Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-12-2009, 13:10   #83
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
W spotkaniu nie było szczęśliwego zakończenia, choć pod pewnym względem można było za takie uznać fakt, że Arwid i Konstantin postanowili przynajmniej na razie jednak nie zabijać jeden drugiego. Aravia osiągnęła swój cel, ale cena okazała się nadspodziewanie wysoka. Ale czyż w obliczu tego, że świat sztuki nie stracił jednego z tak uznanych autorytetów, nawet przy koszcie rozchwianych emocji i nieodwracalnych być może zmian w stosunkach między gośćmi zamku, nie było to jednak zwycięstwo wielkie? Sama nie była tego pewna, patrząc jak powoli rozchodzą się do swoich komnat. Nie musieli przecież wcale się uwielbiać, by razem pracować. Wiele już wspaniałych dzieł powstawało przecie w wyniku wybuchów uczuć, które nazywa się imionami grzechów.

Następny dzień od samego poranka był senny i pochmurny, przez wybite w grubych murach zamkowych okna widać było jak szare, ogromne okręty obłoków leniwie płyną jeden za drugim nad zamkiem, nad lasami, w dal. Pod chmurami świeciło jednak całkiem ostre jak na tę porę roku słońce, od czasu do czasu przebijając się jasnymi snopami światła niżej, niby w gęstym borze, gdzie promienie przeświecają przez splecione konary prastarych drzew. Nadawało to wszystko dziedzińcowi zamkowemu ciekawego charakteru, szary i tonący w mroku, miejscami był oświetlony jakby słońce tworzyło na placu małe teatralne sceny. Budzący się artyści, ci którzy mieli okna wychodzące do wewnątrz warowni, mogli zaobserwować krzątającego się na dole dziada, który z wyraźnym ukontentowaniem przewracał jakieś graty i śmiecie upchane w stojącym pod murem rozklekotanym wózku. Obok niego stał pochylony, oparty o własną halabardę gwardzista zamkowy przyglądający się znudzonym wzrokiem poczynaniom starego. Chudy i żylasty żołnierz ten charakteryzował się nieprzyjemną, przywodzącą na myśl okrucieństwo facjatą, artyści widywali go już wcześniej, zwykle stojącego na warcie na jednej z wieżyczek strzegących bramy. Zdaje się, że wołano na niego Klaus. Z biegiem dni, zlewające się z początku w jedno twarze załogi zamkowej zaczęły odróżniać się od siebie w umysłach gości, bezimienni służący i wojacy okazywali się mieć własne imiona i własne problemy. Nowy problem Klausa machał mu przed nosem jakimiś starymi garnkami, bełkotał coś stale do niego, a strażnik odpowiadał mu jakimiś słowy z lekceważącą miną.

Ucichły nieco echa burzliwych ostatnich zdarzeń i pomimo różnych targających nimi emocji artyści przystąpili wreszcie do pierwszych prac nad dziełem, niektórzy nawet jeszcze poprzedniego wieczoru. Pierwsze sceny historii zaczęły pojawiać się na pergaminach, częstokroć kreślone i poprawiane. Mimo łatwo wyczuwalnych tarć pomiędzy niektórymi, na tyle na ile pozwalał temperament, ukryto zadry za osłoną wyuczonej etykiety i według prawideł etyki zawodowej rozpoczęto dyskusje nad nadaniem wspólnego szlifu pierwszym rozdziałom. W tym celu to właśnie artyści, odkładając póki co niechęć, spotkali się tego dnia w sali zebrań, jeszcze sporo przed czasem, gdy słońce stanęło w zenicie. Choć atmosfera była gęsta i ciężka, udało się wypracować razem spory fragment wstępu. Właśnie zakończyli wygładzanie całego dużego fragmentu dzieła, a służba wynosiła naczynia użyte podczas udzielonej samym sobie przez artystów przerwy. W takim to momencie do komnaty, przecinanej efektownie przez ukośnie wpadające okiennicami promienie słoneczne, w których wirowały leniwie drobinki kurzu, wszedł zdecydowanym krokiem Werner Schwarzenberger.

Stuknęły obcasy. Stary kapitan nie miał dziś na sobie pancerza, choć talię ściskał mu szeroki wojskowy pas, u którego kołysała się jak zwykle pochwa ze spoczywającym w niej ostrzem. Morda byłego szampierza nosiła wyraźne ślady wczorajszej, wcale chyba niewąskiej popijawy i od paru chyba dni nie oglądała już brzytwy. Co ciekawe, w rękach trzymał coś w rodzaju zmurszałej książki, czy też rozlatującego się notatnika. Zmrużył oczy przed padającym mu na twarz ostrym słonecznym światłem i odezwał się, nadal stojąc:

- Wybaczcie najście, ale służba przekazała, że odpoczywacie chwilowo, więc nachodzę w pewnej sprawie. Waszej opinii mi trzeba, a rzecz to ważna bo bezpieczeństwa zamku dotyczyć może. Inaczej bym nie przeszkadzał. Przesłuchiwałem wczoraj tego dziada i znalazłem przy nim pewne zapiski, mam je ze sobą. Starzec sprawia wrażenie szalonego. Muszę wam powiedzieć, że zastanawia mie bardzo nagłe jego pojawienie się w tych stronach, gdyby nie to że ten kto do niego strzelał z całą pewnością strzelał tak, by zabić, byłbym przekonany że to podrzucony, zraniony specjalnie przez kamratów szpieg. Rana jednak z odległości z kuszy zadana została, a zrządzeniem bogów tylko o włos serca bełt nie sięgnął. Nie ma strzelca, który by był w stanie zrobić to specjalnie. To mnie chwilowo przekonało, a zwiad znalazł jeszcze w okolicy wózek starego, pełny nikomu niepotrzebnych gratów. Zwykły wędrowny dziad żyjący ze śmietnisk, jacy zdarzają się po wsiach i borach? Może. Ale potem obejrzałem to.

Schwarzenberger podszedł i niedbale rzucił na stół książkę. Książka zresztą to było za dużo powiedziane, był to chaotyczny zbiór szpargałów włożony w coś przypominającego może dawno temu okładki, powycierane okładki ozdobione czymś w rodzaju ledwie widocznego herbu, nad którym widniał równie mało widoczny napis: JACZEMIR. Całość nie była nawet zszyta, po rzuceniu na stół z okładek wysunęły się wachlarzem trzymane tam luzem rozmaite strony, strony rozmaitej faktury, wielkości i koloru, każda z innej parafii, niektóre zabazgrane nierównym pismem, niektóre zawierające jakieś rysunki. Na blat wysypało się też parę zasuszonych liści.

- Groch z kapustą. – skwitował kapitan, bawiąc się sumiastym wąsem – Ale jedno jest ważne. Były w tym wszystkim też rysunki zamku, w którym właśnie jesteśmy. Różne rysunki, dość dokładne, ze szczegółami. Najciekawsze jest to, że niektóre przedstawiają wnętrze zamku, dziedziniec, a jeden nawet tę właśnie salę. Dziad zarzeka się, że sam to wszystko narysował i że robił to tylko dla siebie… Zamek do niego gadał. Taaa...

Zapadło milczenie. Ktoś wziął do ręki któryś z wysuniętych pergaminów i przyjrzał się uważnie. Ptaki zaskrzeczały gdzieś z daleka. Proporce za oknami łopotały miarowo.
- Czy ktoś czeka na te rysunki? – spytał Werner, poprawiając swój pas – Jak je zobaczyłem, myśl o szpiegu powróciła. Na pewno go na razie nie wypuszczę, myślę że Vautrin będzie chciał sam z nim porozmawiać na ten temat. Ale dlaczego przychodzę z tym właśnie do Was. Ano dlatego, że w tych szpargałach większość to rzeczy, o których nie mam pojęcia. Jakieś wierszydła, czy piosenki, poematy. Dla mnie jeden czort. Do tego rysunki przedstawiające nie wiadomo co, może wam co powiedzą. Co do tych poematów i zapisków – stary twierdzi, że to wszystko pisze sam. Ja myślę raczej, że komuś ukradł tą pisaninę. Gdyby wiadomo było może komu, byłby jakiś trop. W każdym razie, podobno nie ma lepszych od was uczonych w tym względzie, więc obejrzyjcie je, proszę was, i powiedzcie mi: co to za „dzieła” i czy ten dziad mógł je rzeczywiście napisać sam? Jeśli stary kłamie z tym, pewnie kłamie ze wszystkim innym.

Teraz inni ciekawie wzięli do rąk porozrzucane na stole papierzyska, podarte stronice jakichś ksiąg z podopisywanymi na marginesach notatkami, niepokojące malunki…




Nie czekając, by ktoś się odezwał, Schwarzenberger odetchnął ciężko i usiadł w najbliższym krześle. Zaschło mu chyba w gardle po dość długiej jak na niego przemowie, a może po prostu suszyło, więc napił się stojącego nieopodal piwa z malowanego ręcznie w sceny z łaźni garnca. Potem powiedział jeszcze, opierając czoło na dłoni:

- Posłałem właśnie po niego, niedługo tu przyjdzie i zobaczymy jak się zachowa w obliczu waszych słów.



Artyści siedzieli najpierw w milczeniu, z zadziwieniem oglądając przedziwne różności zgromadzone wewnątrz zszarganych okładek. Czegóż tam nie było, odkładali i przekładali z rąk do rąk jakieś ludowe przepisy na strawy, strony zielnika, wyrwane i zniszczone części jakichś ksiąg z poznaczonymi chaotycznie fragmentami… Rysunki, dziwne, oniryczne, czasem przedstawiające nieokreślone bliżej esy-floresy, czasami ukazujące drzewa posiadające oczy i gadające coś usta, innym razem przyprawiające o dreszcz nieziemskie krajobrazy. Brakowało tylko tych rysunków zamku, o których wspomniał kapitan. Ale najważniejsze były utwory. Wiersze, poematy, pieśni… Pisane pośpiesznie, na byle czym i byle czym…

Ale nie byle jakie.

Artyści poczęli szeroko otwierać oczy ze zdumienia, coraz uważniej wczytując się w strofy. Po pierwsze nie ulegało kwestii, że wszystkie utwory napisała jedna osoba, dla osób żyjących ze składania słów wyczucie stylu charakterystycznego tylko dla jednego człowieka było tak naturalne jak wyczuwanie magii dla czarodziejów. Jednak zdumiewało nie to, a niewątpliwe mistrzostwo twórcy, bijący z każdego wersa talent. Piszący te słowa człowiek bez cienia wątpliwości posiadał dar, niejeden artysta poczuł dotknięcie zazdrości czy podziwu czytając jakiś fragment, a nie byli to ludzie których łatwo było oczarować.

Aravia i Liselotte stwierdzały, zaczytane w pięknych, a przy tym czasem tak prostych słowach, że niektóre ze słów pieśni czy melodii są im znane, zasłyszane gdzieś po dalekich karczmach i wsiach, same je wykonywały jako znajome wszystkim ludowe pieśni bez autorów. Inne, kompletnie im nieznane, były tak świetne, że aż chciało się od razu rzucić wszystko i chwycić za instrument, by je deklamować i grać.
Konstantin i stary Daree byli zdumieni jeszcze bardziej. Tak się bowiem składało, że rozpoznawali w tych wspaniałych strofach autora. Życia tych dwu mężczyzn w różny sposób ułożyły się, krzyżując ich drogi z jego imieniem, z imieniem, które z trudem odczytywali z pierwszej, wyblakłej strony okładki. Arwid Daree znał doskonale niektóre z czytanych przez siebie pieśni, a choć znał je bardzo odmienione poprzez przekaz wielu ust, w swej istocie nie dało ich się pomylić z niczym innym. Żył wystarczająco długo i spędził przy tym wystarczająco długo na misji na wschodzie imperium by znać imię Jaczemira, który dał początek tym znakomitym, teraz przez wielu uznanym już za niczyje poematom.
Odmiennie młody Konstantin, ten rozpoznawał styl i niektóre fragmenty dzięki akademickim swym badaniom nad literaturą. Przebiegał oniemiały w pamięci chwile, gdy niektóre z tych strof rozbierał na czynniki pierwsze, analizując wraz z innymi tęgimi głowami Nuln co też takiego kryje się w nich, że tak chwytają za serca. Sam uczył się wielu figur stylistycznych, korzystając z kunsztu starego, zapomnianego kislevskiego mistrza Jaczemira, który zginął gdzieś w mrokach historii tak szybko jak się w niej kiedyś pojawił.

Nie byłoby to wszystko może nawet tak niezwykłe, gdyby nie fakt, że obaj znali tylko niewielką część z tego, co czytali. Szeroko otworzone oczy oraz dusze, młodego i starego artysty, chłonęły nieznane nikomu jeszcze utwory, prawdziwe ukryte przed światem perły, zapewne zaginione gdzieś dawno poematy – jeszcze wspanialsze niż te, które znali i które ujrzały światło dzienne! W zupełnym zaskoczeniu, tu, gdzie nigdy by się tego nie spodziewali, buszując pośród chaosu luźnych pergaminów i wydawałoby się śmieci, wszyscy artyści stanęli nagle nad otwartym skarbcem pełnym nietkniętej jeszcze niczyją dłonią Sztuki najwyższych lotów!

- I co? – stary kapitan niemalże beknął, bo nieoczekiwanie dla niego samego przy rzuceniu tego pytania nie strawiona jeszcze do końca wczorajsza treść w połączeniu z wypitym przed chwilą piwem podeszła mu pod same usta – Pewnie radosna twórczość ludowa, na mój nos nic nie warte wypociny starego pierdoły, hę?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-01-2010 o 19:32.
arm1tage jest offline