to reakcje na mą obecność od tych, do których przyzwyczaić się już zdążyła w świątyni. Gdzie te uśmiechy, wesołe głosy, radość na twarzach? Teraz strach jedynie, pogarda, obrzydzenie... Siły... Skąd brać mam na to siły? Głowę niosę uniesioną wysoko. Wzrok mój zimny na te spojrzenia jest odpowiedzią. Gra to jednak. Żałosna próba zachowania godności, odgrodzenia się od nich, ucieczki...
Wreszcie dostrzegam znajomą sylwetkę. Za późno jednak, gdyż niemal w tej samej chwili zabierają mi go sprzed oczu. Ojciec się ocknął i woła, a ty, mój towarzyszu, pędzić do niego musisz. Nie widzisz mnie nawet... Może jednak dostrzegłeś, dlatego idziesz zostawiając mnie samą w tej zimnej kaplicy. Przysiadam więc na ławie i głowę na dłoniach opieram. Tylko na chwilę, dwie...
Sama, na zawsze już sama. Wiem, to nic złego. Żyć wszak samotnie można i cieszyć się tym życiem da, lecz jak długo. Prawda ta ma może i oparcie gdy żywot to jedynie, krótki żywot człowieczy. Nie setki, nie tysiące lat w mroku... Czy przeżyję ich tyle? Jak mam tego dokonać skoro już teraz tak tęskno mi do śmierci? Gdyby nie zemsta, gdyby nie ta misja która na barki swe wzięłam... Spojrzeć jeszcze raz w twarz poranka, ujrzeć pierwsze promienie słońca na srebrnej rosie, która dywanem na łące się ściele. Wyostrzyć wszystkie nadnaturalnie wyczulone zmysły. Chłonąc nimi ten zapach, to ciepło, ten obraz. Barwy życia budzącego się z uśpienia. Barwy mojej śmierci...
Nim to jednak nastąpi pomścić muszę swe życie i rozwiązać zagadkę tego imienia, którym nagle wszyscy mnie zwą. Nim to jednak nastąpi muszę walczyć. Czy mogę też cieszyć się tym bytem? Czy będzie w tym coś złego? Czerpać pełną garścią to co ze sobą niesie? Czuć bijcie serc, słodycz krwi na ustach. Chłonąć zapach powietrza, spoglądać w blask księżyca i czuć dzikie życie które czyni to samo. Doskonalić siebie, poznawać wszystko to na poznanie czego czasu zwykłego życia nie starcza. Widzieć świat takim jakim jest naprawdę. Mieć czas by móc się w nim zagłębić, by go zrozumieć. Widzieć śmierć i życie. Śledzić ten naturalny taniec każdej istoty.
Czas... To niemal zabawne, jak mało czasu może mieć ktoś kto ma przed sobą wieki. Podnoszę się z miejsca. Nie będę mu przeszkadzać. Pozostaje mi jeszcze jedna osoba, z która mogę w miarę swobodnie pomówić nim odejść przyjdzie mi czas. Ruszam więc ponownie na poszukiwania duszy przyjaznej. Ponownie zbroją chłodu odgrodziwszy się od spojrzeń, od znaków, od ludzi... Niczym wilk w skórze owcy. Bestia, która jedynie na chwilę fach swój porzuciła i udawaniem niegroźnej parać się zaczęła. Bestia, która nikogo przebraniem tym oszukać nie umie...
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline  
Stary 26-12-2009, 10:36   #13
Banned
 
Reputacja: 1 Arango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodze



Z serca niepewność wyrzuć

czas próby nadszedł...

Długo, bardzo długo trwała rozmowa Gotfryda z ojcem. Rozmowa, której odgłosy odbijały się echem w wysoko sklepionych korytarzach. W końcu jednak de Villaforte opuścił wzburzony komnatę Hargarda.
Bez słowa przemknął obok straży i służby i skierował się do kaplicy, by Ją spotkać.

Wkracza w miękkie cienie wywabione płomieniami świec, ujmuje Ją za ramiona, podnosi ...
Chwile wpatruje w migdałowego kształtu oczy, potrząsa głową, jakby chciał odgonić natrętną myśl, w końcu tylko szepcze

- Musimy jechać... Pomóż mi... Pomóż mi go zabić...Potem... Potem zobaczymy...

Odwraca się i prawie wybiega z kaplicy. Słychać jak wydaje rozkazy, przywołuje Akwicjusza każąc przygotować konie i prowiant.






I znowu podróżują w trójkę. Na czele Gotfryd, obok niego Altari, z tyłu Akwicjusz prowadzi jucznego muła. Choć ten las w niczym nie przypomina tego otaczającego wioskę ślepców opadają ich wspomnienia.
Nie mówią zbyt dużo pochłonięci własnymi myślami.

O czym myśli Akwicjusz nie trzeba długo się zastanawiać, bo mruczy pod nosem przekleństwa, jednak tak cicho by nie dotarły do uszu Altyari, a tym bardziej Gotfryda.
Baronet jest jednak tak pogrążony we własnych rozmyślaniach, ze żadne szepty Wilczego Brata do niego nie docierają. Rozważa wszystko jeszcze raz, widać, że im bardziej się zastanawia, w tym większe popada przygnębienie.
O czym myśli Altari ? tego żadni bogowie nie wiedzą, nie dla ludzi i ich bóstw przejrzenie umysłu Córy Nocy.


Obozowisko rozbite, ogień rozpalony.

W powietrzu unosi się zapach pieczonego mięsa, jednak skubią tylko kawałki smakowitego udźca, bardziej z przyzwyczajenia niż z głodu.
Wkrótce zawinięci w opończe zasną. Lecz sen nie przynosi ukojenia, nasyła wizje krwi, pożarów, śmierci...

Gotfryd zlany zimnym potem budzi się.

Posłanie Altari jest puste.

Zrywa się i z mieczem w dłoni zagłębia miedzy drzewa. Mimo zupełnych ciemności kroczy pewnie jakby ktoś, lub coś prowadziło go poprzez chaszcze.
Nad urwiskiem tkwi samotne drzewo. Wystawione na wichry i zamieci przypomina raczej człowieka z rozwartymi rekami daremnie starającego się oprzeć nawałnicy.
Wstaje pomału świt, pierwsze promienie rozświetlają dalekie pasma górskie ich w blasku widać kilka kruków wirujących wokół samotnej postaci.





Mimo iż idzie cicho, wręcz skrada, wie iż ona jest świadoma jego obecności. staje za nią milczą długą chwilę. Jest zimno, dreszcze przebiegają ich ciała, sprawiają, że dygoczą, z zimna lub napięcia.

- Kim Ty naprawdę jesteś ? Chyba już czas bym się dowiedział...
 

Ostatnio edytowane przez Arango : 26-12-2009 o 10:39.
Arango jest offline  
Stary 26-12-2009, 21:33   #14
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Poszukiwania zwieńczone niepowodzeniem. Gdzie się skryłeś Akwicjuszu? Odpowiedź nie nadeszła. Kieruję więc swe kroki tam gdzie mogę w ciszy i samotności przemyśleć dalsze działania. Kaplica. Zabawne jak miejsce to, które wszak niedostępnym dla mnie być powinno, ulgę przynosi. Jest pusta, samotna. Siadam w tym samym co poprzednio miejscu. Ja też niczym to miejsce, czuję w sobie pustkę i samotność. Niczym kielich, który opróżniony w czasie uczty, zapomniano na powrót napełnić.


Później... Co później Gotfrydzie? Stoję w miejscu, tak jak mnie zostawił by wybiec i rozkazy wydać. Co później? Że ci pomogę to wszak jest pewne. Jakże bym mogła odmówić, lecz potem? Czy taką samą śmiercią zginę?


Zatem znów w drodze i znów przy jego boku. Marudny humor Akwicjusza dziwnie mój własny poprawia. Zmysły... Tak rozbudzone, tak czułe... Szybszy oddech, bicie serca, szum płynącej krwi. Tak wiele jej koło mnie. W żyłach zwierząt, w żyłach ludzi. Płynie wraz z ich życiem, słodka, upojna ambrozja. Jakże ciężko się jej oprzeć. Czuć jej zapach i wiedzieć że nie mogę jej skosztować. Tortura, która w całości myśli moje pochłania nie dając się skupić na tym co przed nami. Może to i dobrze. Może tak właśnie być powinno...


Spoglądam jak jedzą. Spoglądam w ogień. Spoglądam na ich uśpione postacie. Tacy ufni, bezbronni. Głód rozpala czerwień mego spojrzenia. Wiem o tym, czuję ją. Tak blisko... Dłoń wystarczy wyciągnąć by ciepłej skóry poczuć dotyk. Zapach... Czy możliwym jest by jeszcze mocniej ją czuć nie mogąc jednocześnie smaku jej skosztować?


Poranek. Opuszczam obozowisko, opuszczam pokusy które ze sobą niesie. Powinnam czuć strach. Czuję jedynie radość i pewność tego iż mam jeszcze czas. Czas by spojrzeć na ten pierwszy promień, który zza gór wkrótce się wyłoni. Nie poczuję jego pieszczoty na skórze lecz sam widok wystarczy... Musi wystarczyć. Mój panie. Czyż nie jesteś piękny gdy powstajesz po długim oczekiwaniu? Stoję nad przepaścią. Tą dosłowną i tą która faktyczny kres memu istnieniu przynieść może. Czuję... Każdą cząstką swego słabego ciała, które trawi głód. Czuję jak się zbliża. Każdy krok, oddech... Czy zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa na jakie się naraża? Czy wie jak słaba jest teraz moja wola?
Pyta... Cóż mam mu odpowiedzieć? Odwracam się by spojrzeć na niego. Nic poradzić nie mogę na kły które czując tak bliskie z krwią spotkanie, same na wierzch się wysuwają. Nic na czerwień oczu. Nic na pragnienie, którego ugaszenia domaga się ciało.

- Odejdź Gotfrydzie.

Patrzy zszokowany w jej oczy, po czym mimowolnie cofa się kilka kroków w tył. Reka jakby sama sięga do rękojeści miecza, ale nie wyciąga go z pochwy. Odwraca się i spiesznie odchodzi.
Gest ten boli bardziej niż gdyby miecz ów wyjął i przeszył nim serce.
Gdzieś obok coś poruszyło się za krzewami. Akwicjuszu jak zwykle ochraniasz swego pana i przyjaciela. Cóż jednak planujesz uczynić? Wbić bełt w me serce? Poczekaj aż dzień na dobre na nieboskłonie się zadomowi. Pewniejsze to będzie zarówno dla ciebie jak i dla mnie.

- Ty również Akwicjuszu. Odejdź proszę nim będzie za późno.

Odchodzi. Pochylam głowę. Tak jest lepiej. Samotna. Dlaczego wciąż żyję? Dlaczego tak uparcie dążę do tego by utrzymać ten byt. Zemsta, wiem. Czy to jednak wystarczający powód? To by było takie łatwe. Odczekać dłużej, chwilę dłużej. Pierwsze promienie.. Takie proste. Unoszę twarz na ich spotkanie. Takie proste. Jeszcze chwila i poczuję na skórze ciepły dotyk, pieszczotę za która tak tęsknię. Takie proste. Już teraz... Chwila... Tak delikatnie, lekko... Ciepłe muśnięcie. Zaciskam powieki czekając na ból. Czekając bezskutecznie. Niepewnie, bojąc się iż jest to jakaś sztuczka, sen, mara... Unoszę je ponownie. Nie, czuję je... Głaszczą łagodnie skórę, ogrzewają nocną istotę, która straciła nadzieję że jeszcze będzie w stanie je poczuć.

- Nie... - Szept brzmiący niczym łkanie.

Opadam na kolana niezdolna utrzymać się na nogach. Więc nie jestem przeklęta. Więc mnie nie opuściłeś. Mój panie. Mój boże. Mój poranku.


Wyczuwam ją w drodze do obozowiska. Słońce świeci już w pełni rozjaśniając mrok lasu swymi złotymi promieniami. Jej serce drży w przestrachu. Czuję jej krew. Jej życie, które trwać będzie jeszcze chwilę. Poddaję się temu przemieniając w drapieżnika, którym wszak jestem. Pozwalam sobie na tą chwilę wolności. Pęd powietrza gdy mijam kolejne drzewa w gonitwie na życie i śmierć. Wreszcie ją dopadam. Jej ciało drga w mych ramionach. Przerażona. Tak bardzo przerażona. Spojrzenie ogromnych oczu błaga by ją oszczędzono. Na próżno. Jeden ruch, dźwięk łamanego kręgosłupa brzmi niczym krzyk w ciszy lasu.

- Tak jest lepiej, moja maleńka...

Szepcze po czym zatapiam kły w ciepłym truchle. Pierwszy łyk... Oszałamiające doznanie niosące ze sobą zarówno ekstazę jak i spełnienie. Każda kropla niczym płynna rozkosz ogrzewająca chłód spragnionego ciepła ciała. Więcej i więcej. Płynąca w mych żyłach. Dająca siły, dająca radość. Czuję świat wokoło. Każdy promień słońca, każdy podmuch wiatru. Słyszę bicie serc i świst powietrza wydobywający się z pysków zwierząt zamieszkujących to miejsce. Wszystko to na wyciągnięcie dłoni. Wszystko...



Czekają na mnie. Uśmiecham się wychodząc zza zasłony drzew. Nie mogę powstrzymać tanecznego kroku ani tej radości która niemal zmusza mnie by śpiewać. Nie ranią. Nie zabijają. To tylko legendy... Tylko legendy...

- To tylko legendy... - Szepczę pragnąc podzielić się z nimi swym szczęściem.
- Nie zabijają. Nie ranią. Mogę czuć ich dotyk...

Unoszę dłoń nieco wyżej, wprost na spotkanie wąskiego promienia, który przedarł się przez gęstwinę liści i rozbłysł na czerwonej smudze, która pozostała na niej pozostała.

- To takie piękne.. - Mówię, jednocześnie zlizując zapomnianą krew.

Milczą wpatrując się w brunatna smugę na ręce. Gotfryd lekko, natomiast Akwicjusz w milczeniu wstaje i znika miedzy drzewami. W ręku dzierży kuszę z która nie rozstaje się od wyjazdu.
Baronet robi jej miejsce kolo siebie. Zda się bezmyślnie gmera patykiem w ciepłym popiele. W końcu odzywa się cicho.

- Czy to konieczne ?... Musisz ?

- Muszę?

Pytam, gdyż me myśli uporczywie nie chcą powrócić do swego zwyczajnego stanu. Siadam obok niego i uśmiecham się radośnie.

- Wybacz Gotfrydzie lecz nie do końca rozumiem o co pytasz...

- O to co zrobiłaś... Czy nie możesz tego... zwalczyć ?
- Wiesz że złożyłem przysięgę - mówi z rozpaczą w głosie - Bogowie co mam robić - chwyta się rekami za czuprynę.

Radosny nastrój ulatnia się niczym rosa pod czułym dotykiem słońca.

- Nie mogę. Próbowałam, przysięgam ci że tak. Do dzisiaj... Nawet w twym domu, w miejscu tak pełnym, tak tłocznym... Opierałam się niemal do granicy. Tam, nad przepaścią... - Opuszczam głowę.
- To było takie trudne, tyle kosztowało. Mogę oprzeć się krwi ludzkiej lecz nie krwi w ogóle. Muszę się żywić tak jak i ty musisz spożywać jadło. Bez tego nie utrzymam jej... Nie utrzymam tego co pragnie wyrwać się na wolność by niszczyć, zabijać.

Wyciągam dłoń by dotknąć jego dłoni.

- Wiem że ją złożyłeś. Byłam tam, słyszałam. Nie doradzę ci, Gotfrydzie. Mogę jedynie obiecać że zniknę gdy tylko pokonamy twego brata. Tylko tyle... Do tego jednak czasu pozostanę przy tobie i wspierać cię będę w misji którą ci narzucono. Tylko tyle...

- Nie możesz zniknąć - szepcze z rozpaczą - nie możesz Altari
- Po prostu nie wiem co o tym myśleć... co robić... Już nic nie wiem.

Wspiera głowę na ramieniu Wampirzycy.

Zamieram niepewna co powinnam uczynić. Nie tak Gotfrydzie... Błagam, nie tak.

- Gotfrydzie ... - Odruchowo i najdelikatniej jak potrafię dotykam jego policzka by następnie unieść lekko jego głowę.
- Jestem potworem. Twój ojciec miał rację nakazując ci zabijać takich jak ja. Z naszej sytuacji jest wyjście... Lecz nie potrafię się na to zdobyć. Jesteś dla mnie zbyt cenny, zbyt ważny... Przed nami długa droga, wiele się może zdarzyć. Zapomnijmy o przysiędze. Gdy będzie po wszystkim podejmiesz decyzję.

- Zapomnieć ? - jego głos brzmi głucho - jak ? Nie ma chwili bym o niej nie myślał...
- On wiedział - teraz jego głos nabiera pasji - wiedział gdy zmusił mnie do niej ! Tak, masz rację ! Zapomnijmy na razie o przysiędze. Potem... potem załatwię tą sprawę z ojcem.

Podrywa się na nogi, jego oczy lśnią gorączką.

Podążam w jego ślady.

- Tak, wiedział. Wiedział o wiele więcej. Nazwał mnie Laureen w chwilę po tym jak wyrwałam sztylet z jego starczej dłoni. To imię zdaje się mnie prześladować, a niewiedza.. Niewiedza sprawia że zaczynam odczuwać strach. Zapytałeś kim naprawdę jestem. Nie mogę odpowiedzieć na pytanie na które odpowiedzi sama nie znam. Zapytaj go i o to, Gotfrydzie. Tobie może odpowie.

- Laureen ? Skąd mógłby wiedzieć ?- w jego głosie brzmi zdumienie - chcesz powiedzieć że prowadzi i ze mną jakąś grę ? Jeśli jest gdzieś odpowiedz kim jesteś znajdziemy ja. Obiecuję.
- Nie jesteś potworem -
przesuwa dłonią po jej włosach - nie dla mnie Altari.

Co zrobić powinnam? Poddać się czy walczyć? On jest taki żywy, taki kruchy, śmiertelny. Nie... Nie mogę się poddać. Postępuję krok w tył. Kolejny...

- Jeszcze nie. - Szepczę czując ból na myśl o tym co za chwilę uczynię.
- Lecz będę.

Dodaje zbliżając się ku niemu i błyskawicznie chwytając za włosy. Odchylenie głowy zajmuje sekundy. Nie staram się być delikatna. Chce by poczuł ból, by poczuł strach. Nienawidząc siebie za to co czynie wolną dłonią gładzę odsłonięty fragment skóry pod którą doskonale widoczna żyła toczy życiodajną krew. Pochylam głowę, całuję go lekko po czym wysuwam kły.

- Stój !! - głos który wykrzykuje rozkaz mimo iż nieco drży przepełniony jest determinacją.
Znać iż ręka Akwicjusza nie drgnie, a on sam nie zawaha się ni chwili by wysłać śmiercionośny bełt wprost w serce Altari.
- Nie pozwolę ci uczynić z mego brata potwora. Gotfrydzie - teraz jego słowa rozbrzmiewają prośbą - oddal ja, zabij, nie widzisz co chce uczynić ?

Baronet wyzwala się z uścisku Wampirzycy.
- Ma rację Altari, tak nie mogę... Teraz nie mogę... Najpierw muszę zabić Johanna. Jako człowiek i dziedzic Badsbergu. Zrozum...

Wypuszczam go.

- Sam słyszałeś z ust twego przyjaciela. Jestem potworem. Skoro nie chcesz uwierzyć w moje słowa, uwierz w jego.


Odwracam się w stronę Akwicjusza.

- Jesteś dobrym kompanem dla niego. Wiedz jednak że nie zamierzałam uczynić go sobie podobnym. Chciałam jedynie by zrozumiał, a w najgorszym razie by nie musiał już rozumieć. Nim o to nie poprosi nie zmienię go na swoje podobieństwo. Pożywię się, może zabiję, lecz nie przemienię. Teraz zaś wybacz lecz potrzebuję chwili dla siebie.

Pochylam głowę wpierw przed Gotfrydem, później zaś przed Akwicjuszem po czym ruszam w kierunku drzew. Nim jednak się w nich zagłębiam z myśli wysnuwa się pytanie które usta niemal samowolnie na głos wypowiadają.

- Brata?

- Jesteśmy Skjelde, braćmi Nocy Wilka - objaśnia Baronet - urodzeni tego samego dnia, dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca. Jego znaleziono pod brama zamku porzuconego. To wiąże silniej niż jakiekolwiek pokrewieństwo. Jeśli Akwicjusz uzna że zagrażasz mi zabije Cię Altari bez chwili wahania, choćby miał przy tym zginać.
- Nie doprowadź do tego - w jego głosie brzmi ni to prośba, ni rozkaz.

Jakże bym mogła. Teraz gdy poznałam pełnię smaku krwi w swych ustach. Teraz gdy ponownie poczułam pieszczotę słońca na twarzy. Nie, nie doprowadzę co nie znaczy że pozwolę ci wierzyć że nie jestem potworem. Jestem nim Gotfrydzie. Jestem i właśnie zaczynam sobie uświadamiać że mogę to pokochać. Odchodzę w mrok lasu by wśród jego ciszy zdecydować co dalej. Czy powrócić do tego miejsca i do was, Wilczy Bracia. To trudna decyzja. Tym trudniejsza że w końcu i tak będę musiała odejść. Wiem o tym. Wiem, a jednak wracam.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline  
Stary 06-01-2011, 21:30   #15
Banned
 
Reputacja: 1 Arango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodze
To moja droga
Z piekła do piekła...


Ich droga prowadzi wśród porastających tu i ówdzie kęp zarośli i zagajników pokrytych jeszcze nieobeschła mgłą. Ta zresztą spowija jeszcze całunem dolinę będącą celem i wędrówki.
Ścieżka wije się po zboczu skręcając nagle by ominąć samotne, czarne skały.

Słońce, które o poranku zdawało się zapowiadać ciepły dzień skryło się z powrotem za chmury pokrywające siwą czapą okoliczne szczyty.
Ta wędrówka nie nastraja do rozmowy idą więc w milczeniu bacząc tylko by ich stopy nie omsknęły się na śliskich kamieniach.

Trakt do którego docierają lata świetności ma już za sobą. Tu i tam kałuże lśnią bura wodą, gdzieniegdzie płynący obok strumień podmył skarpę i zachłannie wyrwał z drogi potężne kęsy.

Degreselle prowadzi ich jednak pewnie omijając pułapki, zna te okolicę doskonale. Tylko tu, w tej ponurej okolicy mógł znaleźć schronienie Johann. Od małego ciągnęło go do tych surowych wzgórz, trzęsawisk i ciemnych borów, które inni wędrowcy omijali z daleka.

Krzywa, na wpół zżarta wilgocią tabliczka obwieszcza, że wieś niedaleko.
Akwicjusz mruczy pod nosem sprawdzając naciąg kuszy, z jego gardła wyrywa się krótki, charkotliwy kaszel. Nie znosi tej okolicy, gdzie wszystko wydaje się gnić i pokrywać niezniszczalnym nalotem pleśni już za życia.
Gotfryd zdaje się nie zwracać na to uwagi, czoło przecięte pionową zmarszczką znamionuje głębokie zamyślenie.

Co ujrzę gdy minę zakręt ? Rozwłóczone trupy, czy może ludzi skrytych w swych domach, czujnie nasłuchujących czy następny dźwięk nie obwieszcza przybycia mego brata potwora ?





Jednak nie, choć osada zda się być początkowo pogrążona we śnie, czy też opuszczona, gdy wkraczają między pierwsze chałupy otaczają ich dzieci.
Nie z radosnym piskiem jak w innych osadach, krzykiem i szczebiotem.
Tu są milczące, na bladych twarzach (wszak słońce rzadko tu gości) lśnią czujnie ciemne oczy.

Powoli pojawiają się i inni.

Kobiety o zniszczonych pracą rękach i pustych, na wpół martwych twarzach. Mężczyźni z dłońmi wielkości bochnów chleba pokrytych odciskami, o zarośniętych mrocznych twarzach.

Mieszkańcy Czarnej Doliny.

Gotfryd i Akwicjusz zrzucają przy studni z ramion sakwy, przypatrują się półkolu otaczających ich ludzi. Pierwszy jednak cały czas opiera dłoń na rękojeści rapieru, długi baczy by kusza cały czas leżała w zasięgu reki.
Altari opiera czoło o studzienny żuraw. Zimne, wilgotne drewno przyjemnie chłodzi rozpalone czoło. Z przymkniętymi oczami słucha słów Baroneta.

- Ludzie ! Znacie mnie wszak wszyscy! Przybyłem do was z niedobrymi wieściami. Mój ojciec, a wasz pan legł zmożony chorobą, a ja jestem tu by odnaleźć... odnaleźć mego brata.

Ciężkie milczenie zawisa nad zebranymi, zdaje się przytłaczać.
W końcu jedna z kobiet pochyla się, gdy się prostuje w dłoni trzyma kamień. Ciśnięty, z głuchym stukiem odbija się od cembrowiny. Zaraz też w jej ślady idą inne.
Zaskoczony Gotfryd gwałtownie milknie, Akwicjusz jakby nie wierząc własnym oczom otwiera usta zdumiony.

Altari nie musi unosić powiek by to zobaczyć, ona po prostu wiedziała, że to się stanie.
 

Ostatnio edytowane przez Arango : 06-01-2011 o 21:32.
Arango jest offline  
Stary 07-01-2011, 16:07   #16
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Ognisko zostało starannie zagaszone, sakwy zarzucone na ramiona. Nie zostało nic co mogłoby nas zatrzymać w tym ustronnym leśnym zagajniku. Z żalem przyglądam się jak milczenie oddziela nas od siebie niczym mgła która zdaje się być naszą najwierniejszą towarzyszką. Czy tak wierną jak śmierć i smutek? Mam ochotę zaprzeczyć. Skłamać sama sobie. Dodać odrobinę ciepła czekającej nas przyszłości. Potrząsam głową i uśmiecham się do chmur zalegających nieboskłon. Po co kłamać. Wszak gdziekolwiek się udam podąża za mną śmierć. Oni zaś uparcie mi towarzyszą. Może jednak to nie do końca tak jest. Może to ja nie potrafi przeciąć tej nienaturalnej więzi jaka zrodziła się miedzy mną a jednym z wilczych braci. Podążając nieco z boku przyglądam się jak zwinnie omija zdradzieckie doły i wystające korzenie. Prowadzi pewnie, niczym pan oprowadzający swych gości po doskonale sobie znanym domostwie. Może i tak jest. W końcu ta ziemia jest jego domem, jego własnością. Tu kryją się jego obowiązki, nadzieja na przyszłość, własne miejsce na ziemi. Wszystko to co ja utraciłam na zawsze. Jego słowa wciąż i wciąż na nowo rozbrzmiewają w moich uszach. Później... Nie ma dla nas później, Gotfrydzie. Dlaczego tak opierasz się przed zrozumieniem tej prostej prawdy. Dlaczego ta prawda tak boli. Dla ciebie miejsce w fotelu, przy płonącym w kominku ogniu. Śmiech dzieci i czułe objęcia kochającej, a przede wszystkim żywej, żony. Nie ma tam kogoś takiego jak ja. Nie pasuję do tego obrazu. Twój brat ma rację. Powinieneś mnie odprawić, przeciąć więź. Zrobić to na zrobienie czego wciąż brak mi sił. Pozwolić mi odejść zanim będzie za późno. Może już jest za późno...

Mijamy znak. Przed nami wioska, a w niej...? Co czeka na nas za zakrętem? Nie czuję śmierci, przynajmniej nie tej którą szukamy. Wysilam zmysły by dotrzeć pod te marne strzechy nim przekroczymy granicę. Czuję krew. Świeżą, pachnącą strachem, krew. Słodką i zwiastującą chwile niezapomnianej rozkoszy. Czuję gniew podszyty strachem. Gniew szukający ujścia. Taki upojny, zapraszający by go wchłonąć, nasycić się. Przystaję, dotykam wysuniętych kłów. Czuję gorąc spragnionych ust. Nabrzmiałe, niczym od pocałunków kochanka, czekają na więcej. Czekam na więcej. Kolejna fala głodu niemal powala mnie na kolana. Głód ludzkiej krwi. Drobna przekąska w postaci sarniej posoki wyparowała wraz z pieszczotą budzącego się do życia słońca. Teraz rozumiem dlaczego zwą nas Dziećmi Nocy. Tylko ona może nas nasycić. Niczym troskliwa matka dająca swym pociechom wszystko czego potrzebują. Wszystko o co ją tylko poproszą. Słońce niszczy jej dary, zabiera to co nie do nas powinno należeć. Powoduje ból głodu, zabiera kontrolę, zabija. Co bowiem w mroku nocy ujść może niezauważone, w blasku dnia lśni niczym krew na rekach zbrodniarza.

Czuję strach. Czuję słabość jaka mnie ogarnia, a jednak podążam za nimi niczym owieczka na rzeź prowadzona. Tylko na czyją....
Słowa... Chłód drewna na mojej skórze. Gniewny pomruk rozbrzmiewający w sercach otaczających nas ludzi. Czy nie widzisz ich twarzy, Gotfrydzie? Czy nie widzisz ich oczu? Nie chcą cię tutaj, właśnie ciebie. Może jednak się mylę? Skupienie uwagi przychodzi z trudem. Tyle krwi wokoło. Pachnącej, gorącej krwi. Wystarczy że wyciągnę dłoń. Dziecko... Chodź do mnie maleńka. Przybliż się, a już nigdy nie zaznasz głodu. Już nigdy twoje ciało nie ucierpi od ukąszeń mrozu. Nie poczujesz nic. Nigdy już niczego nie poczujesz.
Z odmętów obramowanych czerwienią wyrywa mnie hałas. Moje usta kierowane własną wolą układają się w uśmiech. O tak, zdecydowanie nie jesteśmy tu mile widziani. Unoszę głowę ciekawa reakcji swoich towarzyszy. Zdziwienie. Szok. Czego się spodziewaliście? Uczty na waszą cześć? Wiwatów? Smutnego pomrukiwania i wyrazów współczucia na wieść że ich wspaniały pan zległ w miękkich pierzynach? Nie, mój drogi Gotfrydzie. Ci ludzie wycierpieli zbyt wiele, widzieli zbyt wiele. Są jak dzikie zwierzęta. Bronią swego terytorium przed obcymi, a ty jesteś tu obcy. Kto wie, może zawarli pakt z twym bratem? Krew obcych w zamian za darowanie życia ich córek i synów? To nawet rozsądne wyjście dzięki któremu wilk syty i owca cała. Nie pomyślałeś o tym, prawda?

Kolejne kamienie wzbijają się w powietrze napędzane gniewem. Z każdą chwilą celniejsze, bliższe spotkaniu z upatrzonym celem. Jeden wreszcie trafia. Czuję ból lecz jest on raczej porównywalny do ukąszenia owada. Nie ruszam się tylko pytająco spoglądam na Gotfryda. Głód krwi napędzany przez coraz śmielsze poczynania tłumu, domaga się swych praw. Czuję jak bestia która zbyt długo trzymana była na uwięzi, wyrywa się z okowów. Jeszcze jeden kamień. Jeszcze jedna chwila. Czy nie widzi w jakim jest stanie? Dlaczego nie sięga po broń, nie daje znaku, nie atakuje. Miast tego stoi spokojny, nieczuły na przelatujące koło jego głowy, kamienie. Przynajmniej Akwicjusz zdołał wreszcie otrząsnąć się z szoku i z kuszą w dłoni stanął naprzeciw tłumu. Cóż jednak może im zrobić? Zabić jednego? Na jego miejsce trzech nowych się pojawi. Nie tędy droga. Kolejny kamień trafia w jej ciało znacząc krwawą pręgą miejsce swego chwilowego spoczynku. Unoszę dłoń by zetrzeć samotną kroplę, która z rozcięcia wypływa. Słodki zapach uderza w nozdrza pobudzając instynkt. Lśniące bielą kły, posłuszne jego nakazom, wydłużają się nachodząc na szkarłat ust. Spojrzenie rozpalone gorączką pragnienia wyławia cienką, pulsującą żyłę na szyi Gotfryda. Tak bliska, a jednocześnie tak daleka. Unoszę dłoń do ust by z pomrukiem rozkoszy zlizać tą odrobinę życiodajnego nektaru. Cudowny smak wypełnia podniebienie rozbudzając zmysły. Tak niewiele... Dlaczego pościć gdy wokoło tyle jadła? Dla umartwienia duszy? Wszak moja dusza przeklęta na wieki. Martwa.
Złowrogi śmiech nabrzmiewa w piersi. Rośnie, nabiera sił, wreszcie rozwija swe skrzydła by rozbrzmieć pełnią do wtóru gniewnych okrzyków giermka. Śmieję się z nich, z siebie, z jego naiwności. Nie jestem potworem? Kimże zatem jest istota która stoi przy twoim boku, Gotfrydzie? Niewinnym dzieckiem? Białą różą? Świętą?

Milknie tłum. Milknie Akwicjusz. Milknie wiatr hulający pod strzechami. Pozostaje tylko ten śmiech i idąca za nim groza.

- Wampir....

Cichy szept rozbrzmiewa na podobieństwo krzyku. Jeden, drugi, trzeci... Czuję na sobie ich wzrok. Gniewny pomruk, niczym zwiastun burzy narasta w ich gardłach. Nie patrzę na nich. Gotfrydzie... Patrzę tylko na niego, na jego łagodną twarz. Słyszę bicie jego serca. Tak jak wtedy, spokojnie, opanowane. Gotfrydzie... Zatracam się w jego spojrzeniu, jedynej tamie której bestia jeszcze nie zburzyła. Czy zdaje sobie sprawę jak niewiele brakuje by rzuciła się na niego, na tych ludzi, na Akwicjusza. By zatopiła kły w spalonej słońcem skórze i piła, piła, piła...

Ostrzegawczy krzyk giermka zlewa się z ostrzegawczym drgnieniem powietrza. Niechętnie odrywa spojrzenie od niezbadanych głębin ludzkiej duszy. Drewniany kołek odepchnięty ledwo widocznym ruchem ręki, zmienia tor lotu sekundę przed osiągnięciem swego celu. Bezużyteczny opada na ziemię. Przykro mi, nie tym razem mój mały. Wkrótce jednak pojawią się twoi bracia, a za nimi widły, cepy i poświęcone medaliony. Jedno z nich być może zakończy mój byt. Ty zaś wylądujesz w spragnionych ramionach płomieni domowego ogniska, którego twórcom udało się przeżyć kolejny dzień w zamian za udręczoną duszę oddaną na męki wieczne ku chwale lepszego jutra. Jednak lepsze jutro nie istnieje. Ani dla ciebie, ani dla mnie, a tym bardziej nie istnieje dla nich. Wiesz to ty, ja również to wiem, a oni? Oni żyją nadzieją, matką która dokarmia swe dzieci cienką kaszą z nieba i wodą z zatrutego źródła. Tak, mój drogi, właśnie dla takiego jutra zginiemy.
Unoszę głowę spoglądając twardo w oczy swych oprawców.

- Tylko na tyle was stać? - Pytam z kpiną w głosie.
- Tacy dzielni wojownicy. Ilu was jest? Doprawdy czoło pochylić wypada przed odwagą waszą i męstwem niepojętym które każe znużonych wędrowców kamieniami witać. Wędrowców, którzy z misją uświęconą przez bogów wyruszywszy, życie swe i dusze na ołtarzu złożywszy o wasze dobro doczesne i wieczne, walkę poprzysięgli stoczyć.

Tłum zamiera. Czuję jego wahanie. Czekam, pośpiech nie jest dobrym doradcą. Wreszcie, niczym jedno ciało mieczem na dwoje przecięte, rozstępuje się by przejście dać tej, którą szacunkiem darzą. Staruszka kroczy powoli kroki stawiając. Ciężar lat i wiedzy przygniata jej ciało do ziemi, jednak oczy bystro spoglądają przed siebie. Dostrzegam w nich nienawiść tak słodką, że niemal miłą memu sercu. Mimo iż daleko nam do zamku i dworskich wymogów, pochylam głowę szacunek wiekowi okazując.

- Unieś swe oblicze, niech no ci się przyjże.


Posłuszna nakazowi, głosem cichym acz moc posiadającym wydanemu, podnoszę głowę. Zdając się nie słyszeć szeptów z tłumu dobiegających ani nie widzieć czerwieni spojrzenia mego, ni kłów bielą szkarłat ust kalających, podchodzi bliżej.

- Matulu uważajcie, toż to nieumarłą jest, przeklęta....

Głos jeden, mocniejszy i szczerą troską podszyty wybija się z tłumu. Wyszukuję właściciela, który stojąc nieco z boku potężną dłoń na rękojeści siekiery złożywszy czujnym okiem każdy ruch dziewczyny śledzi. Nie wiem jak ukoić strach w jego sercu. Sama wszak nie mam pewności czy za chwilę dłoń moja na karku tej kobiety nie spocznie, odginając jej głowę i usta do cienkiej skóry nie przyłożywszy... Ostrzegawczy okrzyk wiernego giermka po raz kolejny wyrywa mnie z transu. Zdumiona przystaję zdając sobie sprawę że niemal w czyn myśli swe obróciłam. Staruszka jednak zdaje się nie dostrzegać tej nagłej bliskości ni głodu wyzierającego z oczu stworzenia co przed nią stanąwszy dłoń już wyciągało by targnąć się na życie tej, która w dłoniach pokrytych plamami starości trzyma więcej niż jej przeklęty żywot.

Martwa cisza całunem okryła wioskę i zgromadzonych przy studni mieszkańców. Nawet mech zielony,co to w szparach domostw się zagnieździł, zamarł i z niepokojem to na młodą to znów na starą niewiastę spoglądał. One zaś stoją naprzeciw wzrokiem jedna drugiej w duszę zaglądając.
Tyle widziałaś w swym życiu. Troski i radości ślady na twej twarzy wyryły pajęczynę życia tworząc. Nie wiesz jak ci zazdroszczę tych chwil które nigdy nie będą moimi. Czy dostrzegasz ten ból w mym sercu? Czy znajdujesz duszę w spojrzeniu demona? Co widzą twe oczy, matulu?
Staruszka kiwa głową po czym odwracając się twarzą w stronę tłumu, przemawiać zaczyna.

- Nie oni naszym wrogiem i nie oni winni nieszczęściu jakie na nas spadło. Gniew oczy wam zasłania na prawdę z ust tych przybyszy płynącą i nadzieję jaką z sobą niosą. Miast kamieniami ich witać lepiej byście zrobili przynosząc strawę ciepłą i napitek jakiś.

- Ale matulu przecie...

- Zamilcz Uriku gdy starsi od ciebie głos zabierają. Nie zapominaj kto ci nos wycierał jakeś jako berbeć kolano rozorał i ryczał w niebogłosy o zlitowanie.


Śmiech niepewny z kilku gardeł się wydarł wywołując gniewne spojrzenia młodzieńca o bujnej, czarnej czuprynie. Staruszka mówiła zaś dalej.

- Bogowie widzą nasze nieszczęście i żywot ciężki. Zamysłów ich nie znamy i nie nam się do ich decyzji mieszać. Wierzę jednak w to com usłyszała i co moje oczy ujrzały. Widać bowiem czasy takie nastały że zło złem jedynie pokonać idzie.

Przyglądam się przemianie jaka w nich zachodzi. Jeszcze chwilę temu byli tylko motłochem gotowym ukamienować ich na miejscu. Teraz spoglądają po sobie, kiwają głowami. Wyostrzonym wzrokiem wyłapuję kołki, które wciąż niepewnie, jednak lądują za paskami czy w obszernych kieszeniach spódnic. Słychać pierwszy, nieśmiały śmiech dziecka. Nie jestem pewna co czuję. Podziw dla staruszki. Wdzięczność. Głód. Pragnienie opuszczenia tego miejsca nim wiatr zmieni kierunek a wraz z nim zmieni się ich nastawienie. Ruszam w stronę towarzyszy. Nim jednak do nich dochodzę podnoszę z ziemi kołek i ścisnąwszy mocno przytulam do piersi. Wyrok został odroczony. Dla mnie, dla nich, dla ciebie.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:11.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172