Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2009, 12:50   #22
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Na zewnątrz walka była skończona, nawet już nie zaskoczenie, ale sama miażdżąca przewaga liczebna napastników zdecydowała o szybkim rozstrzygnięciu potyczki. Odgłosy starć z traktu ucichły, bełty przestały świstać, a uszu zamkniętych w powozie nieszczęsnych podróżnych dobiegła złowroga cisza, która była jeszcze gorsza niż krzyki. Wszyscy zamarli, zresztą i tak czarnowłosa Mealisandre od początku napadu wydawała się siedzieć przerażona, jakby jej mowę i słuch odjęło, przyciskając do piersi swój instrument. Jeszcze gorzej było z nieznajomym, który się dosiadł ostatnio - ten siedział prawie w absolutnym bezruchu, z zaciśniętymi na poręczach dłońmi, a jego oczy były szeroko otwarte i wpatrzone w coś ponad siedzącymi, jakby w dach powozu, bełkotał coś cichutko, gdyby inni mieli czas, pewnie obawialiby się, że człowiek mieniący się rzemieślnikiem z Nuln postradał ze strachu rozum.

Cisza trwała bardzo krótko. Hałas wybuchł na nowo, tym razem jeszcze bardziej zmrażający krew w żyłach, bo nagle mieli wrażenie jakby powóz spadł na dno piekieł i dostał się we władanie samych diabłów. Do zamkniętych okien dopadały straszne, umorusane na czarno sadzą czy błotem zakazane mordy, niektóre z rogami, rycząc i szczerząc we wstrętnych uśmiechach zepsute kły, błyskały groźnie noże. Rozpasana, brutalna tłuszcza wściekłych psów poprzebieranych w futra dopadła powóz oklejając go z każdej strony jak muchy. Napastnicy, uczepieni każdego możliwego miejsca rozpoczęli szarpanie powozu, aż wreszcie zgrali swe wysiłki i wóz zaczął się niebezpiecznie kołysać, skrzypiąc i wychylając się coraz dalej na boki! Jednocześnie słyszeli odgłos szalonego walenia pięści w drewniane boki, tupanie nóg na dachu, opętańczy ludzki rechot i wycie, gdzieniegdzie przelatane krzykami w języku, który niestety rozumieli:

- Heeeej, rup! Heeeeeeej, rup! Razeeem, kamraci!
- Patrzta, są tam dzierlatki!!! Gładkie, że hej! Potańcujem zara z nimi!!!
- Dawać je tu, na zewnątrz! Dawać!!! I na klepisko od razu, kurwa ich mać, ale zabawa będzie!!!
- Ja, ja pierwszy!!! Zamawiam tę czarną na początek, jahaaaaa!!!
- Patrzcie go, kurwa, każdy by chciał pierwszy w kolejce, gdzieeee, do tyłu, Kuna!!!

Pasażerowie, zwłaszcza niewiasty, odchodzili od zmysłów na myśl o tym, co wydarzy się już zaraz, gdy motłoch wedrze się do środka. Z trudem chwytali się czego popadnie, gdy siła rzucała ich naprzemiennie to na jeden, to na drugi bok powozu, na twarde ścianki, na siebie nawzajem, na drzwi które w każdej chwili mogły stanąć otworem!

Wtem, gdzieś zaraz za wozem usłyszeli kolejny donośny huk wystrzału, a szaleństwo na zewnątrz ucichło tak nagle, jak się zaczęło. Echo wystrzału niosło się nad lasem. Rozbujany powóz sam zakołysał się jeszcze parę razy i stanął.

- Precz mi od powozu, psy!!! – rozległ się następujący po wystrzale męski ryk, ryk pojedynczego człowieka. Przez niejedną głowę przebiegła myśl nadziei, że przybyła nieoczekiwana, jakże wytęskniona odsiecz!
Okazała się to jednak nadzieja płonna…

Diabły na zewnątrz powozu nie zniknęły, czaiły się nadal wszędzie dookoła, szemrając i bełkocząc cicho jak jakiś rój. Na tym tle ozwał się ponownie ten męski głos, gruby i groźny, podobny rykowi niedźwiedzia.

Potężnie zbudowany mężczyzna przywodził na myśl widniejące za jego plecami dęby. Wielkie chłopisko o czarnej, zmierzwionej brodzie miało tak zakazaną i jednocześnie surową mordę, że jedno spojrzenie wystarczało by stwierdzić że tylko on mógł przewodzić bandzie takich zbrodniarzy. Twarz ta była tak poznaczona bliznami z wielu potyczek, że aż przyciągała wzrok z siłą, która każe czasem patrzyć ludziom na kogoś szpetnego mimo iż rozsądek krzyczy by odwracać spojrzenie jak najszybciej.

Podjechał powoli na dużym koniu, który i tak z trudem chyba wytrzymywał ciężar jeźdźca. Pod skórzaną kurtą i narzuconym na nią niedźwiedzim futrem połyskiwał matowo porządny pancerz, pewnikiem zdarty z jakiegoś szlachcica.

- Wy tam, w środku...- ozwał się donośnie, głosem w którym czaiło się zimne okrucieństwo – Teraz otrzymacie swoją szansę. Tylko jedną. Najpierw wyrzucicie całą waszą broń przez okno, potem wyrzucicie wszystkie swoje kosztowności. Potem wyjdziecie z rękoma na głowie, powoli. Do tych, którzy nie posłuchają przyjdziemy sami i zarżniemy w środku jak wieprze. Czekam! Liczę do trzech. Raz...Dwa...

************************************************** *******


Kurt przesunął się niepewnie parę kroków, ściskając mocno rękojeść sztyletu. Odszedł nieco od miejsca, skąd słychać było jeszcze ciche rzężenie konającego, postrzelonego w głowę zwierzęcia. Poza tym, ciemnica jak okiem wykol. Uniósł wzrok do góry, ale zobaczył niewiele więcej, niewyraźne, nieznacznie tylko odznaczające się od kompletnej ciemności miejsca, gdzie przez korony drzew widać było kawałki nocnego nieba.

- Pssssssstt….Kuurt! – usłyszał znajomy kobiecy głos, gdzieś daleko z przodu, tam gdzie powinno , mniej więcej zaczynać się, jak mu się zdawało, prawe pobocze traktu. – Żyjesz?!

Najpierw cichy, ale potem bardzo szybko narastający tętent kopyt. Z góry, od strony tamtych hałasów! Podniósł tam wzrok, było już ich widać, paru uzbrojonych chyba jeźdźców z pochodniami, pędzili w dół wzniesienia, rozbryzgując drogowe błoto. Wiedział, że skoczyć im naprzeciw byłoby samobójstwem, rzucił się więc w stronę pobocza, biegnąc nisko, przy samej glebie. Stopy grzęzły w błotnistych rozpadlinach, podpierał się w przelocie o klepisko dłonią, dysząc szybko, byli coraz bliżej choć chyba wytracali prędkość, ostatni odcinek pokonał wślizgiem po błocie, wjeżdżając rozpędem w jakieś krzaki… Przetoczył się jeszcze głębiej w chaszcze, które drapały go po rękach, i zamarł nisko przy pachnącej intensywnie ściółce, na wbijających się w ciało grubych korzeniach, obserwując z kryjówki trakt… Modlił się, z bijącym sercem, by Lorelei zdążyła zrobić to samo co on…

Światła paru pochodni na drodze rozdzieliły się… Jeźdźcy, chyba sami mężczyźni, rozciągnęli się wzdłuż traktu niepewnie dreptając w miejscu i rozglądając się na wszystkie strony. Tego, który był najbliżej, tylko jakieś parę metrów od niego, widział nawet dość wyraźnie w świetle trzymanej przez mężczyznę pochodni. Jeździec był dość chudy, odziany w jakieś szare łachmany i futra, a spod grubej przekrzywionej zawadiacko czapy wystawały grube, podobne do bawolich rogi. Twarz jego była czarna, ale po uważnym przyjrzeniu się okazywało się, że jest ona twarzą ludzką, uczernioną barwnikiem lub po prostu błotem, choć niewątpliwie była to facjata nieprzyjemna i okrutna w wyrazie. Nad jeźdźcem sterczał wysoko długi łuk, od drugiej strony na koniu zwisała duża okrągła tarcza z drewna, a mężczyzna kołysał nerwowo trzymanym w lewej ręce mieczem o lekko zakrzywionym, rozszerzającym się ostrzu.

- Kurt!!! – krzyknął nagle donośnie obserwowany jeździec, a Kurt zamarł nagle, przycisnąwszy się jeszcze do gleby, do gardła podchodził mu rosnący gul, a serce łomotało tak, że wydawało się iż ten człowiek zaraz je usłyszy. – Ozwij się!

Chwilę trwała straszna cisza, a potem Kurt usłyszał jak gdzieś wysoko, wysoko w konarach odezwał się ludzki głos, wrzaskliwy jak skrzek ptaka.

- Jezdem! Podróżni, para na jednym koniu! Konia żem ubił!- głos niósł się w nocy, echem między drzewami – Ciemno, muszą gdzieś tu zaraz być, szukajta dobrze! Dziewka dopiero co się ozwała, Josef, tam gdzieś niedaleko jak stoisz, w krzaczorach! Nie w te, w tamte! O, dobrze, tam! Widzę ją, ucieka!!!

Zanim Kurt zdążył pomyśleć co robić dalej, gdzieś w sporej odległości od miejsca, w którym się chował rozległy się jakieś głosy, potem szeleszczenie krzaków i odgłosy szamotaniny, a zaraz potem na trakcie rozbrzmiały krzyki:

- Aaaaaa! A to dziwka, dziabnęła mnie, widziałeś?! Dziabnęła mnie!

- Puszczaj, kurwi synu!!! – rozpoznał znajomy, piękny i melodyjny głos Lorelei, teraz bardzo rozdrażniony, zupełnie jak wtedy gdy zastała go całującego się po pijaku z tamtą jasnowłosą – Zabierajcie parchawe rapety wieprze, wasi ojcowie byli zasranymi chomikami, a matki…

Kurt usłyszał ciężkie plaśnięcie i głos ucichł, zastąpiony przez wyraźne, gwałtowne dyszenie dziewczyny. Rozpaczliwie, sam nie wiedząc co robi, przeczołgał się szybko w inne miejsce i nie zważając na niebezpieczeństwo przysunął się bliżej traktu, by spojrzeć na to, co dzieje się z rudowłosą pięknością.

Na pierwszym planie obejrzany już wcześniej jeździec z bawolimi rogami objeżdżał pobocza uważnie przyświecając pochodnią. Dalej, na środku zabłoconego traktu, stały dwa konie. Ich właściciele byli na ziemi, obaj przypominali wyglądem i ubiorem tego z zakrzywionym mieczem, choć nie widać było żadnych rogów. Niższy z tych dwóch, kuląc się nieco i klnąc pod nosem, trzymał w jednej dłoni uniesioną pochodnię, a drugą dociskał jakąś szmatę do swego krwawiącego obficie boku. Potężniej zbudowany od niego jasnowłosy młodzik trzymał przed sobą dziewczynę, wystraszoną i dyszącą ciężko, plecami do siebie, jedną ręką brutalnie trzymając Lorelei za zwinięte wokół dłoni płomienne loki, a drugą dociskając jej do gardła ostrze długiego noża.

- Wiemy, że tam jesteś, chłopcze! – krzyknął, omiatając wzrokiem zarośla i drzewa, jednocześnie pociągnął głowę dziewczyny bardziej do siebie, a ostrze nacisnęło jeszcze mocniej na jej alabastrową szyję. Na nożu pojawiły się kropelki krwi, czerwone jak błyszczące, rozchylone teraz usta Lorelei… - Albo rzucisz, co tam masz i wyjdziesz, albo zarżnę zaraz tę ślicznotkę jak knura na święta!!! Ja nie żartuję!!! Rozumiesz, kurwa?! Liczę do dziesięciu! Raz! Dwa- trzy! Cztery! Pięęęęć…. Szeeeeść… Siedem! Dziewięć!!!

- Kurt…- poruszyły się prawie bezgłośnie pełne, soczyste usta Lorelei…
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline