Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-12-2009, 21:33   #14
Midnight
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Poszukiwania zwieńczone niepowodzeniem. Gdzie się skryłeś Akwicjuszu? Odpowiedź nie nadeszła. Kieruję więc swe kroki tam gdzie mogę w ciszy i samotności przemyśleć dalsze działania. Kaplica. Zabawne jak miejsce to, które wszak niedostępnym dla mnie być powinno, ulgę przynosi. Jest pusta, samotna. Siadam w tym samym co poprzednio miejscu. Ja też niczym to miejsce, czuję w sobie pustkę i samotność. Niczym kielich, który opróżniony w czasie uczty, zapomniano na powrót napełnić.


Później... Co później Gotfrydzie? Stoję w miejscu, tak jak mnie zostawił by wybiec i rozkazy wydać. Co później? Że ci pomogę to wszak jest pewne. Jakże bym mogła odmówić, lecz potem? Czy taką samą śmiercią zginę?


Zatem znów w drodze i znów przy jego boku. Marudny humor Akwicjusza dziwnie mój własny poprawia. Zmysły... Tak rozbudzone, tak czułe... Szybszy oddech, bicie serca, szum płynącej krwi. Tak wiele jej koło mnie. W żyłach zwierząt, w żyłach ludzi. Płynie wraz z ich życiem, słodka, upojna ambrozja. Jakże ciężko się jej oprzeć. Czuć jej zapach i wiedzieć że nie mogę jej skosztować. Tortura, która w całości myśli moje pochłania nie dając się skupić na tym co przed nami. Może to i dobrze. Może tak właśnie być powinno...


Spoglądam jak jedzą. Spoglądam w ogień. Spoglądam na ich uśpione postacie. Tacy ufni, bezbronni. Głód rozpala czerwień mego spojrzenia. Wiem o tym, czuję ją. Tak blisko... Dłoń wystarczy wyciągnąć by ciepłej skóry poczuć dotyk. Zapach... Czy możliwym jest by jeszcze mocniej ją czuć nie mogąc jednocześnie smaku jej skosztować?


Poranek. Opuszczam obozowisko, opuszczam pokusy które ze sobą niesie. Powinnam czuć strach. Czuję jedynie radość i pewność tego iż mam jeszcze czas. Czas by spojrzeć na ten pierwszy promień, który zza gór wkrótce się wyłoni. Nie poczuję jego pieszczoty na skórze lecz sam widok wystarczy... Musi wystarczyć. Mój panie. Czyż nie jesteś piękny gdy powstajesz po długim oczekiwaniu? Stoję nad przepaścią. Tą dosłowną i tą która faktyczny kres memu istnieniu przynieść może. Czuję... Każdą cząstką swego słabego ciała, które trawi głód. Czuję jak się zbliża. Każdy krok, oddech... Czy zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa na jakie się naraża? Czy wie jak słaba jest teraz moja wola?
Pyta... Cóż mam mu odpowiedzieć? Odwracam się by spojrzeć na niego. Nic poradzić nie mogę na kły które czując tak bliskie z krwią spotkanie, same na wierzch się wysuwają. Nic na czerwień oczu. Nic na pragnienie, którego ugaszenia domaga się ciało.

- Odejdź Gotfrydzie.

Patrzy zszokowany w jej oczy, po czym mimowolnie cofa się kilka kroków w tył. Reka jakby sama sięga do rękojeści miecza, ale nie wyciąga go z pochwy. Odwraca się i spiesznie odchodzi.
Gest ten boli bardziej niż gdyby miecz ów wyjął i przeszył nim serce.
Gdzieś obok coś poruszyło się za krzewami. Akwicjuszu jak zwykle ochraniasz swego pana i przyjaciela. Cóż jednak planujesz uczynić? Wbić bełt w me serce? Poczekaj aż dzień na dobre na nieboskłonie się zadomowi. Pewniejsze to będzie zarówno dla ciebie jak i dla mnie.

- Ty również Akwicjuszu. Odejdź proszę nim będzie za późno.

Odchodzi. Pochylam głowę. Tak jest lepiej. Samotna. Dlaczego wciąż żyję? Dlaczego tak uparcie dążę do tego by utrzymać ten byt. Zemsta, wiem. Czy to jednak wystarczający powód? To by było takie łatwe. Odczekać dłużej, chwilę dłużej. Pierwsze promienie.. Takie proste. Unoszę twarz na ich spotkanie. Takie proste. Jeszcze chwila i poczuję na skórze ciepły dotyk, pieszczotę za która tak tęsknię. Takie proste. Już teraz... Chwila... Tak delikatnie, lekko... Ciepłe muśnięcie. Zaciskam powieki czekając na ból. Czekając bezskutecznie. Niepewnie, bojąc się iż jest to jakaś sztuczka, sen, mara... Unoszę je ponownie. Nie, czuję je... Głaszczą łagodnie skórę, ogrzewają nocną istotę, która straciła nadzieję że jeszcze będzie w stanie je poczuć.

- Nie... - Szept brzmiący niczym łkanie.

Opadam na kolana niezdolna utrzymać się na nogach. Więc nie jestem przeklęta. Więc mnie nie opuściłeś. Mój panie. Mój boże. Mój poranku.


Wyczuwam ją w drodze do obozowiska. Słońce świeci już w pełni rozjaśniając mrok lasu swymi złotymi promieniami. Jej serce drży w przestrachu. Czuję jej krew. Jej życie, które trwać będzie jeszcze chwilę. Poddaję się temu przemieniając w drapieżnika, którym wszak jestem. Pozwalam sobie na tą chwilę wolności. Pęd powietrza gdy mijam kolejne drzewa w gonitwie na życie i śmierć. Wreszcie ją dopadam. Jej ciało drga w mych ramionach. Przerażona. Tak bardzo przerażona. Spojrzenie ogromnych oczu błaga by ją oszczędzono. Na próżno. Jeden ruch, dźwięk łamanego kręgosłupa brzmi niczym krzyk w ciszy lasu.

- Tak jest lepiej, moja maleńka...

Szepcze po czym zatapiam kły w ciepłym truchle. Pierwszy łyk... Oszałamiające doznanie niosące ze sobą zarówno ekstazę jak i spełnienie. Każda kropla niczym płynna rozkosz ogrzewająca chłód spragnionego ciepła ciała. Więcej i więcej. Płynąca w mych żyłach. Dająca siły, dająca radość. Czuję świat wokoło. Każdy promień słońca, każdy podmuch wiatru. Słyszę bicie serc i świst powietrza wydobywający się z pysków zwierząt zamieszkujących to miejsce. Wszystko to na wyciągnięcie dłoni. Wszystko...



Czekają na mnie. Uśmiecham się wychodząc zza zasłony drzew. Nie mogę powstrzymać tanecznego kroku ani tej radości która niemal zmusza mnie by śpiewać. Nie ranią. Nie zabijają. To tylko legendy... Tylko legendy...

- To tylko legendy... - Szepczę pragnąc podzielić się z nimi swym szczęściem.
- Nie zabijają. Nie ranią. Mogę czuć ich dotyk...

Unoszę dłoń nieco wyżej, wprost na spotkanie wąskiego promienia, który przedarł się przez gęstwinę liści i rozbłysł na czerwonej smudze, która pozostała na niej pozostała.

- To takie piękne.. - Mówię, jednocześnie zlizując zapomnianą krew.

Milczą wpatrując się w brunatna smugę na ręce. Gotfryd lekko, natomiast Akwicjusz w milczeniu wstaje i znika miedzy drzewami. W ręku dzierży kuszę z która nie rozstaje się od wyjazdu.
Baronet robi jej miejsce kolo siebie. Zda się bezmyślnie gmera patykiem w ciepłym popiele. W końcu odzywa się cicho.

- Czy to konieczne ?... Musisz ?

- Muszę?

Pytam, gdyż me myśli uporczywie nie chcą powrócić do swego zwyczajnego stanu. Siadam obok niego i uśmiecham się radośnie.

- Wybacz Gotfrydzie lecz nie do końca rozumiem o co pytasz...

- O to co zrobiłaś... Czy nie możesz tego... zwalczyć ?
- Wiesz że złożyłem przysięgę - mówi z rozpaczą w głosie - Bogowie co mam robić - chwyta się rekami za czuprynę.

Radosny nastrój ulatnia się niczym rosa pod czułym dotykiem słońca.

- Nie mogę. Próbowałam, przysięgam ci że tak. Do dzisiaj... Nawet w twym domu, w miejscu tak pełnym, tak tłocznym... Opierałam się niemal do granicy. Tam, nad przepaścią... - Opuszczam głowę.
- To było takie trudne, tyle kosztowało. Mogę oprzeć się krwi ludzkiej lecz nie krwi w ogóle. Muszę się żywić tak jak i ty musisz spożywać jadło. Bez tego nie utrzymam jej... Nie utrzymam tego co pragnie wyrwać się na wolność by niszczyć, zabijać.

Wyciągam dłoń by dotknąć jego dłoni.

- Wiem że ją złożyłeś. Byłam tam, słyszałam. Nie doradzę ci, Gotfrydzie. Mogę jedynie obiecać że zniknę gdy tylko pokonamy twego brata. Tylko tyle... Do tego jednak czasu pozostanę przy tobie i wspierać cię będę w misji którą ci narzucono. Tylko tyle...

- Nie możesz zniknąć - szepcze z rozpaczą - nie możesz Altari
- Po prostu nie wiem co o tym myśleć... co robić... Już nic nie wiem.

Wspiera głowę na ramieniu Wampirzycy.

Zamieram niepewna co powinnam uczynić. Nie tak Gotfrydzie... Błagam, nie tak.

- Gotfrydzie ... - Odruchowo i najdelikatniej jak potrafię dotykam jego policzka by następnie unieść lekko jego głowę.
- Jestem potworem. Twój ojciec miał rację nakazując ci zabijać takich jak ja. Z naszej sytuacji jest wyjście... Lecz nie potrafię się na to zdobyć. Jesteś dla mnie zbyt cenny, zbyt ważny... Przed nami długa droga, wiele się może zdarzyć. Zapomnijmy o przysiędze. Gdy będzie po wszystkim podejmiesz decyzję.

- Zapomnieć ? - jego głos brzmi głucho - jak ? Nie ma chwili bym o niej nie myślał...
- On wiedział - teraz jego głos nabiera pasji - wiedział gdy zmusił mnie do niej ! Tak, masz rację ! Zapomnijmy na razie o przysiędze. Potem... potem załatwię tą sprawę z ojcem.

Podrywa się na nogi, jego oczy lśnią gorączką.

Podążam w jego ślady.

- Tak, wiedział. Wiedział o wiele więcej. Nazwał mnie Laureen w chwilę po tym jak wyrwałam sztylet z jego starczej dłoni. To imię zdaje się mnie prześladować, a niewiedza.. Niewiedza sprawia że zaczynam odczuwać strach. Zapytałeś kim naprawdę jestem. Nie mogę odpowiedzieć na pytanie na które odpowiedzi sama nie znam. Zapytaj go i o to, Gotfrydzie. Tobie może odpowie.

- Laureen ? Skąd mógłby wiedzieć ?- w jego głosie brzmi zdumienie - chcesz powiedzieć że prowadzi i ze mną jakąś grę ? Jeśli jest gdzieś odpowiedz kim jesteś znajdziemy ja. Obiecuję.
- Nie jesteś potworem -
przesuwa dłonią po jej włosach - nie dla mnie Altari.

Co zrobić powinnam? Poddać się czy walczyć? On jest taki żywy, taki kruchy, śmiertelny. Nie... Nie mogę się poddać. Postępuję krok w tył. Kolejny...

- Jeszcze nie. - Szepczę czując ból na myśl o tym co za chwilę uczynię.
- Lecz będę.

Dodaje zbliżając się ku niemu i błyskawicznie chwytając za włosy. Odchylenie głowy zajmuje sekundy. Nie staram się być delikatna. Chce by poczuł ból, by poczuł strach. Nienawidząc siebie za to co czynie wolną dłonią gładzę odsłonięty fragment skóry pod którą doskonale widoczna żyła toczy życiodajną krew. Pochylam głowę, całuję go lekko po czym wysuwam kły.

- Stój !! - głos który wykrzykuje rozkaz mimo iż nieco drży przepełniony jest determinacją.
Znać iż ręka Akwicjusza nie drgnie, a on sam nie zawaha się ni chwili by wysłać śmiercionośny bełt wprost w serce Altari.
- Nie pozwolę ci uczynić z mego brata potwora. Gotfrydzie - teraz jego słowa rozbrzmiewają prośbą - oddal ja, zabij, nie widzisz co chce uczynić ?

Baronet wyzwala się z uścisku Wampirzycy.
- Ma rację Altari, tak nie mogę... Teraz nie mogę... Najpierw muszę zabić Johanna. Jako człowiek i dziedzic Badsbergu. Zrozum...

Wypuszczam go.

- Sam słyszałeś z ust twego przyjaciela. Jestem potworem. Skoro nie chcesz uwierzyć w moje słowa, uwierz w jego.


Odwracam się w stronę Akwicjusza.

- Jesteś dobrym kompanem dla niego. Wiedz jednak że nie zamierzałam uczynić go sobie podobnym. Chciałam jedynie by zrozumiał, a w najgorszym razie by nie musiał już rozumieć. Nim o to nie poprosi nie zmienię go na swoje podobieństwo. Pożywię się, może zabiję, lecz nie przemienię. Teraz zaś wybacz lecz potrzebuję chwili dla siebie.

Pochylam głowę wpierw przed Gotfrydem, później zaś przed Akwicjuszem po czym ruszam w kierunku drzew. Nim jednak się w nich zagłębiam z myśli wysnuwa się pytanie które usta niemal samowolnie na głos wypowiadają.

- Brata?

- Jesteśmy Skjelde, braćmi Nocy Wilka - objaśnia Baronet - urodzeni tego samego dnia, dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca. Jego znaleziono pod brama zamku porzuconego. To wiąże silniej niż jakiekolwiek pokrewieństwo. Jeśli Akwicjusz uzna że zagrażasz mi zabije Cię Altari bez chwili wahania, choćby miał przy tym zginać.
- Nie doprowadź do tego - w jego głosie brzmi ni to prośba, ni rozkaz.

Jakże bym mogła. Teraz gdy poznałam pełnię smaku krwi w swych ustach. Teraz gdy ponownie poczułam pieszczotę słońca na twarzy. Nie, nie doprowadzę co nie znaczy że pozwolę ci wierzyć że nie jestem potworem. Jestem nim Gotfrydzie. Jestem i właśnie zaczynam sobie uświadamiać że mogę to pokochać. Odchodzę w mrok lasu by wśród jego ciszy zdecydować co dalej. Czy powrócić do tego miejsca i do was, Wilczy Bracia. To trudna decyzja. Tym trudniejsza że w końcu i tak będę musiała odejść. Wiem o tym. Wiem, a jednak wracam.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline