Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-12-2009, 18:13   #21
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Halfling z pewnością wyglądałby śmiesznie - tak tkwiąc w zawieszeniu, machając nogami i wrzeszcząc o pomoc, gdyby nie powaga sytuacji i piekielna przewaga liczebna napastników. W myślach i słowach błagał o pomoc czując niemal wstrętne owłosione odnóża pająków wchodzących mu na szyję. Realnie czuł jak coś przeciera mu się o plecy szyję i głowę, dopiero po chwili z ulgą stwierdził, ze to lina...."Lina?" Z lekkim niedowierzaniem zobaczył jak pająk przestaje być pająkiem a jedynie człowiekiem, odzianym w skóry sierść pająka przypominające. Co rusz ktoś nowy wypadał z lasu i nie był to żaden sojusznik ale też nie mutant. Przeważająca liczba wroga zdawała się zalewać zewsząd obrońców. Halfling dosłyszał jeszcze dźwięcznie recytowana modlitwę do Sigmara i może przyłączyłby się do głośnych modłów, gdyby nie to, że jego własne prośby nie pozostały dłużej bez odpowiedzi. Ktoś pomógł mu wydostać się na zewnątrz, "Dzięki Bogu" zdążył pomyśleć, nim zaklną siarczyście na siebie za głupią brawurę. Zobaczył jak dwóch zbirów wpada na miejsce woźnicy a dwóch kolejnych łupie butami o dach karocy.

"Jemu już nie pomogę" - zdążyło mu jeszcze przelecieć nim całkiem wysunął się z okienka na miejsce woźnicy. Zobaczył bowiem jak Shreder osłonił się swą rusznicą przed ciosem miecza od wspinającego się z dołu napastnika z czarną mordą, a drugiego, idącego w jego ślady, odepchnął butem i halfling usłyszał chlupot ciała w błoto. Jednak przed trzecim, zjeżdżającym na linie wrogiem nie zdążył się osłonić.

Przerażone oczy Tupika widziały, jak opadający cień w czarnym futrze zawisł na szyi Schreddera jednocześnie wbijając mu zdradziecko nóż w szyję, a w następnym ruchu podrzynając mu gardło, a zaraz dalej pchając martwe zapewne ciało nogą ku bandytom czekającym na dole, co spowodowało wybuch entuzjazmu wrogów pod powozem.

W tym momencie na Tupika spadło ciężkie ciało, przygniotło go w pierwszej chwili do siedzenia woźnicy, ale zanim spotkał go los woźnicy, dzięki wrodzonej zwinności wyśliznął się spod napastnika w prawo, na czworakach rzucając się ku zejściu z wozu. Tutaj już jego spojrzenie napotkało wdzierających się na górę kolejnych dwóch strasznych, z twarzami umazanymi na czarno napastnikami, pierwszy z nożem w zębach i z rogami na głowie przytwierdzonymi do hełmu a ten zaraz za nim, dzierżył jednoręczny topór. Tupik wiedział, że gdzieś nad nim, z nogami na siedzeniu jest jeszcze ten który na niego spadł na linie, choć obecnie go nie widział.

- Rzuć to żelazo, kurwa, mały, to może przeżyjesz!!! - darł się ten z toporem

Teraz obawiał się jedynie śmierci z powodu własnej głupoty. " Po cholerę było mi wyłazić na zewnątrz..."-pomyślał, Rzucił pośpiesznie krótki miecz , z którego i tak nie miał wielkiego pożytku,

- Weźcie całe moje złoto, tylko ostawcie mnie i innych przy życiu, proszę...- przemówił najłagodniej i w możliwie błagalnym tonie, niczym sługa poddający się surowemu osądowi panu. Chciał aby przeciwnicy poczuli pełne opanowanie sytuacji - myślałem, że to pająki... dodał pospiesznie niemal łkając, rzucił bandytom jednocześnie dwie pełne sakwy srebra, "niechcący" sprawiając, że jedna sakwa otworzyła się w locie , częściowo wysypując swą zawartość na ziemię. Procę zacisnął za pas gdy wyjmował sakwy lewą ręką. Zszedł też niżej, byle by nie być narażonym na cios pałką z góry - czego spodziewał się od przeciwnika który go przygniótł. W szybkiej ocenie zobaczył przeważającą liczbę napastników i zapadnięty do połowy w kałuży powóz, przez chwilę bił się z myślami czy nie spróbować ruszyć, jednak fakt iż woźnica nie zdołał ruszyć oraz oczywista nieznajomość sztuki powożenia zdyskredytowały ten plan w oka mgnieniu. Halfling sięgnął po swą ostateczną broń, począł dawać złodziejom sekretne znaki, znane mu z "wczesnej młodości".

Ryk radości ogarnął bandytów gdy Tupik sypnął srebrem. Dwaj bandyci którzy "rozmawiali" z halflingiem złapali je z rechotem w locie. Spojrzeli też z zaciekawieniem na znaki

- Ty, patrz, mały zna bajerę - usłyszał nim dwaj bandyci pojmali go i unieruchomili, jeden z nich pokazał halflingowi znak "siedź i nie wychylaj się" Jeden z bandytów odciągnął Tupika pod drzewo, gdzie trzyma go przed sobą trzymając nóż w pogotowiu.

Halfling odetchnął, czekał i obserwował sytuację. " Może dołączą mnie do siebie zamiast mnie zabijać...potrafię gotować i leczyć..." pomyślał, wiedząc już, że ma dobrą kartę przetargową. "Całe szczęście , że nikogo nie zabiłem..." - dodał w myślach ucieszony, wiedząc jak bliski był do miotnięcia latarnią w nadchodzące pająki... "Gdyby to byli mutanci wszystko potoczyłoby się inaczej..." Jednocześnie czekał na moment aż wartownik odwróci uwagę, by dyskretnie wyswobodzić się z więzów, jednak nie zrzucając ich całkiem. W przerażeniu obserwował to co działo się przy karocy, już bez jego udziału.
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 26-12-2009 o 18:41.
Eliasz jest offline  
Stary 27-12-2009, 12:50   #22
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Na zewnątrz walka była skończona, nawet już nie zaskoczenie, ale sama miażdżąca przewaga liczebna napastników zdecydowała o szybkim rozstrzygnięciu potyczki. Odgłosy starć z traktu ucichły, bełty przestały świstać, a uszu zamkniętych w powozie nieszczęsnych podróżnych dobiegła złowroga cisza, która była jeszcze gorsza niż krzyki. Wszyscy zamarli, zresztą i tak czarnowłosa Mealisandre od początku napadu wydawała się siedzieć przerażona, jakby jej mowę i słuch odjęło, przyciskając do piersi swój instrument. Jeszcze gorzej było z nieznajomym, który się dosiadł ostatnio - ten siedział prawie w absolutnym bezruchu, z zaciśniętymi na poręczach dłońmi, a jego oczy były szeroko otwarte i wpatrzone w coś ponad siedzącymi, jakby w dach powozu, bełkotał coś cichutko, gdyby inni mieli czas, pewnie obawialiby się, że człowiek mieniący się rzemieślnikiem z Nuln postradał ze strachu rozum.

Cisza trwała bardzo krótko. Hałas wybuchł na nowo, tym razem jeszcze bardziej zmrażający krew w żyłach, bo nagle mieli wrażenie jakby powóz spadł na dno piekieł i dostał się we władanie samych diabłów. Do zamkniętych okien dopadały straszne, umorusane na czarno sadzą czy błotem zakazane mordy, niektóre z rogami, rycząc i szczerząc we wstrętnych uśmiechach zepsute kły, błyskały groźnie noże. Rozpasana, brutalna tłuszcza wściekłych psów poprzebieranych w futra dopadła powóz oklejając go z każdej strony jak muchy. Napastnicy, uczepieni każdego możliwego miejsca rozpoczęli szarpanie powozu, aż wreszcie zgrali swe wysiłki i wóz zaczął się niebezpiecznie kołysać, skrzypiąc i wychylając się coraz dalej na boki! Jednocześnie słyszeli odgłos szalonego walenia pięści w drewniane boki, tupanie nóg na dachu, opętańczy ludzki rechot i wycie, gdzieniegdzie przelatane krzykami w języku, który niestety rozumieli:

- Heeeej, rup! Heeeeeeej, rup! Razeeem, kamraci!
- Patrzta, są tam dzierlatki!!! Gładkie, że hej! Potańcujem zara z nimi!!!
- Dawać je tu, na zewnątrz! Dawać!!! I na klepisko od razu, kurwa ich mać, ale zabawa będzie!!!
- Ja, ja pierwszy!!! Zamawiam tę czarną na początek, jahaaaaa!!!
- Patrzcie go, kurwa, każdy by chciał pierwszy w kolejce, gdzieeee, do tyłu, Kuna!!!

Pasażerowie, zwłaszcza niewiasty, odchodzili od zmysłów na myśl o tym, co wydarzy się już zaraz, gdy motłoch wedrze się do środka. Z trudem chwytali się czego popadnie, gdy siła rzucała ich naprzemiennie to na jeden, to na drugi bok powozu, na twarde ścianki, na siebie nawzajem, na drzwi które w każdej chwili mogły stanąć otworem!

Wtem, gdzieś zaraz za wozem usłyszeli kolejny donośny huk wystrzału, a szaleństwo na zewnątrz ucichło tak nagle, jak się zaczęło. Echo wystrzału niosło się nad lasem. Rozbujany powóz sam zakołysał się jeszcze parę razy i stanął.

- Precz mi od powozu, psy!!! – rozległ się następujący po wystrzale męski ryk, ryk pojedynczego człowieka. Przez niejedną głowę przebiegła myśl nadziei, że przybyła nieoczekiwana, jakże wytęskniona odsiecz!
Okazała się to jednak nadzieja płonna…

Diabły na zewnątrz powozu nie zniknęły, czaiły się nadal wszędzie dookoła, szemrając i bełkocząc cicho jak jakiś rój. Na tym tle ozwał się ponownie ten męski głos, gruby i groźny, podobny rykowi niedźwiedzia.

Potężnie zbudowany mężczyzna przywodził na myśl widniejące za jego plecami dęby. Wielkie chłopisko o czarnej, zmierzwionej brodzie miało tak zakazaną i jednocześnie surową mordę, że jedno spojrzenie wystarczało by stwierdzić że tylko on mógł przewodzić bandzie takich zbrodniarzy. Twarz ta była tak poznaczona bliznami z wielu potyczek, że aż przyciągała wzrok z siłą, która każe czasem patrzyć ludziom na kogoś szpetnego mimo iż rozsądek krzyczy by odwracać spojrzenie jak najszybciej.

Podjechał powoli na dużym koniu, który i tak z trudem chyba wytrzymywał ciężar jeźdźca. Pod skórzaną kurtą i narzuconym na nią niedźwiedzim futrem połyskiwał matowo porządny pancerz, pewnikiem zdarty z jakiegoś szlachcica.

- Wy tam, w środku...- ozwał się donośnie, głosem w którym czaiło się zimne okrucieństwo – Teraz otrzymacie swoją szansę. Tylko jedną. Najpierw wyrzucicie całą waszą broń przez okno, potem wyrzucicie wszystkie swoje kosztowności. Potem wyjdziecie z rękoma na głowie, powoli. Do tych, którzy nie posłuchają przyjdziemy sami i zarżniemy w środku jak wieprze. Czekam! Liczę do trzech. Raz...Dwa...

************************************************** *******


Kurt przesunął się niepewnie parę kroków, ściskając mocno rękojeść sztyletu. Odszedł nieco od miejsca, skąd słychać było jeszcze ciche rzężenie konającego, postrzelonego w głowę zwierzęcia. Poza tym, ciemnica jak okiem wykol. Uniósł wzrok do góry, ale zobaczył niewiele więcej, niewyraźne, nieznacznie tylko odznaczające się od kompletnej ciemności miejsca, gdzie przez korony drzew widać było kawałki nocnego nieba.

- Pssssssstt….Kuurt! – usłyszał znajomy kobiecy głos, gdzieś daleko z przodu, tam gdzie powinno , mniej więcej zaczynać się, jak mu się zdawało, prawe pobocze traktu. – Żyjesz?!

Najpierw cichy, ale potem bardzo szybko narastający tętent kopyt. Z góry, od strony tamtych hałasów! Podniósł tam wzrok, było już ich widać, paru uzbrojonych chyba jeźdźców z pochodniami, pędzili w dół wzniesienia, rozbryzgując drogowe błoto. Wiedział, że skoczyć im naprzeciw byłoby samobójstwem, rzucił się więc w stronę pobocza, biegnąc nisko, przy samej glebie. Stopy grzęzły w błotnistych rozpadlinach, podpierał się w przelocie o klepisko dłonią, dysząc szybko, byli coraz bliżej choć chyba wytracali prędkość, ostatni odcinek pokonał wślizgiem po błocie, wjeżdżając rozpędem w jakieś krzaki… Przetoczył się jeszcze głębiej w chaszcze, które drapały go po rękach, i zamarł nisko przy pachnącej intensywnie ściółce, na wbijających się w ciało grubych korzeniach, obserwując z kryjówki trakt… Modlił się, z bijącym sercem, by Lorelei zdążyła zrobić to samo co on…

Światła paru pochodni na drodze rozdzieliły się… Jeźdźcy, chyba sami mężczyźni, rozciągnęli się wzdłuż traktu niepewnie dreptając w miejscu i rozglądając się na wszystkie strony. Tego, który był najbliżej, tylko jakieś parę metrów od niego, widział nawet dość wyraźnie w świetle trzymanej przez mężczyznę pochodni. Jeździec był dość chudy, odziany w jakieś szare łachmany i futra, a spod grubej przekrzywionej zawadiacko czapy wystawały grube, podobne do bawolich rogi. Twarz jego była czarna, ale po uważnym przyjrzeniu się okazywało się, że jest ona twarzą ludzką, uczernioną barwnikiem lub po prostu błotem, choć niewątpliwie była to facjata nieprzyjemna i okrutna w wyrazie. Nad jeźdźcem sterczał wysoko długi łuk, od drugiej strony na koniu zwisała duża okrągła tarcza z drewna, a mężczyzna kołysał nerwowo trzymanym w lewej ręce mieczem o lekko zakrzywionym, rozszerzającym się ostrzu.

- Kurt!!! – krzyknął nagle donośnie obserwowany jeździec, a Kurt zamarł nagle, przycisnąwszy się jeszcze do gleby, do gardła podchodził mu rosnący gul, a serce łomotało tak, że wydawało się iż ten człowiek zaraz je usłyszy. – Ozwij się!

Chwilę trwała straszna cisza, a potem Kurt usłyszał jak gdzieś wysoko, wysoko w konarach odezwał się ludzki głos, wrzaskliwy jak skrzek ptaka.

- Jezdem! Podróżni, para na jednym koniu! Konia żem ubił!- głos niósł się w nocy, echem między drzewami – Ciemno, muszą gdzieś tu zaraz być, szukajta dobrze! Dziewka dopiero co się ozwała, Josef, tam gdzieś niedaleko jak stoisz, w krzaczorach! Nie w te, w tamte! O, dobrze, tam! Widzę ją, ucieka!!!

Zanim Kurt zdążył pomyśleć co robić dalej, gdzieś w sporej odległości od miejsca, w którym się chował rozległy się jakieś głosy, potem szeleszczenie krzaków i odgłosy szamotaniny, a zaraz potem na trakcie rozbrzmiały krzyki:

- Aaaaaa! A to dziwka, dziabnęła mnie, widziałeś?! Dziabnęła mnie!

- Puszczaj, kurwi synu!!! – rozpoznał znajomy, piękny i melodyjny głos Lorelei, teraz bardzo rozdrażniony, zupełnie jak wtedy gdy zastała go całującego się po pijaku z tamtą jasnowłosą – Zabierajcie parchawe rapety wieprze, wasi ojcowie byli zasranymi chomikami, a matki…

Kurt usłyszał ciężkie plaśnięcie i głos ucichł, zastąpiony przez wyraźne, gwałtowne dyszenie dziewczyny. Rozpaczliwie, sam nie wiedząc co robi, przeczołgał się szybko w inne miejsce i nie zważając na niebezpieczeństwo przysunął się bliżej traktu, by spojrzeć na to, co dzieje się z rudowłosą pięknością.

Na pierwszym planie obejrzany już wcześniej jeździec z bawolimi rogami objeżdżał pobocza uważnie przyświecając pochodnią. Dalej, na środku zabłoconego traktu, stały dwa konie. Ich właściciele byli na ziemi, obaj przypominali wyglądem i ubiorem tego z zakrzywionym mieczem, choć nie widać było żadnych rogów. Niższy z tych dwóch, kuląc się nieco i klnąc pod nosem, trzymał w jednej dłoni uniesioną pochodnię, a drugą dociskał jakąś szmatę do swego krwawiącego obficie boku. Potężniej zbudowany od niego jasnowłosy młodzik trzymał przed sobą dziewczynę, wystraszoną i dyszącą ciężko, plecami do siebie, jedną ręką brutalnie trzymając Lorelei za zwinięte wokół dłoni płomienne loki, a drugą dociskając jej do gardła ostrze długiego noża.

- Wiemy, że tam jesteś, chłopcze! – krzyknął, omiatając wzrokiem zarośla i drzewa, jednocześnie pociągnął głowę dziewczyny bardziej do siebie, a ostrze nacisnęło jeszcze mocniej na jej alabastrową szyję. Na nożu pojawiły się kropelki krwi, czerwone jak błyszczące, rozchylone teraz usta Lorelei… - Albo rzucisz, co tam masz i wyjdziesz, albo zarżnę zaraz tę ślicznotkę jak knura na święta!!! Ja nie żartuję!!! Rozumiesz, kurwa?! Liczę do dziesięciu! Raz! Dwa- trzy! Cztery! Pięęęęć…. Szeeeeść… Siedem! Dziewięć!!!

- Kurt…- poruszyły się prawie bezgłośnie pełne, soczyste usta Lorelei…
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 28-12-2009, 21:05   #23
 
kayas's Avatar
 
Reputacja: 1 kayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwukayas jest godny podziwu
„Nie spodziewałem się przesłuchania.” Nagle karoca stanęła: z jednej strony dobrze, koniec przesłuchania. Z drugiej: no, to się najeździłem. Lui spojrzał na towarzystwo; nie byli w najlepszej formie. Kiedy halling zaproponował mu fajke, odmówił odsuwając się lekko. Nie dla niego takie zabawy.
Gwizd. Strzały. To nic dobrego. Skulił się odruchowo, kiedy nagle dotarło do niego co to znaczy: milicja. Z przerażeniem spojrzał po towarzyszach: w powozie panowała panika. Plus dla niego. Poczuł jak cały się poci. „Spokojnie… nie maja podstaw Cie podejrzewać cokolwiek… to czemu, kurwa, strzelają!?” Nagle niziołek wstał i zaczął wyłazić z powozu mówiąc coś o pająkach. Lui myślał że zemdleje. Wtedy na sekundę zastanowił się: był w lesie już jakiś czas… nie widział nic takiego. Nie słyszał o wielkich pająkach w tej puszczy. Zwierzoludzie: tak. Mutanty: tak. Pająki: pierwsze słyszę. Wziął głęboki wdech i poczuł ziele. No tak… Na pewno ten mały człowieczek nie będzie tam bezpieczniejszy. Nagle zdławił krzyk. „cholera, za głośno”. Spojrzał z przerażaniem na Mariette. Zbladł, wmurowało go. Wokół coś się działo, słyszał dalsze strzeły, krzyki, ale czuł tylko jak zaciska pieści i z przerażeniem otwiera oczy coraz szerzej. Chciał wstać, podejść, zapytać… potem wybiec, uciec, znów tułać się po lesie. Miliardy pomysłów na sekunde, a jedyna co potrafił zrobi to gapić się. Nie… tylko nie to… Modlitwa. Dziewczyna jest kapłanką? Kapłanką… poczuł jak krew wraca mu do twarzy. Kapłanką. Ciągle wgapiając się w jej oczy podszedł. Stanął przed nią, spojrzał jej w twarz, ręką łapiąc Niziołka. Kim jesteś? Co Ci się stało? Pytania kotłowały się w głowie. Nagle zdał sobie sprawy co robi: stoi, i się gapi. Szarpnał Niziołka, i poczuł jak się poci. Kimkolwiek Jesteś, uratuj mnie teraz. Lui nie lubił Imperialnych bogów, ale wierzył że jest ktoś ponad nimi: nie czuł się godny nadawać mu imienia, w myślach tytułował go w miarę bezosobowo. Odwrócił się szybko, złapał drugą nogę Niziołka i szarpnął jeszcze mocniej. Kark miał cały mokry. Na zewnątrz jest milicja. W środku dziewczyna. Pomóż mi…

Wóz zaczął się telepać. Niedobrze… bardzo niedobrze.
- Wy tam, w środku...- ozwał się donośnie, głosem w którym czaiło się zimne okrucieństwo – Teraz otrzymacie swoją szansę. Tylko jedną. Najpierw wyrzucicie całą waszą broń przez okno, potem wyrzucicie wszystkie swoje kosztowności. Potem wyjdziecie z rękoma na głowie, powoli. Do tych, którzy nie posłuchają przyjdziemy sami i zarżniemy w środku jak wieprze. Czekam! Liczę do trzech. Raz...Dwa...
Lui odetchnął z ulgą, nie zdając sobie sprawy z tego co zrobił. To złodzieje. Tylko bandyci. Znów mimowolnie utkwił wzrok w dziewczynie. Ktoś chce go okraść, może zabić, nie wie co się dzieje, nie wie gdzie jest, a przez głowę przemyka mu najdurniejsza myśl świata: kapłanka jest ładna. Szybko skarcił się w myślach. Jest kapłanką, i to dziwną. Nie kimś komu można ufać. Ale na pewno kimś, kto zauważy przerażony, badawczy wzrok; nie umiał przestać patrzeć, bał się, że jeśli przestanie, nigdy nie dowie się co się stało. A tego Lui bałby się jak nigdy.
 
__________________
Chcesz grać,a le nie znasz systemu WFRP II?
Szkoda, co?
Wal na 7704220 i opowiedz o postaci, zmienimy ja na liczby!

Ostatnio edytowane przez kayas : 28-12-2009 o 21:36.
kayas jest offline  
Stary 28-12-2009, 22:35   #24
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Schredder, Adolf, Helmut oraz pozostali strażnicy leżeli już martwi. Ostatni obrońca walczył gdzieś na tyle powozu z dwoma zbirami. Krew sączyła mu się z otwartych ran, jego ruchy były wolne, co najwyraźniej spodobało się oprawcom, gdyż ich ciosy tylko kąsały ofiarę otwierając coraz to nowe rany. Najwyraźniej chcieli aby biedak wykończył się z upływu krwi.

- Patrz na to Knut. Jeden ze zbirów prezentował drugiemu zręczne cięcie przechodzące przez pierś.
- Hehehe nieźle, nieźle. Rechotał bandyta prezentując czarne pniaki.

Nieznajomy pędził z uniesionym mieczem w stronę powozu. Spod końskich kopyt rozbryzgiwała woda, z nozdrzy dobywał się biały obłok. Nagłe szarpnięcie w siodle, rżenie konia. Wierzchowiec z jeźdźcem stanowili za duży ciężar na rozmokłą glebę. Tylko kunszt nieznajomego uratował go przed wypadnięciem z siodła. Szybkie przeniesienie ciężaru ciała, smagnięcie płazem w zad konia, spięcie wierzchowca, sus.

Szybki pogląd sytuacji sprawił, że nieznajomy zmienił decyzję. Nie ma sensu psuć im zabawy. Pomyślał rzucając spojrzenie na towarzyszy pastwiących się nad ostatnim strażnikiem.

Przeniesienie ciężaru ciała, ściśnięcie wierzchowca kolanami oraz pociągnięcie za ogłowie stanowiło jasny komunikat dla zwierzęcia. Przemknęli z drugiej strony powozu, kamraci jak nierozumne ghule skakali po karocy i przekrzykiwali się nawzajem. Obok powozu pod drzewem leżał związany Nizioł pilnowany przez bandytę. Nieznajomy wyhamował konia w bliskiej odległości. Błoto spod kopyt obryzgało odzienie i twarz halfinga.
Napotkane spojrzenia. Gest znaków „jeśli się ruszy zabij”, uśmiechy … jeden pełny, z połyskującymi zębami … drugi tępy, nieprzyjemny, straszny.

Wszystko wygląda tak jak powinno. Powóz jest nasz. Nagle zza wzgórza dobiegły go słowa kamrata.
- Liczę do dziesięciu! Raz! Dwa- trzy! Cztery! Pięęęęć…. Szeeeeść… Siedem! Dziewięć!!!
Przecież nie było żadnej szpicy. Co tam się dzieje do licha, czyżby ktoś uciekł? Całe szczęście, że miejsce zasadzki obstawione zostało szerokim kołem. „Nikt się nie może wymknąć” … pamiętał słowa Alego. I kto mu kurwa pozwolił liczyć? Jego szczęście jeśli Ali tego nie usłyszał.

Głębokie przechylenie ciała w prawo, znaki dawane w bok konia. Nieznajomy objeżdżał karocę. Podjechał z drugiej strony. Ciało woźnicy przewieszone było przez na wpół wystające z błota koło. Głowa zanurzona w błotnistej mazi nabierającej brunatnego koloru. Podjechał z wyciągniętym mieczem, jakby śmierć Shreddera była niewystarczająca, jakby chciał go zabić jeszcze raz. Przechylił się w siodle i zaczął wycierać miecz o odzienie trupa. Wiedział, że już jest po wszystkim. Zawsze wyglądało to tak samo. Skoro ze środka nie padły żadne strzały, skoro nikt nie wybiegł z mieczem w samobójczym akcie musiało być po wszystkim.

A raczej wszystko się dopiero zaczynało … wszystko co przyjemne. Złoto, dziewki, zabawa … uśmiech nie znikał z twarzy nieznajomego, kiedy wyprostowany w siodle podjechał niedaleko potężnego mężczyzny. Patrzył na niego, czekał na jego słowa. Wiedział, że za chwilę da im szansę. Tylko jedną. Najpierw karze im wyrzucić przez okno broń i kosztowności a następnie karze im wyjść z rękami na głowie, powoli. Na koniec padnie groźba. A potem rozpocznie swoje odliczanie, krótkie do trzech. Czasem odliczał do dziesięciu, ale tylko wtedy kiedy chciał roztrzaskać łeb jakiemuś samobójcy. Czym dłuższy czas wyliczania tym więcej myśli kłębi się w głowach ofiar, kombinują, układają na prędce nierealne plany, a wtedy leje się więcej krwi, brunatnej mazi stanowiącej pożywienie dla podobnego do tego padołu.

- Wy tam, w środku...- ozwał się donośnie, głosem w którym czaiło się zimne okrucieństwo – Teraz otrzymacie swoją szansę. Tylko jedną.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 29-12-2009, 12:16   #25
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
A więc to nie potwory… Gorzej. To ludzie.
Modlą ca się dziewczyna zacięła się i umilkła. Jej oczy spoczywały na podróżnym naprzeciw niej, tym, który dosiadł się tak niedawno na swe nieszczęście, pomógł jej uwolnić Niziołka, a teraz… teraz wpatrywał się w nią jak cielę w malowane wrota. Jednak trudno powiedzieć, czy naprawdę go widziała. Słuchała tego, co dobiegała z zewnątrz.

Padło ultimatum. Dziewczyna wymamrotała coś bezgłośnie i ścisnęła dłońmi skronie. Nie dało się stwierdzić, czy była to kolejna modlitwa, czy może cytat z ich nieżyjącego już zapewne woźnicy. Może jedno i drugie…?
Tak czy inaczej – pomogło jej podjąć decyzję. Przygryzła wargę i dotknęła policzka Williama.
- Musimy wyjść. Martwi nic nie zdziałamy. Nie oddam Kamienia, jeśli uznają go za błyskotkę, niech ich bogowie sądzą. Chodźmy.

Otworzyła drzwiczki karety i wyszła, z rękoma na głowie, wyprostowana, hardo unosząc podbródek. Bursztynowe oczy omiotły pobojowisko.
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.
Rhaina jest offline  
Stary 29-12-2009, 21:58   #26
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Dziewczyna przerwała modlitwę i opadła na siedzenie powozu. William z niedowierzaniem patrzył w Jej oczy gdy mówiła do niego twarz mu głaskając. Nie rozumiał jej do końca. Zawsze Jej ufność i odwaga zaskakiwały go. Zawsze brnęła naprzód nie patrząc na konsekwencję. Była jego nadzieją, inspiracją, była wiara w lepsze jutro...

Młodzian wiedział, iż nie sposób Jej zatrzymać. wiedział, że jak podjęła decyzję, nie było siły by Ją powstrzymać. Wierzył w Jej osądy, wierzył w Jej słowo, wierzył, iż ich losy są w rękach sił wyższych. Drzwi ustąpiły, nie miał sił by się Jej przeciwstawić. W myślach Ja chwytał, do pozostania upraszał, jak pies wejścia bronił. widziała to w jego oczach. Wiedziała co zamierza. Stawiła czoła niebezpieczeństwu z dumnie podniesiona głową.

William obserwował Ja jak stanęła na przeciw zwyrodnialców. Do jego uszu doszły zbereźne szepty hołoty. Nie zdzierżył ich myśli, nie wytrzymał tej presji. Niczym zwinny kot wyskoczył z powozu. W locie niedźwiedzie futro opadło na błoto z głośnym plaśnięciem. Stanął przed Mariettą dzielnie niewiastę zbrojna piersią zasłaniając. Ciało w bojowej postawie, tarczą zasłonięte z mieczem nad tarczą w prostej ręce dzierzonym. Osłaniał on Panne jak lew broniący swej wieczerzy, do czasu ... do czasu, gdy głosu napiętych cięciw nie posłyszał. Pewnie trzymał by dalej na śmierć gotowym będąc, gdyby nie dłoń kuzynki na jego ramieniu nie spoczęła. nie musiał się odwracać by wejrzeć w Jej oblicze. Wiedział bez słów, co przekazać raczyła.

Młodzian wyprostował się dumnie w oblicze jeźdźca wpatrzony. Wyuczonym sposobem pod nogi swe tarczę odrzucił. Niby tak niechętnie, ale tak zakręconą by prostym ślizgiem jednym ruchem dobytą być mogła. Miecz trzymał opuszczony, czując zaciekłe spojrzenia kuszników w niego mierzących nie czół komfortu, lecz napełniony wiarą lwiej odwagi nabrawszy, do opancerzonej postaci warunki wprzódy dyktującej hardo się odezwał.

- Jak śmiesz człeku plugawy niewinnych napadać, co ledwo za podróż pogłowne zapłacili! Jak śmiesz dyskomfort damom fundować, co w daleka podróż udawać się zamiarowały! Parszywcze obleśny, takiej samej jak ty kompani przewodzący! Rankor wielki uczyniłes obecnym tu damą!! Za takiego wielce hardego się uwazać raczysz?! Więc do walki w pojedynkę stań proszę!! Niedźwiedziu brunatny, czy odwagi ci nie zbraknie by z rysiem się zmierzyć?? - William perorowałz wielką fantazją w głosie. Niczym natchniony kaznodzieja kazanie głoszący. Wielkim posłuchem słowa się odbiły, gdyż wszyscy jako jeden mąż zamilkli. Jeno wiatr zawył i koni chrapanie słychać się zdało, a w oddali jakie odliczanie milczącym słyszeć się zdało ... sześć, siedem, dziewięć...

- Wygram, wolno nas puścisz! Mnie i dziewkę ową, co za moimi plecami stoi. Przegram, to dziewkę puścisz, a ja na twe posługi ostanę i resztki majętności naszych, do stóp Ci rzucę szubrawcze!! Decyduj więc, czy jaj Ci starszy!! - i ze słowami tymi, mieczem z nad głowy bijąc, przed siebie do połowy w brejowatej glebie go nasadził.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 29-12-2009, 23:22   #27
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik w milczeniu przyglądał się co dzieje się z karocą. Dopiero teraz w pełni zrozumiał jak bezcelowa była próba stawiania jakiegokolwiek oporu. Pułapka była zbyt dobrze przygotowana, poza tym wystarczała już sama przewaga liczebna. Każdy z obrońców musiałby zabić przynajmniej dwóch jeśli nie trzech napastników, tyle że próba ataku po nocy, na pochowanego i przygotowanego przeciwnika i tak była z góry skazana na porażkę. Nie z taką liczbą obrońców. Halfling szybko zdał sobie sprawę iż nikt z karocy nie spróbuje walki, w chwili gdy już obserwował pod drzewem sytuację było już za późno na próbę czegokolwiek. Po prawdzie gdyby nawet udało im się ruszyć karocę z miejsca to i tak nie uciekliby daleko. Jedyna nadzieja była w nadejściu patrolu, inna zupełnie szalona, opierała się na ucieczce halflinga i próbie powiadomienia najbliższego patrolu o napadzie. W chwili obecnej wątpił w jakiekolwiek szansę na realizację drugiego planu. Miał do czynienia z banitami, ludźmi obytymi w lesie. Wytropiliby Tupika i zabiliby go w kwadrans, może nawet szybciej. Tymczasem przed oczyma Tupika rozgrywało się małe piekiełko. Banda wynaturzonych rabusi odprawiała swe gody przed swoimi ofiarami. Był w tym rodzaj tańca i coś w rodzaju śpiewu, niczym gromada zwierząt uczestnicząca w swym ceremoniale. Jedynym który okazywał nieco mniejsze zdziczenie był szef tej bandy, lecz Tupik nie wiedział czy to nie aby pozory. Gdy zaczął odliczać grożąc śmiercią, Tupik z ulgą przyjął fakt iż nie ma go tam - w środku w karocy. Nie wiedziałby po prostu jak się zachować, a obecna pozycja przynajmniej nie skupiała niczyjej uwagi...no może z wyjątkiem bandziora który pilnował Tupika. Tupik zrozumiał co szef przekazał jego "ochroniarzowi" nie zamierzał dawać zbirowi pretekstu do wykonania zalecenia szefa. Z napięciem obserwował jak jeden po drugim, pasażerowie z karocy wychodzą, składając swój los w ręce zbirów. Tylko jedna osoba jak na razie zdecydowała się na opór, a właściwie na symboliczny protest wyrażający gniew wszystkich napadniętych.

- Wygram, wolno nas puścisz! Mnie i dziewkę ową, co za moimi plecami stoi. Przegram, to dziewkę puścisz, a ja na twe posługi ostanę i resztki majętności naszych, do stóp Ci rzucę szubrawcze!! Decyduj więc, czy jaj Ci starszy!! - i ze słowami tymi, mieczem z nad głowy bijąc, przed siebie do połowy w brejowatej glebie go nasadził.

Tupikowi podobała się odwaga i pewność siebie młodzieńca, najwyraźniej zbirom również gdyż jak dotąd żaden bełt nie przeszył Williama, mimo iż ten wyszedł z wyciągniętą bronią. Tupik wątpił aby szef ryzykował nie musząc, sam przynajmniej tak by nie postąpił. Z drugiej strony wiedział, że czasami niuanse dowodzenia grupą, szczególnie taką grupą, wymagają przyjęcia pewnych wyzwań, inaczej zbirów najpierw ogarną wątpliwości a później przerodzą się one w otwarty bunt. Szef bandy musiał mieć nie jednego niecierpliwca tylko czekającego na okazję do zajęcia jego miejsca... no chyba, że był to prawdziwy Robin Chłód, którego charyzma sama w sobie pociągała tłumy zwolenników. Robin Chłód był jednak wyjątkiem a z zasady bandyci nie należeli do łatwej w utrzymaniu grupie. Każdy przejaw słabości mógł być ostatnim przejawem...czegokolwiek.
 
Eliasz jest offline  
Stary 30-12-2009, 14:55   #28
 
Orin's Avatar
 
Reputacja: 1 Orin nie jest za bardzo znany
W takich chwilach jak ta, zawsze ma się wyostrzone maksymalnie zmysły...tak samo w tym momencie miał Kurt. Cały umorusany w błocie rozważał kilkadziesiąt opcji na sekundę, myśli krążyły gorączkowo po głowie, a otaczająca ciemność potęgowała strach. Wyraźnie dostrzegł czterech? Tak czterech jeźdźców pędzących w dół traktu, byli zaniepokojeni...to dobrze - pomyślał, coś jednak poszło nie tak jak chcieli, niepokój to dobre uczucie, a strach wspaniałe, Kurt umiał dokładnie odróżnić jedno od drugiego.

Kurwa jadą prosto na mnie - pomyślał, i nim myśl obiegła cały jego organizm, ciało już zareagowało i zaczęło poruszać się w stronę najbliższych zarośli, szybko, szybko, zanim mnie zauważą!!

Do jasnej gdzie Lorelei, ta kobieta to uosobienie niepokorności i wścibskości...zawsze coś przy niej pójdzie nie tak, zawsze....ach ta babska ciekawość...ile bym dał żeby teraz leżeć przed kominkiem w zajeździe, ale nie, kurwa nie!!! ona jak jebany kot zawsze zapierdala swoimi krętymi ścieżkami....zemścił w myślach jak na miastowego przystało.

Po chwili Kurt złagodniał, przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie....
Poznali się w Nuln, w namiocie cyrkowym, na przedstawieniu...jej piękne ogromne zielone oczy świeciły wtedy niczym 2 szmaragdy na tle jej czerwonych bujnych kręconych włosów. Zwiewna biała sukieneczka z dużym dekoltem podkreślała jej jędrne pełne piersi, a jej sylwetka poruszała się z gracją, ich spojrzenia się spotkały, cały świat przestał istnieć, liczyła się tylko ona, musiał ją mieć, musiał ją zdobyć...

Skup się Kurt, skup się...nie czas teraz na melancholię - przemknęła szybko myśl.
Dotarł do najbliższych zarośli, które na ten moment dawały idealny kamuflaż...adrenalina znów podskoczyła, wprawiając serce w nienaturalnie szybki rytm. Jeden z jeźdźców zatrzymał konia tuż koło zarośli w których leżał.

- Kurt!!! – krzyknął nagle donośnie obserwowany jeździec, a Kurt zamarł, przycisnąwszy się jeszcze do gleby, do gardła podchodził mu rosnący gul, a serce łomotało tak, że wydawało się iż ten człowiek zaraz je usłyszy. – Ozwij się!

Czyżby mnie znała ta kanalia?? Nie, to niemożliwe..pierwszy raz w życiu widzę tą mordę, ale skąd on zna mnie??

Chwilę trwała straszna cisza, a potem Kurt usłyszał jak gdzieś wysoko, wysoko w konarach odezwał się ludzki głos, wrzaskliwy jak skrzek ptaka.

- Jezdem! Podróżni, para na jednym koniu! Konia żem ubił!- głos niósł się w nocy, echem między drzewami – Ciemno, muszą gdzieś tu zaraz być, szukajta dobrze! Dziewka dopiero co się ozwała, Josef, tam gdzieś niedaleko jak stoisz, w krzaczorach! Nie w te, w tamte! O, dobrze, tam! Widzę ją, ucieka!!!

A to kurwi syn - zapłacisz pokrako za mojego siwka, nikt koni od tak nie rozdaje, a Tyś go ubił jak jakiegoś wieprza...gdzie jesteś, na którym drzewie....poczekam sobie na Ciebie, a potem uduszę własnymi rękoma. Niech tylko twoje buciory dotkną gleby...jesteś mój..kurwi synu!!!!!!

Myśli o zemście zostały nagle i bezpardonowo rozwiane przez znajomy głos...głos Lorelei...

- Puszczaj, kurwi synu!!!
– Zabierajcie parchawe rapety wieprze, wasi ojcowie byli zasranymi chomikami, a matki…

Głos nagle się urwał...zupełnie jakby ktoś... Lorelei!!!!!!!!!!!!!!!!!!

- Wiemy, że tam jesteś, chłopcze! –
- Albo rzucisz, co tam masz i wyjdziesz, albo zarżnę zaraz tę ślicznotkę jak knura na święta!!! Ja nie żartuję!!! Rozumiesz, kurwa?! Liczę do dziesięciu! Raz! Dwa- trzy! Cztery! Pięęęęć…. Szeeeeść… Siedem! Dziewięć!!!

Kurt nie był samobójcą...gdyby teraz wyszedł wtedy ich szanse na przeżycie zmalałyby do zera ... doigrała się - pomyślał, ciekawe jak tym razem wybrnie z tego co sama sobie zgotowała...Kurt powoli wycofał się w głębszą ciemność, niczym ślimak chowający się w swojej skorupie...jeśli coś jej zrobicie zabije was, każdego po kolei, będziecie umierać powoli...bardzo powoli w potwornych męczarniach...znajdę was...znajde!!!! - gdyby te myśli mogły zabijać to już cała czwórka tych wieprzów pukałaby do bram Morra....

Kurt otulony ciemnością, czekał na rozwój wydarzeń, niech tylko jeden z nich oddali się troszkę dalej od reszty, tylko jeden...
 
__________________
jedyne co jest pewne to to, że nic nie jest pewne...
Orin jest offline  
Stary 30-12-2009, 21:16   #29
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Dziewięć!!! – ryknął jasnowłosy, a Lorelei szarpnęła się rozpaczliwie…

Kurt wstrzymał oddech…

- Dziesięć!!! – krzyknął młody bandyta i jednym szybkim ruchem poderżnął gardło dziewczynie.

Jak przez mgłę patrzył, jak ciało Lorelei wygina się w pośmiertnym ruchu, jak wiatr jeszcze raz rozwiewa jej piękne włosy podobne płomieniom. Słyszał, jak przed samym zarżnięciem dziewczyna zaczyna rozpaczliwie krzyczeć, ale chlaśnięcie ostrego noża przecina ten krzyk, który zamienia się w straszny, przyprawiający go o ciarki charkot. Widział, jak piękne ciepłe ciało jego towarzyszki osuwa się bardzo powoli na błotniste klepisko, jak gdyby zwolnił czas. Jak gasną jej zielone oczy, w które tak kochał patrzeć, gdy uprawiali miłość…


Prawdziwa… Miłość…


Prawdziwa Miłość, jak każdy żywioł, a jak niektórzy twierdzą jak każda katastrofa naturalna uderza najczęściej wtedy, gdy się tego absolutnie nie spodziewamy. Czasami tylko, jak siły żywiołu, daje się przewidzieć, zostawia coraz wyraźniejsze znaki, przybiera na sile a narastający jej pomruk daje się posłyszeć na długo przed wybuchem uczucia. Często jednak stajemy zdumieni zupełnie nie oczekiwanym Jej fenomenem, uderzeni niewyobrażalną, niepowstrzymaną, niezrozumiałą dla nas siłą. Tak było właśnie i teraz, tu, w tym gnieździe szerszeni, na arenie pełnej szakali i bezbronnych niewinnych, pod dachem katedry starszych niż elfy lasów, tu spotkały się przypadkowo spojrzenia ślicznej Marietty i zuchwałego Jaspera, których różniło wszystko co tylko mogło różnić kochanków, a którzy stanęli jednak teraz w obliczu niepojętej dla nich zupełnie i nieznanej potęgi Miłości…

Ujrzał ją, jak wychodzi z powozu pierwsza, dumna, z uniesioną głową, rozpalona determinacją i napięciem, chroniona przed strachem mocą swojej wiary i swojej modlitwy. Niczym księżniczka jaka, pewna że żaden motłoch nie waży się jej tknąć z powodu wielkiego urodzenia, rozświetlona blaskiem mocy bogów, kapłanka młodości. Jej pierwsze spojrzenie padło właśnie na niego, tam też już pozostało. Ujrzała go, wspaniałego, o śmiałej i młodej twarzy, pachnącego wiatrem i krwią, która plamiła jego odzienie, zafascynowana niczym misjonarka napotykająca w środku lasu potężnego lwa, jego dziką i niepowstrzymaną siłą. Zaparło jej dech, jako i jemu, w obliczu tej potęgi która w jednym mgnieniu obróciła w niwecz wszystko w co wierzyli, co o sobie sądzili, co mogli kiedykolwiek obiecywać samym sobie.
Potęgi, której nie rozumieli. Potęgi, której nie byli w stanie i nie chcieli się przeciwstawiać. Potęgi, która w tej jednej chwili gdy zajrzeli sobie w oczy wyrwała ich niczym drzewa z korzeniami i poniosła ich bezwolnych hen poza wszystko, tam gdzie nie było już nikogo poza nimi… Zostali sami, na wielkiej otwartej i bezludnej przestrzeni, gdzie poza nimi nie było żadnego człowieka, nie było żadnej innej myśli czy odczucia, nie było nawet czasu…

- Czyli co? - padło nagle gdzieś z tłumu zgromadzonego na wiejskim placu. Umorusane, zasłuchane twarze oświetlał już teraz tylko ogień. Słońce zaszło już, a mrok otulił niepostrzeżenie wieś, ale cała wieś była już teraz zupełnie gdzie indziej, przeniesiona słowami bajarza i dźwiękami jego strun w inne miejsce i czas. Ludziska zaczęli sykać ostrzegawczo, by nie przerywać gawędziarzowi. Ten popatrzył tylko z politowaniem tam, skąd padło pytanie, a potem zamglony wzrok wbił w siedzące nieopodal panny na wydaniu.

- Zakochali się w sobie...- powiedział śpiewnie i tajemniczo - Od pierwszego wejrzenia...


Tak to właśnie było, Marietta i Jasper zakochali się w sobie bez pamięci i żadne z nich nie miało pojęcia dokąd zaprowadzi ich ta nowa droga. Wiedzieli jedno, drogą tą muszą od teraz, aż po kres, podążać razem…

Gdzieś na innej planecie rzeczy toczyły się jakby nikt nie zauważył tego nagłego zderzenia światów.

Młodzieniec nie wytrzymał, wyskoczył za kuzynką z powozu jak lew, uzbrojony i gniewny. Zatrzeszczały napięte cięciwy, a bandyci czekali na znajomą komendę herszta, która zwykle padała w takich przypadkach. Jednak tym razem, o dziwo, brodacz przyglądając się z uwagą młodzianowi uniósł rękę w geście wstrzymania salwy, a na jego twarzy zagościł ledwie dostrzegalny uśmieszek.
Zagrzmiały butne słowa Williama. Zaiste, odwaga tego młodzieńca musiała graniczyć z szaleństwem. Gdy miecz wbił się w rozmokłą glebę, na trakcie zapadła cisza. Prawie wszystkie spojrzenia skierowały się ku hersztowi tej piekielnej bandy.

Twarz jego była teraz bardzo poważna, patrzył jakiś czas na hardego młodzika, a potem spuścił skromnie wzrok, opuszczając też nisko głowę.
- Wybacz, o Panie…- powiedział cicho, tym swoim grubym basem – Rankor zaiste uczynilim wielki… Gdybym tylko wiedział, z kim mamy do czynienia, nigdy bym się nie poważył… Chłopcy! Ostawić mi zaraz w pokoju tych ludzi, przeprosić ich i wyciągnąć wóz z błota! A ty, Panie, pomiłuj mnie, i daj nam odjechać w zdrowiu…

Ciszy, której zapadła po tych słowach, oraz min, które mieli zbóje, nie dało się z niczym porównać. Głowa herszta trwała skromnie spuszczona. Ale w końcu zaczęła się unosić ku górze, ukazując wilczy uśmiech. Brodacz rozerwał nagle ciszę swoim gromkim, szczerym i rubasznym śmiechem, który poniósł się na cały las. Banda, jakby ktoś nagle zdjął im jaki ciężar z serca, zawtórowała, zanosząc się wprost z głośnego rechotu.
- Brać go. – uciął śmiech brodaty wielkolud – Trzymać go mocno. A reszta, wychodzić!!!

Rzuciło się paru, mocnych i barczystych. Dwóch chwyciło pod pachy, trzeci uderzył znienacka w brzuch, aż William zgiął się w pół. Bijący chwycił go za włosy, podciągnął do góry, poprawił z łokcia. Młodzian plunął krwią i zawisł na oprawcach, dysząc i kaszląc.

Opuszczający powóz w ślad za Mariette i Williamem podróżni czuli się jakby wypuszczano ich na arenę pełną lwów. Wszędzie dookoła szczerzyły się złe uśmiechy na umorusanych twarzach, podobni zwierzętom, jeszcze bardziej dzięki futrom i rogom na niektórych hełmach bandyci kołysali się jakby do niesłyszalnej melodii, sycząc i powarkując. Wyraźnie od rzucenia się na podróżnych powstrzymywał ich tylko lęk przed hersztem, byli jak wściekłe psy trzymane na jego smyczy, niektórzy nawet popatrywali niecierpliwie na brodatego mężczyznę jakby w oczekiwaniu na hasło pozwalające im robić to, co zamierzali, a co było wypisane na ich okrutnych twarzach. Podskórnie zresztą czuło się, że ludzie ci żyją w lasach i zwierzętom bardziej są już podobni niźli ludziom, takoż też i wyglądali.
Szmer podziwu przeszedł po zbójach i zaczęło się przebieranie nogami na widok dwu bardzo urodziwych i młodych niewiast, które z opuściły powóz. Szmer ten był dla kobiet jak najgorsza klątwa, jak ohydna zapowiedź straszliwego losu. Pokazywano je sobie, poszturchiwano i cmokano, szczerząc kły i zacierając brudne ręce. Brodaty herszt oraz stojący zaraz obok niego na drugim koniu mężczyzna o śmiałej twarzy i zakrwawionym, długim mieczu również szczerzyli się z zadowoleniem, widząc kogo też zesłał im los w napadniętej karocy. Drzewa szumiały lekko, a podróżni, tocząc trudną walkę z własnym, obezwładniającym ich powoli strachem stłoczyli się w małej w grupce, tuż nieopodal miejsca, gdzie na leżała zrzucona przez nich wcześniej z powozu broń.
Mealisandre nie patrzyła nawet na herszta i jego obryzganego świeżą krwią kompana, twarz miała zaciętą i spojrzenie wbite gdzieś w mrok lasu, nieobecne, jakby chciała odciąć się od tego wszystkiego, zniknąć, zaciskała też czasem powieki, aż bolały, by obudzić się z tego koszmaru. Młody William wisiał wciąż na prześladowcach, zwijając się w bólu brzucha. Marietta nie opuszczała głowy wpatrzona jak urzeczona w Jaspera. Jej usta poruszały się wciąż, jednak nikt nie słyszał, czy były to nadal ciche słowa modlitwy, która jeszcze przed chwilą była jedyną rzeczą, która pozwalała jej nie oszaleć, pozwalała ustać na chyboczących się nogach, pozwalała unieść głowę i popatrzyć w twarz prześladowcom… Teraz dziewczyna nie bała się z innego powodu, nie widziała i nie słyszała bowiem już nic z tego, co działo się wokół.

- Kapłanka…- szepnął ktoś z bandytów, nie wiadomo, czy z powodu tego że może zobaczył jakiś symbol, czy po prostu taka światłość biła od Mariette rozpromienionej teraz dodatkowo żarem bijącej w jej młodym sercu miłości. Motłoch zaszemrał raz jeszcze, ostrożnie, niemalże bojaźliwie.

- Jasper, kurwa mać, co z tobą?! W łeb oberwałeś w ataku?! – zawołał ktoś.
- Tak. Nie. Nie wiem…- wyszeptał Jasper, wracając z ogromnym trudem do rzeczywistości. - To kapłanka…- szepnął do siebie bez sensu.

- Ty tam. – wskazał kogoś herszt. – Jedź no zobaczyć wartko co z Klausem i czujką za górką. Wracaj i melduj.
O Williamie jakby zapomniał, powrócił wzrokiem do sytuacji przy powozie. Popatrzył na małą stertę oddanej przez pasażerów broni. Bandyci utkwili w nim wygłodniałe spojrzenia.

Herszt skinął tylko głową. Stojący bliżej bandyci jak wilki dopadli leżącej broni, wyrywając ją jedni drugim i pakując sobie przedmioty za pasy lub wrzucając je do worków. Po krótkiej chwili z oręża nie zostało już nic. Nie uszło uwagi podróżnych, że zbóje nie ruszyli jednak kosztowności.
Brodacz podjechał powoli i z końskiego grzbietu obrzucił pogardliwie łup jednym spojrzeniem. Ściągnął cugle i cofnął się.
- Kto już kogoś dziś zabił, wasze. – oznajmił krótko. Paru zbójów, tych o wyraźnie okrwawionych ostrzach i jeden wysoki jak brzoza łucznik wystąpiło, rozdzielając między siebie fanty przy akompaniamencie cichych, rzucanych do siebie uwag.
- Dobra. – brodaty rozejrzał się wokół – Teraz tak. Wy… - wskazał stojących w mroku konnych -…wyciągniecie z błota powóz i wywieziecie go kawał w las. Czujki, pozostać na miejscach jeszcze przez dzwon po naszym zniknięciu. Ci co zwykle, zacieracie ślady. Trupy daleko do lasu i odrzeć z odzienia. Reszta – przeszukać mi zaraz wszystkich dokładnie. Znalezione fanty do mnie. Jak ktoś skitrał gdzieś broń – poderżnąć mu od razu gardło, nikt nie będzie się ze mną pierdolił. Czyli jak zwykle. Macie na to wszystko trzy pacierze. Potem – wiecie co robić, jak na odprawie. Acha, z dziewkami tym razem mi nie przesadzać. Nie jak zwykle. Mają być zdolne do chodzenia!
Jęk zawodu przebiegł po kamratach, ale chmurny wzrok herszta napotykał tylko uciekające spojrzenia.
- Towar ma być w dobrym stanie, powtarzam! – zawarczał jak mastiff – Przypominam wam, jak słabo wyglądał Norberg z obciętą przeze mnie fujarą. Pamiętajcie o tym, zanim wyciągniecie swoje kiełbasy.

Przypomnieli sobie.

- Do roboty, kamraci. – dał sygnał – Wszystkie grupy spotykają się w umówionym miejscu.
Zanim jednak szmer przerodził się w pospolite ruszenie i pokrzykiwania, herszt zatrzymał ich jeszcze ruchem dłoni i popatrzył na trzymanego przez zbirów Williama.

- Ach, byłbym zapomniał. – powiedział głośno – Ten twardziel z wielkimi jajami. Nie godzi się podrzynać mu gardła…

William uniósł nieco głowę, z uderzonego łokciem nosa ciekła krew.

- Powiesić go. – rozkazał zimno herszt – Wysoko. I tak, żeby inni widzieli…

Jak spuszczone ze smyczy psy zbójcy dopadli podróżnych. Zupełnie jak rzucony im wcześniej łup, teraz pasażerowie byli szarpani i wyrywani jedni drugim, przy wesołym rechocie, szyderstwach i wyzwiskach bandziorów. Kto się stawiał, obrywał brutalnie pięścią, albo twardym butem, bez litości. Jedni przestępcy szabrowali ściągnięte z dachu pakunki, inni przeszukiwali z wprawą szaty podróżnych, nie wyłączając ściągania butów i wyrywania ostawionej biżuterii, nawet razem z kawałkiem ucha, jeśli było trzeba. Najgorzej miały oczywiście kobiety, przy obleśnych, sprośnych żartach wyrywano je sobie, rozglądające się wokół nieprzytomnym wzrokiem. Piękną bardkę przyciśnięto do drzwi powozu, jeden oprawca chwycił ją za gardło przyduszając mocno z opętańczym rechotem, a dłonie kamratów szybko zabrały się do „przeszukiwania” Mealisandre… Zamknęła z obrzydzeniem oczy, mogąc czekać tylko bezsilnie, aż ten koszmarny spektakl dobiegnie końca, a po jej policzku spłynęła jedna, jedyna łza…

Żylaste, mocne ręce bandytów pochwyciły też omdlewającą Mariettę, omdlewającą od strachu, od obrzydzenia do tych zwierząt w ludzkiej skórze, od ich smrodu… Niektórzy woleli nie ruszać kapłanki, ale spora część bandy miała za nic boski gniew, przecież piekło i tak od dawna na nich czekało…
Nagle mężczyzna o imieniu Jasper zeskoczył ze swojego konia i zaczął szybko iść w ich kierunku. Nie wyglądał na wzburzonego, raczej nadal jakby odurzonego i niezbyt przytomnego.

- Zostawcie ją, bydlaki! – ryczał William bezsilnie, szarpiąc się wściekły, ze łzami w oczach, przytrzymywany pod boki przez dwóch, nawet trzech rosłych, rechoczących osiłków – Ona… Zabiję, jeśli…

Ale jego krzyk niknął we wszechobecnym rechocie i pokrzykiwaniach, a dystans między kuzynami się zwiększał, Williama ciągnięto bezceremonialnie ku najbliższym drzewom, mimo że wściekłość dodawała mu siły, nie miał szans z kilkoma potężnymi oprychami.
W tym czasie poszturchiwaną i szarpaną jak kukłę Mariettę przewrócono na zabłocone pobocze, otępiała, nawet nie próbowała się bronić przed obłapiającymi ją wszędzie łapskami. Rzucona na plecy, wygięła się w pałąk, zarośnięte dłonie szarpały jej odzienie… W uszach bił narastający stale, jednostajny dźwięk przypominający pisk…

Mocne dłonie chwyciły jednego z napastników i oderwały go od dziewczyny, drugiego nadbiegającego Jasper odepchnął silnie. Stanęli naprzeciw siebie…
- Co jest, kurwa?! – zawarczał ten drugi podnosząc się z błota – Byłem pierwszy!
- Oczadziałeś, Kuna?! – Jasper dyszał, pochylony, gotowy do skoku, odgradzając leżącą na ziemi Mariettę od tych dwóch zwierząt – To kapłanka, chcesz ściągnąć na nas klątwę?! Wygląda na rozsądną, na pewno sama odda co wartościowe! Po co igrać z bogami?!
Kuna zastanowił się nad tymi słowami i cofnął się. Drugi z bandytów jednak skoczył bez wahania na dziewczynę, siadając na niej okrakiem.
- Nie jestem przesądny! – wycharczał z wstrętnym uśmiechem, rozdzierając już suknię Marietty. – Poza tym… Ja tylko… Hehehe… Tylko przeszukuję… Hehe…
- Ale ja jestem! – Jasper skoczył za nim, chwycił go za oszywkę i z trudem ściągnął z kobiety. – Heeeej, Jasper od kiedyś to takiś rycerz, co?! – wybuchły chamskie śmiechy.

Marietta słyszała jak przez mgłę… Lubieżne dyszenie… Obleśny rechot, obleśne dłonie naciskające na jej piersi, obłapiające uda, ciągnące za włosy i szatę… Odzienie powyżej pasa rozpruło się z głośnym terkotem, ukazując światu białe ciało, młode dziewczęce piersi…

I coś jeszcze.

Dłonie nagle przestały ją szarpać, a głosy na jedną chwilę zacichły… Wzięła głęboki wdech, podobny do szlochu… Zawtórował jej świst podziwu…
- Patrz jakie cacko! Pewnie warte kupę złocisza!
- Nie… – powiedziała cicho i słabo, zamykając oczy, nie była w tym koszmarze wykrzesać z siebie więcej. Pisk w uszach był już niemal nie do wytrzymania, świdrował jej uszy tak, że aż pod przymkniętymi powiekami zaczęły pojawiać się jakieś obrazy. Nakładając się na siebie, wirowały gwiazdy, gwiazdy, których ramiona coraz bardziej poruszały się i wiły, jak macki…
Jasper patrzył rozglądając się, jak paru bandytów, jak wilki podchodziło ostrożnie z każdej strony do ofiary, oczy dostrzegły już zdobycz. Nie był w stanie zatrzymać wszystkich…
- Mówisz o cyckach, czy o wisiorku, Kuna?! – zarechotał głos, ktoś skoczył znienacka, a ręka, której Marietta nawet już nie widziała, wyciągnęła się ku leżącemu na jej piersiach kamieniowi. – Dawaj to, kochanie, nie będzie ci już…

Jasper rzucił się tam, z płaszczem w ręku, ale pierwszej hienie starczyło, że zerwała drogocenny przedmiot, odskakując zaraz zwinnie w bok. Opadł na dziewczynę, okrywając ją płaszczem, chroniąc całym ciałem, spodziewając się, że zaraz doskoczą ci następni, chętni innych skarbów niewiasty. Ale tamci zatrzymali się nagle z szeroko otwartymi oczyma. Jasper zamarł i wciąż tuląc dygoczącą Mariette mimowolnie podążył wzrokiem za ich spojrzeniami…

Nie każdy z obecnych tam widział na własne oczy to, co stało się zaraz potem, ale wszyscy bez wyjątku zamarli później na swoich miejscach, gdziekolwiek byli i cokolwiek by nie robili. Najpierw zdało się posłyszeć jakiś niosący się wysoko w konarach szum, potem narastający błyskawicznie w uszach coś niby nadchodzący pomruk grzmotu, ale nie zakończył się on oczekiwanym uderzeniem. Jedni unieśli tylko głowy z otwartymi szeroko ustami, znad łupów, znad szabrowanych pospiesznie tobołów, znad szarpanych wierzgających na glebie podróżników. Paru bandytów, którzy od jakiegoś już czasu otwarcie lali się po mordach, kto pierwszy dostanie rozciągniętą na ziemi Mealisandre, przestało się okładać kułakami. Inni, ci, którzy widzieli, patrzyli rozszerzonymi oczyma , niby we śnie, jak dłoń rozbójnika zaciska się na kamieniu, zerwanego z leżącej jak w transie dziewczyny, zerwanego razem z przytwierdzonym rzemieniem. Potem rozległ się syk, podobny do dźwięku jaki wydaje wylana na rozgrzane węgle woda, a szabrownik zaczął krzyczeć, rozpaczliwie, coraz głośniej. Najpierw jego dłoń, ściskająca rozbłyskujący coraz jaśniej kamień, dalej cała ręka, a w końcu całe ciało rozpadało się błyskawicznie w proch, rozwiewany od razu przez wiatr, który nie wiadomo kiedy zerwał się pośród drzew, targając wściekle ich gałęziami. Najdziwniejsze było to, że nikt nie czuł swądu palonego ciała, nic, oślepiający coraz bardziej kamień po prostu zniszczył tego, kto ośmielił się wyciągnąć po niego rękę: w miarę jak niemożliwy do wytrzymania blask jaśniał, wrzask rabusia cichł, a wszyscy zasłaniali rękoma oczy.

Wicher ucichł nagle jak ręką odjął. Blask zniknął…

William stał oszołomiony nie gorzej niż inni, z zadzierzgniętą już pętlą na szyi, przestał się obłąkańczo szarpać. Trzymający go trzej kaci również zamarli, choć nie puścili go ze swych uścisków. Bandyta z okropną krostą na policzku, który wybrał właśnie odpowiednio mocną gałąź i właśnie brał zamach, by przerzucić przez nią drugi koniec długiej liny zapomniał o swoim zajęciu, stojąc z rozdziawioną gębą…

Cisza trwała długi czas… Zarówno bandyci, jak i napadnięci podnosili się pomału z ziemi, oszołomieni, zastanawiając się, co właściwie się tutaj właśnie stało… Szczurowaty Kuna oddychał ciężko, stojąc jak wryty nad skuloną w błocie, otoczoną ramieniem Jaspera Mariettą, zasłaniając jeszcze oczy wyciągniętą, drżącą silnie dłonią… Bełkotał coś do siebie, a wzrok miał nieobecny…

Kamień leżał obok, zaraz przy odbitym śladzie końskiego kopyta, w zabłoconej koleinie traktu, z zerwanym rzemieniem widocznym do połowy, zanurzonym w brudnej kałuży. Póki co, nikt na razie jeszcze nie ważył się do niego zbliżyć…
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 30-12-2009 o 21:24.
arm1tage jest offline  
Stary 01-01-2010, 22:42   #30
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Cisza trwała długi czas. Bandyci zastygli w przerażeniu. William z niedowierzaniem patrzył na rozsypane w proch szczątki niegodnego... Marietta bezpieczna w objęciach Jaspera pogrążyła się w modlitwie. Szybko jak kotka z ziemi wisior podniosła i do wcześniejszej pozycji powróciła. Jej słowa nikły w ciemnościach odbijając się echem po umysłach zebranych ... Sigmarze Panie Nasz miłościwie nad Imperium....wolną od krzywdy była.

Obłapiona przez śmierdzących bandytów Mealisandre pod koła powozu cofać się zaczęła, aby hańbę doznaną w ciemnościach ostawić. Tupik oglądał wszystko z wielką trwogą, słowa, które w powozie dane mu było usłyszeć prawdą były. Wielkie dziwa go spotkały, zaiste wielkie... Na wpół oszalały Luitpold pod naporem razów się słaniał.

No i wtedy...

Brodaty herszt, siedzący w siodle w sercu owego teatrum dotychczas wielce rad, iż wszystko pomyślnym się układa, wielce zaskoczony został. Już nowe rozkazy wydawać zamierzał, gdy nowa niespodzianka na niegodziwych spadła...

Otóż, Ci, co pod strzelecką bronią widowiska pilnowali, od strzał rażeni padać zaczęli. Wielka panika wśród zbójów wybuchnąć nagle raczyła, gdy pierwsze trupy kamratów na glebę opadły. Przestało się liczyć bogactwo zdobyte. Banici, którzy w las ucieczki spróbować raczyli, rażeni ostrzałem do traktu wracali. Wielkie zdziwienie na twarzy zwycięzców można było wyczytać, gdy niczym ptak drapieżny na dzikie króliki polujący, znad wzgórza oddział zbrojnych wojów wyjechał. Ci, co w panice reagować zaczęli w jedynym wolnym kierunku ucieczką się ratować zamiarowali. Szybko pod naporem celnych strzał z kierunku lasu wysłanych ucieczki zaniechać musieli, widząc tych odważniejszych do Morrowego królestwa skierowanych, gdyż owy manewr przez nacierających dokładnie opracowanym ostał.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie, gdy kompania wybawicieli złoczyńców dopadła....

Zbrojni niczym klin w najeźdźców wjechali. Dla tych, co opór stawiać zamiarowali pieśń pistolów zagrała, stawiany opór skutecznie tamując. Konni powóz otoczyli skutecznie zbójców w jedną kupę zbierając. Odsiecz przybyła. Grupa konna liczyła około dwudziestu chłopa, wszyscy odziani jednolicie w moderunek strażników dróg. Dowodzący odsieczą ku przodowi wyjechał i donośnym głosem do bandytów przemówił. Wszyscy wlepili wzrok i jego poważne lico. Mężczyzna był potężnej postury, krótko przycięte siwe włosy, obecnie pod sobolą czapą skryte i długie sumiaste wąsy tego samego kolorytu świadczyły o ciężarze lat. Spojrzenie miał ciężkie, śmiało spoglądające na świat orzechowe oczy bacznie obserwowały strwożonych bandytów. W ręku okrytej grubą rękawicą dzierżył miecz o srebrnej głowicy w kształcie lwiej paszczy, trzon pokryty czarną skórą oraz srebrny jelec zespojony z głownią taszką w kształcie imperialnego herbu zdradzał, iż właściciel tego oręża jest oficer Strażników Dróg.

-Odrzućcie broń i poddajcie się to życie zachowacie! Powoli bo Was ołowiem nafaszerujemy. Wpierw broń, potem łapy na kark i na kolana! Drugi raz nie powtórzę! Teraz otrzymacie swoją szansę. Tylko jedną...

Zaiste wielkimi zbójami byli. Wielkie krzywdy niewinnym wyrządzać raczyli. Lecz, gdy prawo żelazem odcisnąć się raczyło. Banici, niczym kundle pod razami pana skomleć poczynali. A największym z nich brodacz się okazał. Zbój do własnych instrukcji się zastosować raczył swą broń daleko od siebie odrzuciwszy o łaskę błagania rozpoczął. Bandyci w ślad za hersztem ruszyli broń swą oddając i o łaski prosząc.

Z lasu zaczęli wyłaniać się kolejni mężczyźni. Odziani w płaszcze maskujące z herbem talabecklandu, ich twarze pomalowane również były w maskujące barwy. Każdy dzierżył potężny łuk przygotowany do strzału. Szli wolno, bezszelestnie, zaciskając pierścień obławy. Byli pewni, ze mają wszystkich. Nikt nie uciekł.

Zamieszanie trwało nadal. Słowa modlitwy tonęły w mroku. William spojrzał ku kuzynce. Siedziała dalej w tym samym miejscu, ciągle w towarzystwie nowego obrońcy, który wpatrzony w Mariette świata nie dostrzegał. Niedoszły wisielec, szybko pozbył się powrozu i ku kuzynce skoczył. Dziewczyna spojrzała na niego zamiary bezbłędnie odczytując, bezsłownie Williamowi znać dała, by kochanemu odpuścił. Will stanął wryty, dziewczyna mocniej ukochanego złapała modlitwy nie przerywając ... Sigmarze Wspaniały dzięki, za kolejne znaki, żeś rycerzowi w ciemności zbłądzonemu drogę pokazać raczyłeś... Młodzieniec spojrzał w oblicze dziewczyny, a następnie ku chłopakowi. Skoro dziewczyna podjęła taką decyzję, nie jemu było ją kwestionować. Młodzieniec jeszcze raz obrzucił spojrzeniem miejsce zasadzki i ruszył pozbierać swoje fanty.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172