Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2009, 15:09   #18
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Teren stawał się naprawdę trudny, a wieziona pochodnia rozświetlała tylko małą część otaczającego ich mroku. Stara Droga, szeroka, ale zryta koleinami wozów prowadziła już od jakiegoś czasu pod górę, mniej lub bardziej stromo na poszczególnych odcinkach. Oczy podróżnych męczyły się, próbując wyławiać z ciemności przeszkody, które mogłyby opóźnić ich wędrówkę. Las przyglądał się w milczeniu przedzierającej się z trudem dwójce, siedzącej na jednym, zmordowanym już nieco wierzchowcu.

Trakt szedł teraz szerokim łukiem, światło gwiazd, jeśli nawet jakieś widniały na nieboskłonie, nie przedzierało się przez korony ogromnych drzew splatających się nad drogą niby sklepienie katedry. Koń z mozołem wspinał się, wyrywając z chlupotem nogi z podmokłej gleby. Wyżej, widać było niewyraźnie po kształcie wzniesienia, że droga osiąga najwyższy w tym miejscu punkt, opadając prawdopodobnie znów ku dołowi. Na trakcie wciąż nie było żywego ducha, bo mało kto decydował się na nocne wojaże przez Drakwald, chyba że musiał. Od lasu ciągnął chłód. Mężczyzna, trzymający przed sobą w siodle młodą niewiastę, złorzeczył w myślach na samego siebie, że dał się namówić babie na tę eskapadę, miast siedzieć teraz dalej przy kominku gospody jak każdy normalny podróżny. Nie, jej musiało się spieszyć w dalszą drogę. Zawsze jej się spieszyło...

Do szczytu górki było już naprawdę niedaleko, gdy jadąca z przodu młoda kobieta, ubrana w podróżny, nie krępujący ruchów strój, nie odwracając się syknęła i uniosła nagle do góry otwartą dłoń.
Zamarli, a ściągnięty koń zadreptał w miejscu i zatrzymał się posłusznie.

- Tam. Na górce był jakiś konny, samotny. – powiedziała cicho dziewczyna – Teraz go nie ma.
Jej towarzysz wytężył wzrok, ale na górze nie było widać nikogo.
- Zdało ci się pewnie...- uśmiechnął się mężczyzna, a jego oświetlona pochodnią przystojna twarz rzuciła pełne politowania spojrzenie – Parę wiorst temu też słyszałaś głosy w krzakach, i co. Nikogo...

W gospodzie była taka odważna, ale po ciemku w lesie pęka jak nadtłuczony garnek, żachnął się w myślach, obserwując przed sobą jej wspaniałe, wypływające spod futrzanej czapy kręcone loki koloru wściekłego płomienia. Myśląc o nich,zamarzył by na powrót spojrzeć znowu w jej piękne, zielone oczy dziewczyny. Popuścił lekko cugle i położył dłonie na jędrnych, opiętych ciasno skórzanymi spodniami udach kobiety.

- Lorelei...- nachylił się ustami do jej szyi – Nie ma tu nikogo, tylko my...
- Zabieraj łapy! – warknęła – Powiedziałam ci, dopiero jak dojedziemy do następnej oberży. I mówię ci, że kogoś widziałam!
- Wiesz, wyobraźnia w nocy podpowiada różne obrazy...- mruczał, nie zrażony jej odpowiedzią - Sami, tu w ciemnym lesie...

Nie dokończył jednak, bo nagle gdzieś tam z przodu rozległ się wyraźny gwizd, a potem usłyszeli huk paru wystrzałów. Koń zarżał i nerwowo szarpnął, jeźdźcy z trudem utrzymali w rękach cugle uspokajając zwierzę. Wystrzały niosły się echem po lesie, niby daleki grzmot burzy. Lorelei odwróciła do połowy głowę, zielone oko płochliwie spojrzało na niego pytająco, serca zabiły szybciej. Teraz wyraźnie było już słychać jakieś pokrzykiwania i odgłosy bliskiej potyczki!

- Piekło i demony! – zaklęła kobieta, a koń szarpnął się znowu parskając – Czy to nie...- głos na moment uwiązł jej w gardle – Co robimy, Kurt?!

Nagle huknęło jeszcze raz, gdzieś bardzo blisko nich, jakby z wysoka!

Kurt, który właśnie gorączkowo myślał, co odpowiedzieć dziewczynie, zdążył ujrzeć tylko jak gdzieś przed nim część końskiego łba wybucha czerwienią a powietrze rozcina krótki i straszny wizg zwierzęcia. Potem jego wierzchowiec stanął nagle na tylnych nogach rżąc głośno i przeciągle.Zaskoczony, próbował rozpaczliwym ruchem chwycić mocno cugle i utrzymać się w siodle, ale wielka siła wyrwała go z grzbietu do góry jak szmacianą kukłę. Kątem oka widział jeszcze, jak dziewczyna kurczowo chwyta cugle, a bezwładne kończyny konia składają się pod nim waląc się razem z Lorelei na ziemię.

Uderzenie plecami o glebę byłoby bolesne, może nawet skończyłoby się poważną kontuzją, ale trenowane latami umiejętności przydały się teraz i Kurt w ostatniej chwili przed upadkiem skręcił zwinnie ciało i odpychając się na zgiętym ramieniu zawirował, a potem pęd przekoziołkował go jeszcze parę razy w błocie. Zatrzymał się dopiero na plecach, w mokrej drogowej koleinie, ale kości były całe! Zerwał się jak kot, próbując się rozejrzeć, ale nie było to łatwe przy utracie jedynych źródeł światła.

Serce waliło jak szalone, a oczy gorączkowo próbowały wyłowić z gęstego jak maź absolutnego mroku coś, co pozwalałoby ustalić swoje położenie. Tam, gdzie zwalił się koń razem z Lorelei nie widać było nic. Pochodnia wyleciała mu przy upadku z dłoni, ale dostrzegł ją leżącą nieco dalej, nieco przygaszoną, ale tlącą się wciąż słabym ogniem, oświetlającą fragment ubłoconej drogi i niewyraźne kontury wielkich drzew w tle.

Wielki jak tur mężczyzna, trzymający skierowany lufą ku ziemi, dymiący pistolet, obrócił szybko głowę ku tyłowi wyławiając ze zgiełku wyraźny dźwięk wystrzału. Spojrzenie jego skrzyżowało się od razu ze spojrzeniami przygotowanymi na taką ewentualność ludzi.

- Sygnał! – ryknął do nich i machnął wyprostowaną dłonią w kierunku górki splatając palce w charakterystyczny, umówiony gest – Wiecie, co robić!
Tętent błyskawicznie rozległ się za jego plecami, a on sam szarpnął cugle, ustawiając konia w poprzek traktu oceniając rozwój sytuacji. Kolejnym gestem posłał trzech kolejnych przyczajonych krzakach ludzi z uczernionymi twarzami pod powóz, wybiegli posłusznie, przyczajeni nisko przy ziemi, jak wilki.

Tymczasem w środku powozu sytuacja rozwijała się dramatycznie. William przytomnie rzucił się do obrony, zastawiając tarczą jedną okiennicę, kątem oka dostrzegając jak przerażona obrotem sprawy Marietta jest na krawędzi omdlenia. Jej oczy już prawie się wywracały, a skóra była blada jak płótno i dziewczyna zdawała się osuwać bezwładnie po siedzeniu.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 22-12-2009 o 15:44.
arm1tage jest offline