Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-12-2009, 21:16   #29
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Dziewięć!!! – ryknął jasnowłosy, a Lorelei szarpnęła się rozpaczliwie…

Kurt wstrzymał oddech…

- Dziesięć!!! – krzyknął młody bandyta i jednym szybkim ruchem poderżnął gardło dziewczynie.

Jak przez mgłę patrzył, jak ciało Lorelei wygina się w pośmiertnym ruchu, jak wiatr jeszcze raz rozwiewa jej piękne włosy podobne płomieniom. Słyszał, jak przed samym zarżnięciem dziewczyna zaczyna rozpaczliwie krzyczeć, ale chlaśnięcie ostrego noża przecina ten krzyk, który zamienia się w straszny, przyprawiający go o ciarki charkot. Widział, jak piękne ciepłe ciało jego towarzyszki osuwa się bardzo powoli na błotniste klepisko, jak gdyby zwolnił czas. Jak gasną jej zielone oczy, w które tak kochał patrzeć, gdy uprawiali miłość…


Prawdziwa… Miłość…


Prawdziwa Miłość, jak każdy żywioł, a jak niektórzy twierdzą jak każda katastrofa naturalna uderza najczęściej wtedy, gdy się tego absolutnie nie spodziewamy. Czasami tylko, jak siły żywiołu, daje się przewidzieć, zostawia coraz wyraźniejsze znaki, przybiera na sile a narastający jej pomruk daje się posłyszeć na długo przed wybuchem uczucia. Często jednak stajemy zdumieni zupełnie nie oczekiwanym Jej fenomenem, uderzeni niewyobrażalną, niepowstrzymaną, niezrozumiałą dla nas siłą. Tak było właśnie i teraz, tu, w tym gnieździe szerszeni, na arenie pełnej szakali i bezbronnych niewinnych, pod dachem katedry starszych niż elfy lasów, tu spotkały się przypadkowo spojrzenia ślicznej Marietty i zuchwałego Jaspera, których różniło wszystko co tylko mogło różnić kochanków, a którzy stanęli jednak teraz w obliczu niepojętej dla nich zupełnie i nieznanej potęgi Miłości…

Ujrzał ją, jak wychodzi z powozu pierwsza, dumna, z uniesioną głową, rozpalona determinacją i napięciem, chroniona przed strachem mocą swojej wiary i swojej modlitwy. Niczym księżniczka jaka, pewna że żaden motłoch nie waży się jej tknąć z powodu wielkiego urodzenia, rozświetlona blaskiem mocy bogów, kapłanka młodości. Jej pierwsze spojrzenie padło właśnie na niego, tam też już pozostało. Ujrzała go, wspaniałego, o śmiałej i młodej twarzy, pachnącego wiatrem i krwią, która plamiła jego odzienie, zafascynowana niczym misjonarka napotykająca w środku lasu potężnego lwa, jego dziką i niepowstrzymaną siłą. Zaparło jej dech, jako i jemu, w obliczu tej potęgi która w jednym mgnieniu obróciła w niwecz wszystko w co wierzyli, co o sobie sądzili, co mogli kiedykolwiek obiecywać samym sobie.
Potęgi, której nie rozumieli. Potęgi, której nie byli w stanie i nie chcieli się przeciwstawiać. Potęgi, która w tej jednej chwili gdy zajrzeli sobie w oczy wyrwała ich niczym drzewa z korzeniami i poniosła ich bezwolnych hen poza wszystko, tam gdzie nie było już nikogo poza nimi… Zostali sami, na wielkiej otwartej i bezludnej przestrzeni, gdzie poza nimi nie było żadnego człowieka, nie było żadnej innej myśli czy odczucia, nie było nawet czasu…

- Czyli co? - padło nagle gdzieś z tłumu zgromadzonego na wiejskim placu. Umorusane, zasłuchane twarze oświetlał już teraz tylko ogień. Słońce zaszło już, a mrok otulił niepostrzeżenie wieś, ale cała wieś była już teraz zupełnie gdzie indziej, przeniesiona słowami bajarza i dźwiękami jego strun w inne miejsce i czas. Ludziska zaczęli sykać ostrzegawczo, by nie przerywać gawędziarzowi. Ten popatrzył tylko z politowaniem tam, skąd padło pytanie, a potem zamglony wzrok wbił w siedzące nieopodal panny na wydaniu.

- Zakochali się w sobie...- powiedział śpiewnie i tajemniczo - Od pierwszego wejrzenia...


Tak to właśnie było, Marietta i Jasper zakochali się w sobie bez pamięci i żadne z nich nie miało pojęcia dokąd zaprowadzi ich ta nowa droga. Wiedzieli jedno, drogą tą muszą od teraz, aż po kres, podążać razem…

Gdzieś na innej planecie rzeczy toczyły się jakby nikt nie zauważył tego nagłego zderzenia światów.

Młodzieniec nie wytrzymał, wyskoczył za kuzynką z powozu jak lew, uzbrojony i gniewny. Zatrzeszczały napięte cięciwy, a bandyci czekali na znajomą komendę herszta, która zwykle padała w takich przypadkach. Jednak tym razem, o dziwo, brodacz przyglądając się z uwagą młodzianowi uniósł rękę w geście wstrzymania salwy, a na jego twarzy zagościł ledwie dostrzegalny uśmieszek.
Zagrzmiały butne słowa Williama. Zaiste, odwaga tego młodzieńca musiała graniczyć z szaleństwem. Gdy miecz wbił się w rozmokłą glebę, na trakcie zapadła cisza. Prawie wszystkie spojrzenia skierowały się ku hersztowi tej piekielnej bandy.

Twarz jego była teraz bardzo poważna, patrzył jakiś czas na hardego młodzika, a potem spuścił skromnie wzrok, opuszczając też nisko głowę.
- Wybacz, o Panie…- powiedział cicho, tym swoim grubym basem – Rankor zaiste uczynilim wielki… Gdybym tylko wiedział, z kim mamy do czynienia, nigdy bym się nie poważył… Chłopcy! Ostawić mi zaraz w pokoju tych ludzi, przeprosić ich i wyciągnąć wóz z błota! A ty, Panie, pomiłuj mnie, i daj nam odjechać w zdrowiu…

Ciszy, której zapadła po tych słowach, oraz min, które mieli zbóje, nie dało się z niczym porównać. Głowa herszta trwała skromnie spuszczona. Ale w końcu zaczęła się unosić ku górze, ukazując wilczy uśmiech. Brodacz rozerwał nagle ciszę swoim gromkim, szczerym i rubasznym śmiechem, który poniósł się na cały las. Banda, jakby ktoś nagle zdjął im jaki ciężar z serca, zawtórowała, zanosząc się wprost z głośnego rechotu.
- Brać go. – uciął śmiech brodaty wielkolud – Trzymać go mocno. A reszta, wychodzić!!!

Rzuciło się paru, mocnych i barczystych. Dwóch chwyciło pod pachy, trzeci uderzył znienacka w brzuch, aż William zgiął się w pół. Bijący chwycił go za włosy, podciągnął do góry, poprawił z łokcia. Młodzian plunął krwią i zawisł na oprawcach, dysząc i kaszląc.

Opuszczający powóz w ślad za Mariette i Williamem podróżni czuli się jakby wypuszczano ich na arenę pełną lwów. Wszędzie dookoła szczerzyły się złe uśmiechy na umorusanych twarzach, podobni zwierzętom, jeszcze bardziej dzięki futrom i rogom na niektórych hełmach bandyci kołysali się jakby do niesłyszalnej melodii, sycząc i powarkując. Wyraźnie od rzucenia się na podróżnych powstrzymywał ich tylko lęk przed hersztem, byli jak wściekłe psy trzymane na jego smyczy, niektórzy nawet popatrywali niecierpliwie na brodatego mężczyznę jakby w oczekiwaniu na hasło pozwalające im robić to, co zamierzali, a co było wypisane na ich okrutnych twarzach. Podskórnie zresztą czuło się, że ludzie ci żyją w lasach i zwierzętom bardziej są już podobni niźli ludziom, takoż też i wyglądali.
Szmer podziwu przeszedł po zbójach i zaczęło się przebieranie nogami na widok dwu bardzo urodziwych i młodych niewiast, które z opuściły powóz. Szmer ten był dla kobiet jak najgorsza klątwa, jak ohydna zapowiedź straszliwego losu. Pokazywano je sobie, poszturchiwano i cmokano, szczerząc kły i zacierając brudne ręce. Brodaty herszt oraz stojący zaraz obok niego na drugim koniu mężczyzna o śmiałej twarzy i zakrwawionym, długim mieczu również szczerzyli się z zadowoleniem, widząc kogo też zesłał im los w napadniętej karocy. Drzewa szumiały lekko, a podróżni, tocząc trudną walkę z własnym, obezwładniającym ich powoli strachem stłoczyli się w małej w grupce, tuż nieopodal miejsca, gdzie na leżała zrzucona przez nich wcześniej z powozu broń.
Mealisandre nie patrzyła nawet na herszta i jego obryzganego świeżą krwią kompana, twarz miała zaciętą i spojrzenie wbite gdzieś w mrok lasu, nieobecne, jakby chciała odciąć się od tego wszystkiego, zniknąć, zaciskała też czasem powieki, aż bolały, by obudzić się z tego koszmaru. Młody William wisiał wciąż na prześladowcach, zwijając się w bólu brzucha. Marietta nie opuszczała głowy wpatrzona jak urzeczona w Jaspera. Jej usta poruszały się wciąż, jednak nikt nie słyszał, czy były to nadal ciche słowa modlitwy, która jeszcze przed chwilą była jedyną rzeczą, która pozwalała jej nie oszaleć, pozwalała ustać na chyboczących się nogach, pozwalała unieść głowę i popatrzyć w twarz prześladowcom… Teraz dziewczyna nie bała się z innego powodu, nie widziała i nie słyszała bowiem już nic z tego, co działo się wokół.

- Kapłanka…- szepnął ktoś z bandytów, nie wiadomo, czy z powodu tego że może zobaczył jakiś symbol, czy po prostu taka światłość biła od Mariette rozpromienionej teraz dodatkowo żarem bijącej w jej młodym sercu miłości. Motłoch zaszemrał raz jeszcze, ostrożnie, niemalże bojaźliwie.

- Jasper, kurwa mać, co z tobą?! W łeb oberwałeś w ataku?! – zawołał ktoś.
- Tak. Nie. Nie wiem…- wyszeptał Jasper, wracając z ogromnym trudem do rzeczywistości. - To kapłanka…- szepnął do siebie bez sensu.

- Ty tam. – wskazał kogoś herszt. – Jedź no zobaczyć wartko co z Klausem i czujką za górką. Wracaj i melduj.
O Williamie jakby zapomniał, powrócił wzrokiem do sytuacji przy powozie. Popatrzył na małą stertę oddanej przez pasażerów broni. Bandyci utkwili w nim wygłodniałe spojrzenia.

Herszt skinął tylko głową. Stojący bliżej bandyci jak wilki dopadli leżącej broni, wyrywając ją jedni drugim i pakując sobie przedmioty za pasy lub wrzucając je do worków. Po krótkiej chwili z oręża nie zostało już nic. Nie uszło uwagi podróżnych, że zbóje nie ruszyli jednak kosztowności.
Brodacz podjechał powoli i z końskiego grzbietu obrzucił pogardliwie łup jednym spojrzeniem. Ściągnął cugle i cofnął się.
- Kto już kogoś dziś zabił, wasze. – oznajmił krótko. Paru zbójów, tych o wyraźnie okrwawionych ostrzach i jeden wysoki jak brzoza łucznik wystąpiło, rozdzielając między siebie fanty przy akompaniamencie cichych, rzucanych do siebie uwag.
- Dobra. – brodaty rozejrzał się wokół – Teraz tak. Wy… - wskazał stojących w mroku konnych -…wyciągniecie z błota powóz i wywieziecie go kawał w las. Czujki, pozostać na miejscach jeszcze przez dzwon po naszym zniknięciu. Ci co zwykle, zacieracie ślady. Trupy daleko do lasu i odrzeć z odzienia. Reszta – przeszukać mi zaraz wszystkich dokładnie. Znalezione fanty do mnie. Jak ktoś skitrał gdzieś broń – poderżnąć mu od razu gardło, nikt nie będzie się ze mną pierdolił. Czyli jak zwykle. Macie na to wszystko trzy pacierze. Potem – wiecie co robić, jak na odprawie. Acha, z dziewkami tym razem mi nie przesadzać. Nie jak zwykle. Mają być zdolne do chodzenia!
Jęk zawodu przebiegł po kamratach, ale chmurny wzrok herszta napotykał tylko uciekające spojrzenia.
- Towar ma być w dobrym stanie, powtarzam! – zawarczał jak mastiff – Przypominam wam, jak słabo wyglądał Norberg z obciętą przeze mnie fujarą. Pamiętajcie o tym, zanim wyciągniecie swoje kiełbasy.

Przypomnieli sobie.

- Do roboty, kamraci. – dał sygnał – Wszystkie grupy spotykają się w umówionym miejscu.
Zanim jednak szmer przerodził się w pospolite ruszenie i pokrzykiwania, herszt zatrzymał ich jeszcze ruchem dłoni i popatrzył na trzymanego przez zbirów Williama.

- Ach, byłbym zapomniał. – powiedział głośno – Ten twardziel z wielkimi jajami. Nie godzi się podrzynać mu gardła…

William uniósł nieco głowę, z uderzonego łokciem nosa ciekła krew.

- Powiesić go. – rozkazał zimno herszt – Wysoko. I tak, żeby inni widzieli…

Jak spuszczone ze smyczy psy zbójcy dopadli podróżnych. Zupełnie jak rzucony im wcześniej łup, teraz pasażerowie byli szarpani i wyrywani jedni drugim, przy wesołym rechocie, szyderstwach i wyzwiskach bandziorów. Kto się stawiał, obrywał brutalnie pięścią, albo twardym butem, bez litości. Jedni przestępcy szabrowali ściągnięte z dachu pakunki, inni przeszukiwali z wprawą szaty podróżnych, nie wyłączając ściągania butów i wyrywania ostawionej biżuterii, nawet razem z kawałkiem ucha, jeśli było trzeba. Najgorzej miały oczywiście kobiety, przy obleśnych, sprośnych żartach wyrywano je sobie, rozglądające się wokół nieprzytomnym wzrokiem. Piękną bardkę przyciśnięto do drzwi powozu, jeden oprawca chwycił ją za gardło przyduszając mocno z opętańczym rechotem, a dłonie kamratów szybko zabrały się do „przeszukiwania” Mealisandre… Zamknęła z obrzydzeniem oczy, mogąc czekać tylko bezsilnie, aż ten koszmarny spektakl dobiegnie końca, a po jej policzku spłynęła jedna, jedyna łza…

Żylaste, mocne ręce bandytów pochwyciły też omdlewającą Mariettę, omdlewającą od strachu, od obrzydzenia do tych zwierząt w ludzkiej skórze, od ich smrodu… Niektórzy woleli nie ruszać kapłanki, ale spora część bandy miała za nic boski gniew, przecież piekło i tak od dawna na nich czekało…
Nagle mężczyzna o imieniu Jasper zeskoczył ze swojego konia i zaczął szybko iść w ich kierunku. Nie wyglądał na wzburzonego, raczej nadal jakby odurzonego i niezbyt przytomnego.

- Zostawcie ją, bydlaki! – ryczał William bezsilnie, szarpiąc się wściekły, ze łzami w oczach, przytrzymywany pod boki przez dwóch, nawet trzech rosłych, rechoczących osiłków – Ona… Zabiję, jeśli…

Ale jego krzyk niknął we wszechobecnym rechocie i pokrzykiwaniach, a dystans między kuzynami się zwiększał, Williama ciągnięto bezceremonialnie ku najbliższym drzewom, mimo że wściekłość dodawała mu siły, nie miał szans z kilkoma potężnymi oprychami.
W tym czasie poszturchiwaną i szarpaną jak kukłę Mariettę przewrócono na zabłocone pobocze, otępiała, nawet nie próbowała się bronić przed obłapiającymi ją wszędzie łapskami. Rzucona na plecy, wygięła się w pałąk, zarośnięte dłonie szarpały jej odzienie… W uszach bił narastający stale, jednostajny dźwięk przypominający pisk…

Mocne dłonie chwyciły jednego z napastników i oderwały go od dziewczyny, drugiego nadbiegającego Jasper odepchnął silnie. Stanęli naprzeciw siebie…
- Co jest, kurwa?! – zawarczał ten drugi podnosząc się z błota – Byłem pierwszy!
- Oczadziałeś, Kuna?! – Jasper dyszał, pochylony, gotowy do skoku, odgradzając leżącą na ziemi Mariettę od tych dwóch zwierząt – To kapłanka, chcesz ściągnąć na nas klątwę?! Wygląda na rozsądną, na pewno sama odda co wartościowe! Po co igrać z bogami?!
Kuna zastanowił się nad tymi słowami i cofnął się. Drugi z bandytów jednak skoczył bez wahania na dziewczynę, siadając na niej okrakiem.
- Nie jestem przesądny! – wycharczał z wstrętnym uśmiechem, rozdzierając już suknię Marietty. – Poza tym… Ja tylko… Hehehe… Tylko przeszukuję… Hehe…
- Ale ja jestem! – Jasper skoczył za nim, chwycił go za oszywkę i z trudem ściągnął z kobiety. – Heeeej, Jasper od kiedyś to takiś rycerz, co?! – wybuchły chamskie śmiechy.

Marietta słyszała jak przez mgłę… Lubieżne dyszenie… Obleśny rechot, obleśne dłonie naciskające na jej piersi, obłapiające uda, ciągnące za włosy i szatę… Odzienie powyżej pasa rozpruło się z głośnym terkotem, ukazując światu białe ciało, młode dziewczęce piersi…

I coś jeszcze.

Dłonie nagle przestały ją szarpać, a głosy na jedną chwilę zacichły… Wzięła głęboki wdech, podobny do szlochu… Zawtórował jej świst podziwu…
- Patrz jakie cacko! Pewnie warte kupę złocisza!
- Nie… – powiedziała cicho i słabo, zamykając oczy, nie była w tym koszmarze wykrzesać z siebie więcej. Pisk w uszach był już niemal nie do wytrzymania, świdrował jej uszy tak, że aż pod przymkniętymi powiekami zaczęły pojawiać się jakieś obrazy. Nakładając się na siebie, wirowały gwiazdy, gwiazdy, których ramiona coraz bardziej poruszały się i wiły, jak macki…
Jasper patrzył rozglądając się, jak paru bandytów, jak wilki podchodziło ostrożnie z każdej strony do ofiary, oczy dostrzegły już zdobycz. Nie był w stanie zatrzymać wszystkich…
- Mówisz o cyckach, czy o wisiorku, Kuna?! – zarechotał głos, ktoś skoczył znienacka, a ręka, której Marietta nawet już nie widziała, wyciągnęła się ku leżącemu na jej piersiach kamieniowi. – Dawaj to, kochanie, nie będzie ci już…

Jasper rzucił się tam, z płaszczem w ręku, ale pierwszej hienie starczyło, że zerwała drogocenny przedmiot, odskakując zaraz zwinnie w bok. Opadł na dziewczynę, okrywając ją płaszczem, chroniąc całym ciałem, spodziewając się, że zaraz doskoczą ci następni, chętni innych skarbów niewiasty. Ale tamci zatrzymali się nagle z szeroko otwartymi oczyma. Jasper zamarł i wciąż tuląc dygoczącą Mariette mimowolnie podążył wzrokiem za ich spojrzeniami…

Nie każdy z obecnych tam widział na własne oczy to, co stało się zaraz potem, ale wszyscy bez wyjątku zamarli później na swoich miejscach, gdziekolwiek byli i cokolwiek by nie robili. Najpierw zdało się posłyszeć jakiś niosący się wysoko w konarach szum, potem narastający błyskawicznie w uszach coś niby nadchodzący pomruk grzmotu, ale nie zakończył się on oczekiwanym uderzeniem. Jedni unieśli tylko głowy z otwartymi szeroko ustami, znad łupów, znad szabrowanych pospiesznie tobołów, znad szarpanych wierzgających na glebie podróżników. Paru bandytów, którzy od jakiegoś już czasu otwarcie lali się po mordach, kto pierwszy dostanie rozciągniętą na ziemi Mealisandre, przestało się okładać kułakami. Inni, ci, którzy widzieli, patrzyli rozszerzonymi oczyma , niby we śnie, jak dłoń rozbójnika zaciska się na kamieniu, zerwanego z leżącej jak w transie dziewczyny, zerwanego razem z przytwierdzonym rzemieniem. Potem rozległ się syk, podobny do dźwięku jaki wydaje wylana na rozgrzane węgle woda, a szabrownik zaczął krzyczeć, rozpaczliwie, coraz głośniej. Najpierw jego dłoń, ściskająca rozbłyskujący coraz jaśniej kamień, dalej cała ręka, a w końcu całe ciało rozpadało się błyskawicznie w proch, rozwiewany od razu przez wiatr, który nie wiadomo kiedy zerwał się pośród drzew, targając wściekle ich gałęziami. Najdziwniejsze było to, że nikt nie czuł swądu palonego ciała, nic, oślepiający coraz bardziej kamień po prostu zniszczył tego, kto ośmielił się wyciągnąć po niego rękę: w miarę jak niemożliwy do wytrzymania blask jaśniał, wrzask rabusia cichł, a wszyscy zasłaniali rękoma oczy.

Wicher ucichł nagle jak ręką odjął. Blask zniknął…

William stał oszołomiony nie gorzej niż inni, z zadzierzgniętą już pętlą na szyi, przestał się obłąkańczo szarpać. Trzymający go trzej kaci również zamarli, choć nie puścili go ze swych uścisków. Bandyta z okropną krostą na policzku, który wybrał właśnie odpowiednio mocną gałąź i właśnie brał zamach, by przerzucić przez nią drugi koniec długiej liny zapomniał o swoim zajęciu, stojąc z rozdziawioną gębą…

Cisza trwała długi czas… Zarówno bandyci, jak i napadnięci podnosili się pomału z ziemi, oszołomieni, zastanawiając się, co właściwie się tutaj właśnie stało… Szczurowaty Kuna oddychał ciężko, stojąc jak wryty nad skuloną w błocie, otoczoną ramieniem Jaspera Mariettą, zasłaniając jeszcze oczy wyciągniętą, drżącą silnie dłonią… Bełkotał coś do siebie, a wzrok miał nieobecny…

Kamień leżał obok, zaraz przy odbitym śladzie końskiego kopyta, w zabłoconej koleinie traktu, z zerwanym rzemieniem widocznym do połowy, zanurzonym w brudnej kałuży. Póki co, nikt na razie jeszcze nie ważył się do niego zbliżyć…
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 30-12-2009 o 21:24.
arm1tage jest offline