Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-12-2009, 23:27   #3
sickboi
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Dietwin cały dzień spędził między nową Bramą Mikołajską, a Bramą Ruską. Jutro zaczynał się jarmark Jana Baptysty i ze wschodu do gruss Brassel zmierzali kupcy zarówno z Królestwa Polskiego, Księstwa Litewskiego jak i z odległej Rusi, czy Grodów Czerwieńskich. To zwłaszcza na tych ostatnich liczył Ślązak. Przybywali oni, bowiem w takich ilościach, iż zagarnięcie kilku mieszków nie powinno stanowić zbytniego problemu, zwłaszcza dla tak doświadczonego złodzieja jak on. Pech jednak prześladował go od samego rana. Zanim dostał się w obraną przez siebie okolicę minęło go chyba z pół tuzina patroli. Co roku straż zachowywała się jak rozeźlone osy, ale tym razem stanowczo przesadzali. Łazili w tę i z powrotem, rozsiani gęsto jak krowie placki na łące, aż przejść nie szło. Wreszcie jednak rudemu udało się dostać w okolice mniejszej i nieco zaniedbanej już Bramy Ruskiej. Prześmierdłe wody Czarnej Oławy nie zachęcały do dłuższego pozostawania w tamtym rejonie. Okolica, poza głównymi ulicami, opanowana była głównie przez biedny plebs i żebraków, którzy zrobili sobie z dawnej fosy ściek. Swoje dokładali także białoskórnicy mieszkający kilkadziesiąt metrów wyżej. Rothaarig przysłonił twarz skrajem szaty i szparkim krokiem oddalił się w kierunku Bramy Mikołajskiej. Tam przywitały go rozbawione i rozgadane tłumy ludzi. Kupcy, będący w większości Słowianami, szeleścili, chrząkali i chrobotali. Tak przynajmniej zdawało się Dietwinowi. Po prawdzie wszyscy handlarze swoim zwyczajem zachwalali swoje towary i rozpływali się nad nimi przypisując im nawet najbardziej absurdalne epitety. Ślązaka nie obchodziło to, ani trochę. Dla niego pieniądz był pieniądz, nie ważne z czyjej sakwy zabrany.
Złodziejaszek szybko wtopił się w kolorową, tętniącą życiem i eksplodującą humorem gawiedź. Ukrywając swoje prawdziwe zamiary przyglądał się mimochodem przywiezionym z daleka skórom, futrom, pitnym miodom, wełnie i całej furze rozmaitych towarów. Cały czas obserwował przy tym wiszące przy kupieckich pasach skórzane, lub lniane sakwy, nabrzmiałe od nadmiaru pieniądza. Nie fart prześladował, go niestety dalej. Miał kilka okazji do rzezania, żadna nie była na nieszczęście w pełni czysta. Dietwin wolał, zaś nie ryzykować, wiedząc jak dużo straży kręci się wokół. Pół dnia zmarnował, kręcąc się w tej części miasta, a jego jedynym łupem padł jakiś mocno podpity sługus, lichej kondycji z równie lichym trzosem. Gdy słońce powoli zaczęło staczać się w dół, zrezygnowany Rothaarig poczłapał wzdłuż ulicy Ruskiej, przez północny skraj Placu Solnego i Rynek, gdzie minął zbluzgany krwią pręgierz, aż do Nowego Targu. Miał właściwie blisko do swej ciasnej izdebki, na piętrze domu należącego do jednego z wrocławskich krawców, lecz zachciało mu się napić. Ochota była tym większa, że dzień był nad wyraz podły. Nie skierował się jednak ku „Pod Złamanym Groszem”. Dobrze wiedział jak ciężką rękę ma Udo, nawet dla przyjaciół, a niezapłacony rachunek ciążył na nim jak piętno. Wybrał, więc „Pieczone Prosięcie”, gdzie klientela łagodniejsza, a i zarobić można było nie tylko po mordzie.
Ledwie zszedł z wyłożonej klepkami ulicy i postawił stopę na nieco rozmiękłym Nowym Targu, gdy dobiegł go odgłos marszu kilku osób. Było w tym coś niepokojącego, a złodziej zwykł wierzyć swojemu instynktowi. Skrył się za pobliskim straganem i wychynąwszy ledwo czubek głowy spoglądał na plac. Nie musiał czekać długo, gdy jego oczom ukazał się czwórka osób. Przodem szło dwóch osobników z pochodniami, idący za nimi wiódł uwiązaną na postronku dziewkę, lat co najwyżej osiemnastu. Dietwin zmrużył nieco uczy, zadziwiony tym, co ujrzał. Przybysze nie wyglądali bynajmniej na inkwizytorskich pachołków, lub ludzi biskupa. Zresztą po ciemnicy próżno było szukać jakichkolwiek barw. Nie zmieniło to jednak faktu, że ciekawość rudego rosła, lecz to co się wydarzyło przerosło jego oczekiwania. Nim się obejrzał jeden z mężczyzn sięgnął po nóż i wprawnym ruchem poderżnął niewieście gardło. Juch trysnęła na ziemię, a bezwładne ciało upadło głucho. Rothaarig poczuł nieprzyjemne mrowienie na plecach, zdecydowanie trzeba się wycofać, przeszło mu przez myśl. Już miał się odwrócić i zwiać, już się chował za straganem, gdy zahaczył piętą o stojącą przy ścianie beczkę. Ta poleciała na ziemię czyniąc dość hałasu, by mordercy zwrócili uwagę na nieszczęsnego Dietwina.
-Zrywaj się, Dzieczko- sapnął do siebie złodziej widząc błyskające w nocy zęby oprawców. Wtedy też coś go tknęło. Znał twarz jednego z nich, ani chybi był to von Tod. Tak parchatej gęby trudno zapomnieć. Czas na rozmyślania był jednak nieodpowiedni. Jeśli wmieszany był w to człowiek biskupa, sprawa z pewnością przerastała prostego łotra, jakim był rudy. Pozostało mu, więc jedno. Ucieczka.
Ślązak nie widział wylewających się z „Pieczonego Prosięcia” ludzi, nie wiedział zbiegających się nagle strażników. Pędził przed siebie ile sił w nogach, co chwila skręcając w coraz to nowe uliczki. Jego biegł został niespodziewanie przerwany zderzeniem z jakąś bliżej niezidentyfikowaną personą. Obaj wylądowali na śmierdzącej i lepkiej ziemi. Dietwin przeturlał się, mając przed oczyma najgorsze obrazy. Zdawało mu się, bowiem, że dopadli go Ci, którzy zarżnęli dziewczyną na Nowym Targu. Od razu też zrobiło mu się gorąco, a dłonią sięgnął po nóż. Od ciosu powstrzymał go widok mniszego habitu, franciszkańskiego jak mniemał. To znacząco zmieniało sytuację.
-Psia krew, uważasz jak liziesz klecho, ciemno jest, a ty jak zbir jaki się skradasz. Szczęścia masz co nie miara, bom już chciał kosą dźgać pod ziobro - krzyknął Rothaarig udając bardziej rozdrażnionego, niż przestraszonego. Liczył, że mnich nie będzie robił problemów. Zresztą, tacy to nie von Tod. Z takimi dawał sobie radę.
 
sickboi jest offline