Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-12-2009, 21:11   #81
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Słowa Aravii dźwięczały w uszach poety:
"Zioła pozwalające zapomnieć ... umożliwiające spokojny sen... A to jest woreczek po ziołach, które dodałam do wczorajszej wieczerzy ... Jedyne czego chciałam, to przeszkodzić w absurdalnym pojedynku. Mieliście odpoczywać sobie błogo..."

Poeta słuchał absurdalnej wypowiedzi, nagle na krótką chwilę, ogarnęła go niemoc, jakby pacynka opuszczana na blat stołowy po zakończonym przedstawieniu, artysta zachwiał się na bezładnych nogach. Trwało to z dwa uderzenia serca. Do upadku jednak nie doszło, gdyż oparcie potężnego fotela ostoją mężczyźnie było.

- Dziewczyno, coś Ty uczyniła?! Za prawdy wielka z Ciebie Gospodyni! Wielce wielka, prawdziwa kobieta, żona, kochanka, urodzona bretońska dama! Co wspaniałą wieczerzę, podstępnie w ostatnią zamienić raczy! Dziwne argumenty użyć raczyłaś. Nie powiem, wspaniała idea, zamiast honorowo się wystrzelać - otruci zostaliśmy!! Szkoda tylko, iż teraz, zawisnąć Ci Pani za to zagranie przyjdzie, gdyż wedle imperialnego prawa, taką nagrodą truciciela obdarować trzeba!!

- Co chciałaś osiągnąć?! Odstąpienia od pojedynku? Pojednania mnie z mistrzem Daree? - perorował Konstantin po sali się miotając - Zaiste, dzięki Twojej wieczerzy udało nam się słowami nieuprzejmości wyjaśnić i zaręczam Cię Pani, iż afektu ku sobie już nie żywimy. Pojedynek, jak to mistrz Arwid nazwał Sądem Bożym będzie i jeno odwleczonym został. Co prawda, wizje okrutne, Twym "wspaniałym" jadłem wywołane refleksje u mnie wywołały. I jedno z pierwszych uczuć, co po przebudzeniu mną targały, była troska. Troska o Wasze samopoczucie, Wasze zdrowie i życie. - Poeta stojąc na środku z wielką troską na twarzy pokazywał każdego ze zgromadzonych z osobna - O Ciebie Aravio, o Ciebie Liselotte oraz o Ciebie drogi Arwidzie. Masz racje poetko! Szkoda tak wielkich talentów, żal wspaniałych pomysłów, co dzieło mocarnym mogą uczynić! Ono jest najważniejsze, zapomnieliśmy o tym starszy kolego... Nie przeczę. Ubolewam wielce, iż wydarzeniom ostatnim zaistnieć było dane, że słowa, które powinny pozostać niewypowiedziane - wypowiedzianymi zostały. Sąd Boży osądem sprawiedliwym będzie i odstąpić od niego nie zamierzam, ale skory jestem do końca opowieści go odroczyć. Zostawiam kwestię terminu Tobie, drogi mistrzu, jesteś starszy wiekiem więc na twej siwej głowie daty zostawiam.

- Może szlachetna Liselotte ma racje. Twe postępowanie, zaiste wielce pomysłowym i odważnym było, gdyby nie to, że prawie nas nie zabiło!! Ale skoro, Ta która ucierpiała na tym najbardziej. Ta, która niewinną w tym zajściu była, ŻALU do Ciebie nie czuje. to dlaczego Ja mam czuć... -
kontynuował, nieco drwiąco artysta.

- W końcu tkwimy tu razem, w tym wilczym gnieździe okrutnym. Gdzie każdy, każdemu do gardła skacze... i krwi upuścić zamiaruje. Szaleństwo umysły przyćmiewa i złe myśli podsuwa.

- Biada, biada nam wszystkim!! Biada!! Gdyby to w naszej gestii było winy Ci Pani darować - to pewnie darowanymi by były. Ale zamek imperialnym prawem się kieruje i Vautrin twym katem będzie. -
artysta podkreślił ostatnie zdanie - Ja Ci odpuszczam, miłosierdzie okazuję, ale jadła Twego więcej spróbować nie zamierzam i wybacz mi Pani, że i wieczerza w Twym gronie niesmaczną dla mnie będzie. A teraz wybaczcie, nie czuje się najlepiej...

Konstantin skłonił się dworsko i salę pośpiesznie opuścił.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 30-12-2009, 10:32   #82
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Stary Mistrz siedział ze zwieszoną głową. Czuł się źle, jeszcze gdy był na dziedzińcu wydawało mu się, że wszystko minęło. Ale droga do sali obrad zmęczyła go, ostatnim podrywem sił dotarł do krzesła. Przysłuchiwał się kolejnym wypowiedziom ze smutną miną, czasem kręcił głową, spoglądał na oblicza mówiących. Chciał się uśmiechnąć, okazać jakieś emocje, niestety nie był w stanie. Jego pożółknięta twarz chyba po raz pierwszy nic nie wyrażała, żadnych uczuć. Wypowiedzi artystów dobiegały go jakby z opóźnieniem, widział poruszające się usta, a dźwięk dobywał się gdzieś z za niego. Rozciągnięte sylaby … mdłości …
Gdy Konstantin kończył wypowiedź, nagle Daree zerwał się wywracając krzesło, potykając się dotarł do okna, drżące dłonie gorączkowo szukały zamka.

- Powietrza … – wyszeptał Mistrz.
Do pomieszczenia wpłynął zimny powiew zbliżającego się wieczoru. Twarz Mistrza Daree obmywały krople deszczu.

- Zaczekaj Kostantinie, aż wszyscy się wypowiedzą – powiedział drżącym głosem stojący tyłem do zebranych starzec.
- Aravio, czy masz pani wiedzę o ziołach? Kontynuował wsparty o wykusz, stojący bokiem do sali Arwid. - Mówiłaś, że przygotowano je dla kobiety nie potrafiącej radzić sobie z rzeczywistością. Czy Twoim zdaniem zebrani tu przejawiają oznaki pokazujące, że mają takowy problem? Jaką też dawkę tego specyfiku zalecono Ci? Czy dodając cały mieszek ziół, nie przekroczyłaś jej? Nie mając wiedzy zielarskiej mogłaś doprowadzić do tragedii. Nie dbam tu o siebie, gdyż jak widzicie Morr po raz kolejny ze mnie zadrwił. Pojedynek się nie odbył a dawka specyfiku była za mała żebym mógł odejść na zawsze… Wiedz Pani także, że nie czuje do Ciebie żalu, jestem stary i doprawdy już sam nie wiem jakie będzie moje odejście z tego świata. Myślę, że najbardziej ucierpiała tu Liselotte, najmniej zaangażowana w całej sprawie, a to przecie nie wojna żeby ginęli niewinni. Skoro ona Ci wybacza, jak ja mógłbym tego nie uczynić. Mam nadzieje, że zostaniesz także dalej z nami, chociażby dla dobra Opowieści.

- Konstantinie, jak dla mnie Sąd Boski się odbył. Tym razem wygrał Morr … Jak Ci pisałem nie czuję już do Ciebie urazy, ale jeśli dalej chcesz się ze mną zmierzyć na dziedzińcu, będę do Twej dyspozycji.

Stary Mistrz chciał coś jeszcze powiedzieć, próbował wydobyć dźwięk z rozwartych ust. Po chwili zrezygnował opuszczając głowę.

- Zawołajcie mego ucznia, niechaj mnie odprowadzi do komnaty. - Wyszeptał.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 31-12-2009, 13:10   #83
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
W spotkaniu nie było szczęśliwego zakończenia, choć pod pewnym względem można było za takie uznać fakt, że Arwid i Konstantin postanowili przynajmniej na razie jednak nie zabijać jeden drugiego. Aravia osiągnęła swój cel, ale cena okazała się nadspodziewanie wysoka. Ale czyż w obliczu tego, że świat sztuki nie stracił jednego z tak uznanych autorytetów, nawet przy koszcie rozchwianych emocji i nieodwracalnych być może zmian w stosunkach między gośćmi zamku, nie było to jednak zwycięstwo wielkie? Sama nie była tego pewna, patrząc jak powoli rozchodzą się do swoich komnat. Nie musieli przecież wcale się uwielbiać, by razem pracować. Wiele już wspaniałych dzieł powstawało przecie w wyniku wybuchów uczuć, które nazywa się imionami grzechów.

Następny dzień od samego poranka był senny i pochmurny, przez wybite w grubych murach zamkowych okna widać było jak szare, ogromne okręty obłoków leniwie płyną jeden za drugim nad zamkiem, nad lasami, w dal. Pod chmurami świeciło jednak całkiem ostre jak na tę porę roku słońce, od czasu do czasu przebijając się jasnymi snopami światła niżej, niby w gęstym borze, gdzie promienie przeświecają przez splecione konary prastarych drzew. Nadawało to wszystko dziedzińcowi zamkowemu ciekawego charakteru, szary i tonący w mroku, miejscami był oświetlony jakby słońce tworzyło na placu małe teatralne sceny. Budzący się artyści, ci którzy mieli okna wychodzące do wewnątrz warowni, mogli zaobserwować krzątającego się na dole dziada, który z wyraźnym ukontentowaniem przewracał jakieś graty i śmiecie upchane w stojącym pod murem rozklekotanym wózku. Obok niego stał pochylony, oparty o własną halabardę gwardzista zamkowy przyglądający się znudzonym wzrokiem poczynaniom starego. Chudy i żylasty żołnierz ten charakteryzował się nieprzyjemną, przywodzącą na myśl okrucieństwo facjatą, artyści widywali go już wcześniej, zwykle stojącego na warcie na jednej z wieżyczek strzegących bramy. Zdaje się, że wołano na niego Klaus. Z biegiem dni, zlewające się z początku w jedno twarze załogi zamkowej zaczęły odróżniać się od siebie w umysłach gości, bezimienni służący i wojacy okazywali się mieć własne imiona i własne problemy. Nowy problem Klausa machał mu przed nosem jakimiś starymi garnkami, bełkotał coś stale do niego, a strażnik odpowiadał mu jakimiś słowy z lekceważącą miną.

Ucichły nieco echa burzliwych ostatnich zdarzeń i pomimo różnych targających nimi emocji artyści przystąpili wreszcie do pierwszych prac nad dziełem, niektórzy nawet jeszcze poprzedniego wieczoru. Pierwsze sceny historii zaczęły pojawiać się na pergaminach, częstokroć kreślone i poprawiane. Mimo łatwo wyczuwalnych tarć pomiędzy niektórymi, na tyle na ile pozwalał temperament, ukryto zadry za osłoną wyuczonej etykiety i według prawideł etyki zawodowej rozpoczęto dyskusje nad nadaniem wspólnego szlifu pierwszym rozdziałom. W tym celu to właśnie artyści, odkładając póki co niechęć, spotkali się tego dnia w sali zebrań, jeszcze sporo przed czasem, gdy słońce stanęło w zenicie. Choć atmosfera była gęsta i ciężka, udało się wypracować razem spory fragment wstępu. Właśnie zakończyli wygładzanie całego dużego fragmentu dzieła, a służba wynosiła naczynia użyte podczas udzielonej samym sobie przez artystów przerwy. W takim to momencie do komnaty, przecinanej efektownie przez ukośnie wpadające okiennicami promienie słoneczne, w których wirowały leniwie drobinki kurzu, wszedł zdecydowanym krokiem Werner Schwarzenberger.

Stuknęły obcasy. Stary kapitan nie miał dziś na sobie pancerza, choć talię ściskał mu szeroki wojskowy pas, u którego kołysała się jak zwykle pochwa ze spoczywającym w niej ostrzem. Morda byłego szampierza nosiła wyraźne ślady wczorajszej, wcale chyba niewąskiej popijawy i od paru chyba dni nie oglądała już brzytwy. Co ciekawe, w rękach trzymał coś w rodzaju zmurszałej książki, czy też rozlatującego się notatnika. Zmrużył oczy przed padającym mu na twarz ostrym słonecznym światłem i odezwał się, nadal stojąc:

- Wybaczcie najście, ale służba przekazała, że odpoczywacie chwilowo, więc nachodzę w pewnej sprawie. Waszej opinii mi trzeba, a rzecz to ważna bo bezpieczeństwa zamku dotyczyć może. Inaczej bym nie przeszkadzał. Przesłuchiwałem wczoraj tego dziada i znalazłem przy nim pewne zapiski, mam je ze sobą. Starzec sprawia wrażenie szalonego. Muszę wam powiedzieć, że zastanawia mie bardzo nagłe jego pojawienie się w tych stronach, gdyby nie to że ten kto do niego strzelał z całą pewnością strzelał tak, by zabić, byłbym przekonany że to podrzucony, zraniony specjalnie przez kamratów szpieg. Rana jednak z odległości z kuszy zadana została, a zrządzeniem bogów tylko o włos serca bełt nie sięgnął. Nie ma strzelca, który by był w stanie zrobić to specjalnie. To mnie chwilowo przekonało, a zwiad znalazł jeszcze w okolicy wózek starego, pełny nikomu niepotrzebnych gratów. Zwykły wędrowny dziad żyjący ze śmietnisk, jacy zdarzają się po wsiach i borach? Może. Ale potem obejrzałem to.

Schwarzenberger podszedł i niedbale rzucił na stół książkę. Książka zresztą to było za dużo powiedziane, był to chaotyczny zbiór szpargałów włożony w coś przypominającego może dawno temu okładki, powycierane okładki ozdobione czymś w rodzaju ledwie widocznego herbu, nad którym widniał równie mało widoczny napis: JACZEMIR. Całość nie była nawet zszyta, po rzuceniu na stół z okładek wysunęły się wachlarzem trzymane tam luzem rozmaite strony, strony rozmaitej faktury, wielkości i koloru, każda z innej parafii, niektóre zabazgrane nierównym pismem, niektóre zawierające jakieś rysunki. Na blat wysypało się też parę zasuszonych liści.

- Groch z kapustą. – skwitował kapitan, bawiąc się sumiastym wąsem – Ale jedno jest ważne. Były w tym wszystkim też rysunki zamku, w którym właśnie jesteśmy. Różne rysunki, dość dokładne, ze szczegółami. Najciekawsze jest to, że niektóre przedstawiają wnętrze zamku, dziedziniec, a jeden nawet tę właśnie salę. Dziad zarzeka się, że sam to wszystko narysował i że robił to tylko dla siebie… Zamek do niego gadał. Taaa...

Zapadło milczenie. Ktoś wziął do ręki któryś z wysuniętych pergaminów i przyjrzał się uważnie. Ptaki zaskrzeczały gdzieś z daleka. Proporce za oknami łopotały miarowo.
- Czy ktoś czeka na te rysunki? – spytał Werner, poprawiając swój pas – Jak je zobaczyłem, myśl o szpiegu powróciła. Na pewno go na razie nie wypuszczę, myślę że Vautrin będzie chciał sam z nim porozmawiać na ten temat. Ale dlaczego przychodzę z tym właśnie do Was. Ano dlatego, że w tych szpargałach większość to rzeczy, o których nie mam pojęcia. Jakieś wierszydła, czy piosenki, poematy. Dla mnie jeden czort. Do tego rysunki przedstawiające nie wiadomo co, może wam co powiedzą. Co do tych poematów i zapisków – stary twierdzi, że to wszystko pisze sam. Ja myślę raczej, że komuś ukradł tą pisaninę. Gdyby wiadomo było może komu, byłby jakiś trop. W każdym razie, podobno nie ma lepszych od was uczonych w tym względzie, więc obejrzyjcie je, proszę was, i powiedzcie mi: co to za „dzieła” i czy ten dziad mógł je rzeczywiście napisać sam? Jeśli stary kłamie z tym, pewnie kłamie ze wszystkim innym.

Teraz inni ciekawie wzięli do rąk porozrzucane na stole papierzyska, podarte stronice jakichś ksiąg z podopisywanymi na marginesach notatkami, niepokojące malunki…




Nie czekając, by ktoś się odezwał, Schwarzenberger odetchnął ciężko i usiadł w najbliższym krześle. Zaschło mu chyba w gardle po dość długiej jak na niego przemowie, a może po prostu suszyło, więc napił się stojącego nieopodal piwa z malowanego ręcznie w sceny z łaźni garnca. Potem powiedział jeszcze, opierając czoło na dłoni:

- Posłałem właśnie po niego, niedługo tu przyjdzie i zobaczymy jak się zachowa w obliczu waszych słów.



Artyści siedzieli najpierw w milczeniu, z zadziwieniem oglądając przedziwne różności zgromadzone wewnątrz zszarganych okładek. Czegóż tam nie było, odkładali i przekładali z rąk do rąk jakieś ludowe przepisy na strawy, strony zielnika, wyrwane i zniszczone części jakichś ksiąg z poznaczonymi chaotycznie fragmentami… Rysunki, dziwne, oniryczne, czasem przedstawiające nieokreślone bliżej esy-floresy, czasami ukazujące drzewa posiadające oczy i gadające coś usta, innym razem przyprawiające o dreszcz nieziemskie krajobrazy. Brakowało tylko tych rysunków zamku, o których wspomniał kapitan. Ale najważniejsze były utwory. Wiersze, poematy, pieśni… Pisane pośpiesznie, na byle czym i byle czym…

Ale nie byle jakie.

Artyści poczęli szeroko otwierać oczy ze zdumienia, coraz uważniej wczytując się w strofy. Po pierwsze nie ulegało kwestii, że wszystkie utwory napisała jedna osoba, dla osób żyjących ze składania słów wyczucie stylu charakterystycznego tylko dla jednego człowieka było tak naturalne jak wyczuwanie magii dla czarodziejów. Jednak zdumiewało nie to, a niewątpliwe mistrzostwo twórcy, bijący z każdego wersa talent. Piszący te słowa człowiek bez cienia wątpliwości posiadał dar, niejeden artysta poczuł dotknięcie zazdrości czy podziwu czytając jakiś fragment, a nie byli to ludzie których łatwo było oczarować.

Aravia i Liselotte stwierdzały, zaczytane w pięknych, a przy tym czasem tak prostych słowach, że niektóre ze słów pieśni czy melodii są im znane, zasłyszane gdzieś po dalekich karczmach i wsiach, same je wykonywały jako znajome wszystkim ludowe pieśni bez autorów. Inne, kompletnie im nieznane, były tak świetne, że aż chciało się od razu rzucić wszystko i chwycić za instrument, by je deklamować i grać.
Konstantin i stary Daree byli zdumieni jeszcze bardziej. Tak się bowiem składało, że rozpoznawali w tych wspaniałych strofach autora. Życia tych dwu mężczyzn w różny sposób ułożyły się, krzyżując ich drogi z jego imieniem, z imieniem, które z trudem odczytywali z pierwszej, wyblakłej strony okładki. Arwid Daree znał doskonale niektóre z czytanych przez siebie pieśni, a choć znał je bardzo odmienione poprzez przekaz wielu ust, w swej istocie nie dało ich się pomylić z niczym innym. Żył wystarczająco długo i spędził przy tym wystarczająco długo na misji na wschodzie imperium by znać imię Jaczemira, który dał początek tym znakomitym, teraz przez wielu uznanym już za niczyje poematom.
Odmiennie młody Konstantin, ten rozpoznawał styl i niektóre fragmenty dzięki akademickim swym badaniom nad literaturą. Przebiegał oniemiały w pamięci chwile, gdy niektóre z tych strof rozbierał na czynniki pierwsze, analizując wraz z innymi tęgimi głowami Nuln co też takiego kryje się w nich, że tak chwytają za serca. Sam uczył się wielu figur stylistycznych, korzystając z kunsztu starego, zapomnianego kislevskiego mistrza Jaczemira, który zginął gdzieś w mrokach historii tak szybko jak się w niej kiedyś pojawił.

Nie byłoby to wszystko może nawet tak niezwykłe, gdyby nie fakt, że obaj znali tylko niewielką część z tego, co czytali. Szeroko otworzone oczy oraz dusze, młodego i starego artysty, chłonęły nieznane nikomu jeszcze utwory, prawdziwe ukryte przed światem perły, zapewne zaginione gdzieś dawno poematy – jeszcze wspanialsze niż te, które znali i które ujrzały światło dzienne! W zupełnym zaskoczeniu, tu, gdzie nigdy by się tego nie spodziewali, buszując pośród chaosu luźnych pergaminów i wydawałoby się śmieci, wszyscy artyści stanęli nagle nad otwartym skarbcem pełnym nietkniętej jeszcze niczyją dłonią Sztuki najwyższych lotów!

- I co? – stary kapitan niemalże beknął, bo nieoczekiwanie dla niego samego przy rzuceniu tego pytania nie strawiona jeszcze do końca wczorajsza treść w połączeniu z wypitym przed chwilą piwem podeszła mu pod same usta – Pewnie radosna twórczość ludowa, na mój nos nic nie warte wypociny starego pierdoły, hę?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-01-2010 o 19:32.
arm1tage jest offline  
Stary 07-01-2010, 14:39   #84
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Gdy Vautrin wyjeżdżał służba a także ochraniający ich żołnierze wykazywali pewne rozluźnienie. Pijący codziennie Schwarzenbergerr nie dawał im najlepszego przykładu, ani też w amoku alkoholowym nie był wstanie zapanować nad wszystkimi dziedzinami życia zamku. Najwyraźniej odpowiadała mu nieobecność zwierzchnika. Sprawa ziół nasennych została według niego wyjaśniona, nikt z artystów nie odniósł większych obrażeń więc czemu miałby nie oddawać się temu co lubił najbardziej. Stary Mistrz przysłuchiwał się wypowiedzi kapitana. Kiedy ten pokazał im nadszarpnięty zębem czasu zwitek pergaminów wetkniętych byle jak w zniszczone zatęchnięte skórzane okładki początkowo ociągał się z przejrzeniem ich. Dopiero ledwo widoczny napis na okładce JACZEMIR obudził w nim zmysł odkrywcy. Czytał przechodzące z rąk do rąk pergaminy. Wiele tekstów znał, cześć z nich była zmieniona, niewiadomo tylko czy przez skrybę czy karczemnych bajarzy a może były to nawet oryginały. Jedno nie budziło wątpliwości Mistrza… ich autorem była jedna i ta sam osoba. Kislevczyk, o którym słuch zaginał wiele lat temu.

Hmmm czy to możliwe. Skąd ten dziad wszedł w posiadanie tych tekstów. Albo ukradł komuś albo znalazł. Czort wie jakimi drogami chodził i co go spotkało. Hmmm całkiem normalny to on nie jest, a co jeśli … nie to mało prawdopodobne, chociaż wiek mógłby się zgadzać. Warto zapytać tego biedaka skąd to wziął, może wie gdzie jest więcej tych rękopisów … arcydzieł ukrytych w zakamarkach historii.

- I co? – Pewnie radosna twórczość ludowa, na mój nos nic nie warte wypociny starego pierdoły, hę? - Ozwał się Schwarzenbergerr.

- Pański nos kapitanie Schwarzenbergerr nie wyczułby nawet aromatu perfum w domu uciech Madame Esmeraldy w mieście Grunburg. Niech się pan weźmie za siebie. Nie wydaje mi się aby dobrym pomysłem było mianowanie pana tutaj dowódcą kapitanie Schwarzenbergerr. Najpierw sprawa z ziołami … teraz … a właśnie jakie kroki przedsięwziął pan aby uchronić nas przed ewentualnym otruciem, czy ktoś próbuje posiłki przed ich podaniem? Pani Aravia, twierdzi, że podczas wieczerzy inaczej umieszczone zostały elementy nakrycia. Jest pewna, że jej nie mogło się to przydarzyć. Może jeszcze ktoś maczał w tym palce? Ale oczywiście, lepiej udawać się uciechom podniebienia i sączyć piwo niż zająć się tym za co ma pan płacone.

Wracając do sprawy … to co znaleziono przy tym biedaku to z całą pewnością zaginione dzieła … ba arcydzieła, których autorem z całą pewnością jest jedna i ta sama osoba … Jaczemir Pomirycz Denhoff … A do pana kapitanie powinno należeć wyjaśnienie skąd ten włóczęga wszedł w posiadanie tych pergaminów. A więc skoro pan odpoczął w tym oto wygodnym krześle, wypił kolejny garniec piwa po trudach całego dnia, więc może raczyłby pan przyprowadzić tego biedaka … kapitanie Schwarzenbergerr… I jeszcze jedno skoro mamy tu do czynienia z niewątpliwym arcydziełem, proszę także przynieść pozostałe zapiski, rysunki i plany znalezione przy tym człowieku.

Arwid Daree odwrócił się od kapitana, podszedł do okna dając znak, że skończył oraz czeka na szybkie wypełnienie jego słów.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 07-01-2010, 15:57   #85
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Schwarzenberger poczerwieniał nieco. Od czasu wydarzeń na dziedzińcu krzywo patrzył na starego Daree, a teraz jeszcze to. W krwi byłego szampierza musiało krążyć jeszcze sporo alkoholu, a może po prostu stary wojak nie lubował się w owijaniu w bawełnę, bo nie zważając na nic wypalił szybko:

- Dobrym pomysłem nie jest też, by jakiś za przeproszeniem artysta wypowiadał się w sprawach wojskowych, jaką jest kierowanie obroną zamku. Co do otrucia… Za swoich ludzi mogę poręczyć, a kucharz dostał już za swoje, że dopuścił kogoś obcego do swoich obowiązków. Do tej sali po wniesieniu posiłków nie miał wstępu nikt oprócz Pani Aravii właśnie, i nikt nie wchodził, co wiem z meldunku moich strażników. Za to powiedzieli mi, że w okolicach drzwi często kręci się Pana uczeń zwany Lutfrydem, doprawdy sam nie wiem w jakim celu.

Kapitan wstał i z godnością przyjął pozycję, nawet się nie zachwiawszy. Nie patrzył na stojącego przy oknie Arwida. Rozrzucone jeszcze na stole rysunki, spoczywające na stole od czasu gdy wypuścił je ze swych rąk stary Daree poruszyły się lekko, pewnie wprawił je w drżenie prawie niewyczuwalny podmuch wiatru.




- Co do tego, co mam robić dalej, sam mam swój rozum i rozkazy. - powiedział twardo wąsacz - Dowiem się, skąd ten kloszard ma te zapiski, a jestem dziś w tej sali właśnie w tym celu, nie dla własnej uciechy. Innych zapisków, które posiadam, nie mam zamiaru przynosić i pokazywać, bo nie mam do Pana żadnego zaufania. I powtórzę jeszcze raz, rozkazy i polecenia przyjmuję tylko z ust mości Vautrina.




Werner przerwał na moment i nagle dokończył prędko:

- Po dziadygę, jak już mówiłem, posłałem i zaraz tu będzie. – rzucił, a potem okrzyknął wartownika stojącego po drugiej stronie wysokich drzwi – Johann, jak tylko przyprowadzą starego, wprowadzić go od razu!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-01-2010 o 19:41.
arm1tage jest offline  
Stary 07-01-2010, 19:34   #86
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Wstrzymany przez starca cofnął się od drzwi, przez które właśnie zamierzał przechodzić. Słowa mistrza Darrego spłynęło na artystkę niczym reprymenda rodzica dawana małemu dziecku. Nie było w nich złości, która emanowała z Konstantina, nie było oskarżeń ino troska. Troska o jej dobro i dobra rada. Kiedy stary mistrz zwrócił się do do niego, Hoening słuchał cierpliwie. Z lekkim sercem odebrał wiadomość. W duchu cieszył się, że konflikt zażegnanym ostał, czego w słowach wyjaśnić nie można było napisanym zostało i wystarczyło. Ciekawie starzec zajście zinterpretował, teraz przyszła pora, by samemu opinię swą wyrazić.

- Zaiste mistrzu, rad jestem, iż nieporozumienie, którego byliśmy sprawcami wyjaśnione ostało. Wiele słuszności w twych słowach odnalazłem, zaiste sad Boży się odbył. Przegrała nasza pycha, a my grzesznicy doznaliśmy katharsis. Słusznym jest, że Bogowie czuwają nad artysty żywotem i gdy zbłądzi, ścieżki właściwe jemu pokazać raczą. Nie zamierzam dalej tego nieporozumienia ciągnąć i w niepamięć je puszczam. Tak samo jak i następstwa owej uczty, skoro od owej zwady odciągnąć nas miały w zamiarze, z pamięci czym prędzej wyrzucam.

- Mistrzu Daree, pozwól, że ramieniem służyć Ci będę i na komnaty odprowadzę - Konstantin uprzejmie zaproponował pomoc staremu artyście, po czym obaj komnatę opuścić raczyli.


Wielce trudnym było przebywać w ścianach owego zamczyska. Wielkim trudem było odłożywszy waśnie nad dziełem pracować. Potrzeba tworzenia - cel wyższy niż niedogodności losu, cel który dzielił i jednoczył. Cel, który sam w sobie niósł frustracje i ukojenie i jeszcze to.... JACZEMIR Pomirycz Denhoff. Wielki mistrz, którego dzieła był znane i szanowane, poematy bijące kunsztem nieśmiertelnej sławy. Budzące zachwyt rękopisy, których przekłady dane było poznać artyście w młodości. A teraz rękodzieła, te znany i te, których nie było dane nikomu poznać, przechodziły przez ręce zdumionego Konstantina. Czy to możliwe, by ten stary dziad, by ta mare z sennych koszmarów, była zapomnianym mistrzem??
Te sny, to całe zamieszanie, wszystkie niedopowiedziane sprawy, zbiegi okoliczności. za wiele ich było. Jakby bogowie wystawiali teatrum, w głównej roli z wielkimi artystami tego świata, jak by bawili się nimi jak szmacianymi lalkami, którymi można się znudzić i wyrzucić je na śmietnik.
Konstantin czuł się jak by cały świat zawirował, nieświadomie zbladł i opadł na siedzenie wypuszczając pożółkłe karty. Opadł bez sił, a wszystko wirowało. Znów przyszedł sen...sen na jawie... ta sala dance macabre w wykonaniu zmarłych artystów i ten starzec... JACZEMIR. O losie jak możesz tak drwić z nas okrutnie!!!

Ktoś go cucił, ktoś otworzył okiennice, ktoś podawał mu wino. Artysta nieobecnym wzrokiem popatrywał po sali, po obecnych, jego wzrok utkwił w kapitanie.

- Panie Schwarzenberger. Widzę, że szacunkiem nas nie darzysz kapitanie. O sztuce masz pojęcie większe niż świniopas o salonach. Swojej służby też nie szanujesz wielce, skoro w całym zamku panuje taki, za przeproszeniem, galimatias. Banici pod zamkiem wariują, a Pan zapija się w najlepsze zamiast służbę pełnić. Pan tu obecnie naszego Gospodarza reprezentuje i na miłość boską, przykładem Pan nie błyska. Prosiłem, jak człowiek człowieka, nie róbcie krzywdy dziadowi, obmyjcie i opatrzcie, odziejcie godziwie, a wy co Panie Schwarzenberger, siłą dziadka przymuszali, obili jak się nie słuchał. Izbę mu chociaż daliście, czy w stajni albo loszku go trzymać zamiarujecie. A teraz, drogi Panie wielkie zamieszanie wybuchło, bo gdy nieprawdopodobne prawdą się stanie, to wiesz kogo karcić kazałeś?? Artystę większego, niż ktokolwiek tu zebrany. Kogoś, kto zapomnianym został, by w tych zamkowych murach móc się ponownie odnaleźć. Za chwil kilka się okaże, czy ten dziad nieznany jest tym, którego imię na okładce dziennika spoczywa, czy kimś dzięki komu ta zapomniana wiedza w nasze ręce trafiła. Nie tobie jest osądzać tego przećwiczonego przez życie człowieka. Nie nam decydować o jego losie. A te "wypociny" jak owe rękodzieło nazwać raczyłeś zaprawdę wielkim odkryciem się stały i tylko Najświętszej Mądrości Panience nam pokłony buc za to, iż nam je objawić raczyła.
A czy owy dziadunio jest Jaczemirem zaraz się okaże. Postawcie przed nim kałamarz, pergamin połóżcie i o podpisanie poproście... obaczym kto zaś.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 07-01-2010, 21:48   #87
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Wprowadzony do sali zebrań dziadyga sapał ciężko najwyrażniej nie nawykły do wspinaczki po schodach. Zgięty niemal w pół opierał się na swym kosturze i niemrawo ocierał mokre od potu czoło. Woń, jaka rozniosła się w pomieszczeniu, choć nadal niemiła powonieniu nie była już tak mdląca. Trąciła stajnią. Końmi i sianem. Bo i pierwszego rzutu okiem wystarczyło, by stwierdzić, że musiał i to całkiem niedawno dosłownie nurkować w stajennym poszyciu. Z włosów, zza kołnierza, łapciów, zewsząd wystawały żdżbła słomy i siana. Pozbawiony swych wczorajszych łachmanów dziś prezentował sobą obraz nie mniejszej nędzy w zdecydowanie za krótkich pocerowanych portkach i przyciasnej koszuli. Nie wiedząc co począć stał tak ze spuszczoną głową pochłonięty stanem obuwia.
- Podprowadzić bliżej! - zagrzmiały słowa komendanta twierdzy.
Pchnięty trzonkiem halabardy podkuśtykał bliżej stołu. Podniósł wzrok i nieśmiało rozejrzał się po zebranych, stole i samym pomieszczeniu. Widok ocalałych kart sprawił mu nieopisaną ulgę i zadowolenie. Trzęsącymi się dłońmi delikatnie składał karty jedna na drugiej nie zapominając o ułożeniu w sobie tylko znanej kolejności. Dopiero gdy się nacieszył, jakby wrócił do realnego świata. Wzrok dziada przeskakiwał z twarzy na twarz zebranych. Nieco dłużej zatrzymując się na obliczach kobiet, szybko ześliznął spojrzenie z twarzy Schwarzenbergera. Miętosząc w dłoniach zawój jakichś splecionych badyli odważniej spoglądał na wnętrze sali. Już szykował się by coś powiedzieć, gdy jego wzrok padł na oprawiony w drogocenne ramy portret Kaisera. Oczy dziada rozszerzyły się niemal wyłażąc z oczodołów. Żyły na skroniach spęczniały, skóra nabrała trupiobladej barwy, a z gardła wydobyło się zwierzęce:
- Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiyyyyyyyyyyyyyyy yiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii!!!!!!!!!!!!!!
Nieznana siła wprost ścięła go z nóg podcinając kolana. Nagłe szarpnięcie cisnęło człowiekiem jak szmacianą lalką o posadzkę. Z ciasno przyciśniętymi do ciała rękami, wygięty w łuk staruch podrygiwał konwulsyjnie, jedynie czubkiem głowy i szeroko rozrzuconymi piętami dotykając podłogi. I nieludzko wyjąc!

Uciekł. Oszalały w panice umysł opuścił udręczone ciało i pognał za siebie. Byle delej. Jak najdalej od tego, co przed sekundą widziały przerażone oczy. Na jedno mgnienie skrzyżował spojrzenia z koszmarną maską na obrazie. Przerażająca fizjonomia potwora wyrwała udręczoną duszę z bezpiecznej kryjówki i na nowo rzuciła w opętańczy wir wspomnień.
KOSZMAR POWRÓCIŁ I PONOWNIE SZCZERZYŁ KŁY

.................................................. .................................................. ....
Rusłan błysnął garniturem białych jak szron na stepie zębów.
- Hey. Jaczemir! Spoi piesniu!
Twarz mężczyzny przeszedł skurcz. Teraz? Kurwa...Jak można chcieć teraz słuchać ballad? Nigdy nie zrozumiem ich, drużynnikow. Rozejrzał się jeszcze raz. Teraz dopiero ogarnął w pełni horror jaki roztaczał się z każdej strony. Śnieg zmielony końskimi kopytami w krwawe błoto parował tworząc tumany bladej mgły. To polegli towarzysze wyciągali swe kościane ramiona w stronę kruków, które Pan Śmierci wysłał na żer. Ptaki kracząc zataczały powoli szerokie kręgi nad tym co niegdyś nazywano Uchodem. Resztki palisady dopalały się z trzaskiem oświetlając nieco pobojowisko i zastygłe w dance macabre ciała ludzi i krasnoludzkich najemników oraz plugawe truchła zielonych i kudłatych bestii. Zęby murów splugawionej kaplicy Sigmara Młotodzierżcy dymiły z popękanych kamieni ziejąc śmiertelną ciszą z pustych oczodołów osmalonych strzelnic. To tu miał miejsce najtwardszy bój. To tutaj żołdacy właśnie zaciągali końmi ścierwo na stos.
- Jaczemir. Szto ty. S uma zaszoł? - wyrwało go z odrętwienia.
Spojrzał na uśmiechniętą, zbryzganą posoką wąsatą twarz Rusłana. Wbił w błoto chutoru lepki, parujący od czarnej juchy miecz. Zgrabiałymi palcami sięgnął po instrument.
- Wódki daj....Da. Zaśpiewam tebie. Posłuszaj...
...Nic się nie kończy prostym tak lub nie
I nie na darmo giną wojownicy.
Dlatego mówię: To początek końca
A lud pijany wspina się na mury
Tu pustką zieją szańce barbarzyńców.
Strzeżcie się triumfu. Jest pułapką losu.
I nic nie znaczą wrogów naszych hordy
Jeden jest ogień, którym płoną stosy.
Miecz o dwóch ostrzach trzyma tępy żołdak.
Ja wam nie bronię radości, bo losu nie zmienią wam wróżby,
Ale pomyślcie o własnej słabości zamiast o triumfie nad ludami.
O straszne święto, co poprzedza zgon.
Szczęśliwe miasto pod rządami cara,
Rynki, świątynie, freski, poematy
Zbezcześci zabłocony but Rogacza.
Ślepota dzieci twych otwiera bramy.
Już brudna fala toczy się po polu,
Gdzie niewzruszenie tkwi czerwony koń.
Ach, jakbym chciał być jak oni. Być jak oni...
Ach, jak mi ciąży to co czuję. To co wiem.
Bawcie się, pijcie dzieci jak się bawić i pić potraficie...
Są ludy, co dojrzały do śmierci z rąk ludów nie dojrzałych do życia.
Są ludy, co dojrzały do śmierci.....*

* (zapożyczone od Jacek Kaczmarski z niewielkim udziałem licentia poetica)

.................................................. .................................................. ....

Biełuch gnał przez tundrę niesiony wrzaskiem i trwogą. Chrapał ciężko, wyciągał szyję i pędził. Gnał co sił ścigany hałłakowaniem pogoni. Grudy śniegu i lodu rozpryskiwały wokół mielone kopytami. Jeszcze staje, może dwie. Byle zdążyć przed wylotem jaru. Teren obniżał się, to dodawało im prędkości. Tak samo jak wściekłe powarkiwania ścigających. I przelatujące ze świstem pomiędzy jeżdżcami brzechwy orczych strzał. Ktoś stęknął trafiony.
Zwalił się na ziemię. Koń pognał dalej.To Artan, ten spod Erengraadu - pomyślał Jaczemir i dał Biełuchowi ostrogę. Nikt się nie zatrzymał. Nie zabrał rannego. Byle do wylotu, na równinę. Orki były coraz bliżej.
Zostało ich już tylko siedmiu. Wypadli na równinę i zmusili strudzone konie do ostatniego wysiłku. Wprost na las. Ktoś w pędzie zadął w róg. Linia horyzontu zamazywała się i drgała w rytm cwału. Mróz dławił oddechy, i radość triumfu. Ocaleli. I wykonali rozkazy. Bo ku nim jak lawina toczyła się siódma Kislevska księcia Borysa. Furkotały proporce ze złotymi gryfami i zielonymi niedźwiedziami landgrafa von Stirtza. Zaśpiewały lotki strzał. Las lanc minął ich i z trzaskiem wbił się w wylewający się z jaru orczy pomiot.
Ich był dzień. Zwyciężyli.

.................................................. .................................................. ....

Chłopiec klęczał na klepisku przed dworzyszczem i ze łzami w oczach rozcierał z goryczą stłuczony drewnianym mieczykiem nadgarstek. Jego oręż - wystrugany z cisowego drewna przez starego Mykołe taki sam mieczyk leżał w błocie dwa łokcie dalej.
- Nu, czewo smarczesz Jaczemir? Ja goworił. Trzymaj zastawę. - strofował malca stary szampierz - Choroszo Detleff. Zuch mołodiec!
Zuch mołodiec. Małpował ze złością chłopak. Ale on jest starszy ode mnie. I silniejszy!
- Dawaj jeszcze raz. I pomni. On jest silniejszy od ciebie. Siłą go nie pokonasz.
Wstał. Ręka i stłuczone kolano pulsowały bólem. Odebrał podniesiony przez Mykołe mieczyk. Spojżał bratu w oczy.
- Tym razem cię pokonam. Zobaczysz.
Na blankach palisady kazach zamłucił pałką o mosiężny gong. Gdzieś zza ogrodzenia odezwał się róg. Trzy razy. Na strażnicy zapłonęła mażnica. W stanicy zapanował rozgardiasz i rwetes. Kobiety wybiegały z domów dziękując Bogom. Mężczyźni ze śmiechem poklepywali się po plecach. W kaplicy rozkołysano dzwon.
Stary Mykoła z uśmiechem na ogorzałej twarzy patrzył, jak dwaj chłopcy porzuciwszy swój drewniany oręż na wyścigi biegli do bramy z okrzykiem: Papa! Otworzono wrota i na ulicę stanicy wtoczyły się kolasy, wozy i konni jeżdżcy. Pod amarantowym proporcem z rysunkiem czarnego łba dzika wjechał pan na włościach Mikulitz i Krasnograad władyka Pomir Nikolaicz Denhoff.
- Ha! A toście mi podrośli, malcziki.

.................................................. .................................................. ....

Ogień łapczywie pożerał drwa rzucone na palenisko kominka jednej z prywatnych komnat wielkoksiążęcych kremla w stolicy. Potężnej budowy mężczyzna odrzucił na blat rzeźbionego stolika pergamin. Przeczesał palcami długie włosy. Ogień zapląsał iskrami na klejnotach pierścieni. Polana strzelały z sykiem, wydobywając z mroku postaci ludzi zgromadzonych w pysznie zdobionej komnacie.
- I szto mnie sdiełat z toboju, Jaczemir Pomirycz?
Zapytany nie odpowiedział. Bo i po co? Było mu wszystko jedno. Nawet nie dlatego, że znajdował się w stanie alkoholowego delirium. Gdyby był w innym stanie i tak by go nic nie obchodziło. Poza piciem oczywista.
Monologującemu mężczyźnie to nie przeszkadzało.
- Tego, co znajduje się w tym raporcie jest dosyć, żeby dać cię katu. A może i inkwizytorowi. Przymykałem oczy na burdy u madame Biletnikowy. Przez palce patrzyłem na to, coś wyczyniał na podgrodziu. Głuchy byłem na skargi Jeseminych, Grunehoppów, nawet grafa von Dahna....i na tą chryję w Korotowsim Teatrze. Żebyś choć tworzył jak dawniej. Eh...
Przez długi czas słychać było tylko stłumione odgłosy z Placu Bohaterów i pękające szczapy w palenisku.
- To, co cię spotkało, cokolwiek to było, Jaczemirze Pomiryczu, nie powinno było się wydarzyć...W ogóle nie powinno się zdarzyć to, co spotkało ten umęczony kraj. Wszyscyśmy coś utracili. Jedni więcej, drugije mniej. Wajna...
Młody mężczyzna zgarbiony, podtrzymywany żelaznym uściskiem gwardzisty niemal zsunął się z ławy na której siedział. Gęsta ślina długą strugą zwisała z czarnej brody i nie chciała się oderwać. Nieprzytomnie omiótł swym jedynym okiem otoczenie.
- Rozdziobią nas kruki i wrony... - zabełkotał.
Książę Borys II wpatrywał się chwilę w jego twarz, podniósł pergamin. Zastanowił się jeszcze. Rzucił kartę w ogień.
- Wyprowadzić! - rozkazał krótko.
Kiedy w komnacie zostali sami, burgrabia Hans Johanycz von Basiloff spróbował jeszcze raz.
- Gosudar. Łaski...Służył, dwa goda walczył na stepie...Nie dekował przy dworze....Jego talent...
- Jego talent jest uże istoriju! - przerwał gwałtownie książę - Został tam, w górach Strany. Jak się nazywało to miejsce? Chołmski Werch?
- Gosudar...
- Dość! Zdecydowałem. Każ mu dać konia, trochę złota i nie chcę go więcej na oczy oglądać. Następna sprawa...

.................................................. .................................................. ....

Odłożył ostrożnie instrument na skrzynię. Jego oręż. Największy dar.
Starczy ćwiczeń. Choć melodie cisnęły się do głowy, a myśli same układały w strofy.
Jeszcze pół roku temu nie był pewien jutra. Sam w tym ogromnym kraju. Ze skromnym stypendium przyznanym przez stryja i listem polecającym przytulony do kupieckiej karawany, ze strachem w sercu i ciekawością w oczach przemierzał nieprzebyte bory Szirokowo Lesa. A dziś? Ha! Zaśmiał się w duchu. Dziś jest panem świata. Najzdolniejszy student Kislevskiej Akademii Umiejętności. Primus lirycus. Ulubieniec mistrza Jesienina. Niespełna dwudziestoletni młodzian, o którego występy zabiegały pierwsze dwory stolicy. Przed którym otwierają się szkatuły mecenasów i alkowy ich żon. A teraz miał śpiewać dla samego księcia na kremlu!
Przeczesał włosy. Dopiął haftki najlepszego kontusza. Myśli kłębiły się w głowie, kotłowały. Czy dobrze wybrał repertuar? Jak wypadnie? Zdoła oczarować dwór i samego księcia? Porwał kartę papieru. Pośpiesznie kreślił słowa chlapiąc kleksami inkaustu...
...w tej zbroi przejdę przez świat obojętnie,
Surowe prawdy życia mierząc wzrokiem,
Ani się gniewem kiedy rozpamiętnię,
Ani się ugnę przed losu wyrokiem.
Patrząc się z dala na kłamliwe rzesze,
Na ich zabiegi o błyskotki próżne,
Kamieniem na nie rzucić nie pośpieszę
I pobłażania jeszcze dam jałmużnę.
Niech się więc kończy owa sztuka ładna,
Co się zwie życiem, w cieniu cichej nocy,
Bo żadna rozpacz i nadzieja żadna
Nad mojem sercem nie ma już dziś mocy.*
Tak. Oto godny koniec dumki, nad którą pracował ostatnie dwie noce. A dziś ją wyśpiewa. Osuszył kartę. Włożył ją między strony księgi, do pozostałych. Porwał instrument i z nadzieją w sercu ruszył w noc. Sanie już czekały.

* (zapożyczone od Adam Asnyk)

.................................................. .................................................. ....

Dzieci, dzieci chodzcie się pobawić z żołnierzami
Bo w ostrzach mieczy słońce świeci, konie chwieją łbami
W uszach, oczach i nozdżach wre stypa much
Matki, matki puśćcie swe pociechy do wojaków
Bo włócznie, pałki i arkany gratka dla dzieciaków
Wciąż się śmieją i rozumieją bez słów...
...Ptaki, ptaki chodzcie się pożywić po żołnierzach
Nie byle jakie to ochłapy na ich drodze leżą
W uczach, oczach i nozdżach wre stypa much
Piaski, piaski dawno po was przeszły wojska w sławie
I nie chcą zasnąć rozrzucone czaszki po zabawie
Wciąż się śmieją i rozumieją bez słów...
Słowa makabrycznej żołdackiej piosenki odbijały się echem od skalnych urwisk. Jak donosił wywiad pacyfikacja Skalskiej Strany dobiegła końca, więc żołdactwo z zadowoleniem folgowało sobie głośno podśpiewując, śmiejąc się i pogwizdując. Od początku wojny nigdy nie widział wojska w takich nastojach. Niemal zapomniał, że tak może być w obozie. Niemal znów miał ochotę zaśpiewać.
...
W niecałą godzinę póżniej, przewieszony przez koniowiąz, ze związanymi jak u wieprza rękami i nogami, rzygający krwią nie miał już ochoty śpiewać. Chciał umżeć. Szybko. Bo śmierć była pewna. I pewne było też to, że nie będzie to śmierć szybka. Całe obozowisko dymiło usiane poskręcanymi trupami. Nikt nie usłyszał bębnów. Ani inkantacji. Ziemia pękała od zaklęć, jęzory ognia i żrącego gazu cieły powietrze i wszystkich na swej drodze. Atak nastąpił tak niespodziewanie i szybko, że nie było mowy o zorganizowanej obronie. Na oczach Jaczemira padła ostatnia reduta naprędce utworzona z powywracanych sprzętów i ciał obu walczących stron. Zanim odpłynął w niebyt spostrzegł monstrum, ogromnego, dotkniętego wieloma mutacjami Czarnego Orka. Obwieszony wojennym sprzętem i wojennymi trofeami potwór w rogatym hełmie ryczał i dosłownie wrzucał swoich wojowników na barykadę.
...
Pełzł, szedł, padał, wstawał i znów na nowo. Cała prawa połowa twarzy była jedną, wielką raną. Rwały poprzetrącane ramiona i strudzone ciągłym marszem nogi. Każde ścięgno udręczonego ciała wyło o ratunek. Ale dusza milczała. Był torturowany. Złamany tym, co kazał mu zobaczyć, i co mu zrobił Amishuruk. Stracił wszystko. Wyparł się nawet Bogów. Z przetrąconą duszą, jak golem podążał przed siebie tak, jak mu kazał Ten Co Rozłupuje Czaszki. Miał dotrzeć do swoich i opowiedzieć co zobaczył w Chołmskom Werchie. Co czeka ludzi. Nie zdążył. Wcześniej zapomniał.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 07-01-2010 o 22:38.
Bogdan jest offline  
Stary 08-01-2010, 18:21   #88
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Stary Daree przyglądał się człowiekowi z bielmem. Nigdy nie spotkał osobiście Jaczemira Denhoffa, identyfikacja nie wchodziła więc w grę. Co prawda słyszał co nieco na jego temat, ale były to tylko strzępkowe informacje i na dodatek niczym nie potwierdzone. Ponoć miał dwóch braci, studiował na Kislevskim Uniwersytecie Umiejętności, niestety tryb życia tego barda nie pozostawiał za nim wiele śladów.
Mistrz przyglądał się gdy biedak drżącymi dłońmi składał rozrzucone po stole karty. Najwyraźniej miał do nich emocjonalny stosunek. Był z nimi nad podziw związany. Zapewne też potrafił czytać, inaczej nie trzymałby tych pergaminów.

Przez mgnienie spojrzeli sobie w … trzy oczy. Żadnych emocji, nic co mogłoby pomóc rozpoznać w nim zaginionego artystę.

Trzeba z nim porozmawiać, może będzie pamiętał swoją rodzinę, ojca, braci. Jeśli studiował niemożliwym jest aby nie pamiętał uniwersyteckich murów.

Daree chciał odezwać się do przyprowadzonego starca, gdy ten odskoczył jak oparzony spod portretu Karla Franza. Atak spazmów, oraz nieludzki krzyk dziada nie dawały możliwości wypowiedzenia choćby słowa. Arwid stał bez ruchu i obserwował komiczną gdyby nie zaistniała sytuacja postać wędrowcy. Pocerowane odzienie, dziurawe buty, koszulina sięgająca kolan oraz twarz z jednym okiem, w innych okolicznościach byłyby nawet śmieszne. Kiedy dziad opuścił teatrum jednego aktora, Arwid nie krył oburzenia. Podniósł zgubiony przez włóczęgę but, chwilę przyjrzał mu się, po czym podszedł do kapitana.

- Proszę to chyba pańskie … - mistrz wcisnął śmierdzący but w rękę Schwarzenbergerra. Zaiste czy naprawdę w całym zamku nie ma choćby jednej sztuki odzienia, które nie poniżałoby tego biedaka. Wiem, że żołnierz nie musi być taktowny, nie musi znać się na etykiecie, ale czy zaiste ktoś zabrania mu być miłosiernym? Kogo nam tu przyprowadziłeś kapitanie? Szmacianą lalkę, wioskowe popychadło czy może zaginionego artystę? Dopóki nie odkryjemy kim jest ta persona żądam należytego jej traktowania! Wiem, że z pańskiej strony na wiele nie może on liczyć, proszę więc tylko dopilnować aby przygotowano dla niego komnatę. Odzienie dostanie ode mnie, może nie będzie pasowało idealnie, ale przy najmniej nie będzie wyglądał jak strach na wróble. Lutfryd dostarczy je do jego komnaty. Proszę także mieć na niego uwagę, najwyraźniej jest zagubiony, mógłby jeszcze sobie coś zrobić.
A na przyszłość … więcej taktu kapitanie … więcej taktu.

Najwyraźniej zażyte zioła nie pozostawiły już żadnych śladów w organizmie Starego Mistrza. Wróciła dawna jasność umysłu oraz zapał do pracy. Pojawienie się nowej postaci obudziło także w Daree zmysł odkrywcy. Czuł, że jest blisko czegoś … a postać włóczęgi kryła wiele tajemnic.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 10-01-2010, 06:31   #89
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Wybacz Mistrzu, ale dziad to nie panna z fraucymeru a ja nie jestem nadwornym krawcem, by się bawić o odziewanie podejrzanych o szpiegowanie chłopów, jeśli jednak taka nachodzi Was Panie fantazja, to ubierajcie go sobie w co tylko...- odpowiedział Schwarzenberger, ale przerwał nagle, bo nagłe grzmotnięcie nieprzytomnego ciała o ziemię zadudniło echem po całej sali.

Kapitan zmełł w ustach przekleństwo i skoczył ku dziadowi, którego truchło jak rażone gromem leżało skręcone na posadzce. Podejrzewał najgorsze, ale odetchnął wyraźnie, po tym gdy podniósł bezwładne ciało i przytrzymał go, zaglądając staremu pod powiekę i osłuchując szybko pierś.

- Dycha. – huknął – Do kroćset, co temu znowuż… Może i rzeczywiście jednak artysta, takie to delikatne…

Najwidoczniej w Wernerze nadal drzemała spora siła, bo bez trudu sam chwycił dziada pod pachy i posadził na krześle. Starzec zsunął się nieco z obwisłą głową, ale nie spadł. Schwarzenberger wyprostował się i podrapał po brodzie.

- Wody. – rozkazał krótko wartownikowi, którego szpeciła duża krosta na policzku – Biegiem.

Ani kapitanowi, ani jego podwładnemu Johannowi najwyraźniej nie przyszło nawet do głowy subtelniejsze podejście w rodzaju napojenia z pucharu. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Schwarzenberger sam chwycił przyniesione prędko przez wartownika wiadro i nie zważając wcale ani na gustowne obrusy, ani na drogocenny dywan, chlusnął całą zawartość cebrzyka w twarz zamroczonego dziada.

Ten poruszył się. Spękane usta zaczęły coś cicho bełkotać. Lodowata woda ściekała po strąkach włosów, górnej części odzienia, częściowo też z zamoczonego stołu po wycinanym ozdobnie obrusie. Strużki bezgłośnie kończyły swój bieg na puchatym włosiu barwnego dywanu, tworząc coraz bardziej widoczne zacieki. Artystom przypomniało to, jak w tym samym miejscu jeszcze całkiem niedawno stały kałuże błota naniesionego przez buty Jaspera. Niedaleko jednej z takich kałuż, również zalany wodą z wiadra, leżał jeden z rysunków, który wysunął się z okładek dziadowskiego zbioru podczas upadku starca…


Lynsk.

Lodowate wody wielkiej rzeki Lynsk… Jedno z najdawniejszych wspomnień… Znów miał dziesięć lat, na nowo ujrzał ten dzień, gdy wpadł przypadkiem do rzeki, a ta zimnymi jak noc palcami chciała ściągnąć go w dolinę śmierci, na swe martwe dno… Teraz jednak było coś jeszcze, coś czego wcale nie pamiętał… Ciemna jak grobowiec jaskinia, pozbawiona światła, ale jego szarpiące się rozpaczliwie w wodzie młode ciało niewiadomym zmysłem jednak widziało. Szedł głębiej i głębiej, mimo beznadziejnych wysiłków mięśni, jak wtedy, jak teraz. Jeszcze niżej… Jeszcze głębiej… Przez rozedgrane wody walczący z lodowatym uściskiem piersi chłopak patrzył na niewyraźne kształty siedzących w jaskini ludzi, siedzących z ponuro opuszczonymi głowami. Słyszał też dźwięki, pojawiały się, gdy kształty te się poruszały, smutne, zniekształcone tony. Umierał, bezsilnie wsłuchany w żałobną melodię… Potem ta nagła mocna dłoń na jego nadgarstku… Patrzył raz jeszcze, kaszląc i prychając, na nachyloną nad nim twarz młodego kozaka, który wyciągnął go z przerażającej toni. Jak przez mgłę widział zwisające nad nim kozackie wąsiska i usta, które zdawały się coś mówić, choć nie słyszał żadnych słów. Słyszał tylko te dźwięki, rzewną i piękną melodię…

Zadygotał… Wąsiska, inaczej niż pamiętał, teraz okazywały się pożółkłe i siwiejące. Oczy ratującego – brunatne miast zielonych. Twarz… Zupełnie inna, zresztą teraz widział też inne twarze, nachylone nad nim, wszystkie zdobne w wyraz dziwnego zapytania. Poruszył się, zsuwając się jeszcze niżej na krześle, ktoś podtrzymywał jego uniesioną z trudem głowę. Ten kapitan, wąsaty kapitan który dał mu piwa i ci ludzie, którzy byli na dziedzińcu i w tej sali… Wczoraj...? Dziś… Przed laty…? Usta otwierały się i zamykały, teraz słyszał już jakieś strzępki słów, coraz wyraźniejszych, przebijających się przez wciąż trwającą, niesamowicie smutną melodię… Melodię, którą ktoś wciąż grał w tej wysokiej sali, oślepiającej obolałe, spuchnięte i jedyne jego oko swym cesarskim przepychem.

Otwarte oko patrzyło na artystów…
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 10-01-2010 o 06:53.
arm1tage jest offline  
Stary 10-01-2010, 11:34   #90
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Wszyscy mówili i zachowywali się tak, jakby ten niesamowity, jednooki starzec nie mógł ich usłyszeć... nie mógł ich zrozumieć. Jakby go tu nie było. Co gorsza, chyba mieli rację.

Musiało go spotkać coś strasznego, coś, przy czym jej wczorajszy koszmar był niewartą wzmianki fraszką. (Choć tej nocy długo nie mogła zasnąć, bojąc się, że znów spojrzą na nią te jej-a-nie-jej oczy, które wiedziały o niej za dużo...) Coś strzaskało kryształowy kielich, chroniący umysł, a odłamki o ostrych krawędziach wbiły się głęboko, raniąc i nie pozwalając wyjść na świat...

Czy gdzieś tam, w tej ludzkiej skorupie, krył się twórca zachwycających pieśni? Gdy przeglądała karty, wstrzymywała oddech, a coś w niej już składało melodię lutni, jaka by mogła tym słowom towarzyszyć. Łapała się na tym, że w połowie pieśni wracała do początku, by tym razem, czytając uważniej, wolniej, już wyryć strofy w wyćwiczonej pamięci... Jak sprawić, by pieśniarz przemówił do nich? Na pewno nie metodami kapitana Schwarzenbergera.

Podeszła do ociekającego wodą nieszczęśnika. Wziętą ze stołu czystą serwetą otarła mu twarz, nalała do pucharu kilka łyków lekkiego wina i napoiła.
- Jesteś bezpieczny - powiedziała łagodnie, patrząc mu w twarz. - Nie musisz się bać. Jesteśmy przyjaciółmi, jesteś bezpieczny.

Jakimi słowami przemówić do niego, by usłyszał człowiek, skryty za źrenicą oka? Co można mu powiedzieć? Z dawna przywykła przekładać swe emocje na pieśni. Także i teraz w myślach zjawiły się słowa i melodia.

Między światłością a północnym mrokiem
upływa żywot nasz.
Dzisiaj, gdy cienia wokół ciebie tyle,
wyprostowany stań
i tam, gdzie szarość jaśniejsza o iskrę,
z nadzieją obróć twarz.

Wiem, że nadzieją chętnie żywi się mrok,
lecz ufać się odważ.
Tam ciebie czeka bezpieczny, ciepły dom,
co ma jasne okna,
w kominku ogień tańczy, strawę grzejąc,
skry sypie dokoła.
Liselotte zdała sobie poniewczasie sprawę, że śpiewa naprawdę, wciąż patrząc na domniemanego Jaczemira. Było to może dziwaczne, ale nie miało sensu przerywanie w połowie, toteż śpiewała dalej...
Idź, skąd ostoi blask ciepły nikło lśni,
wskazując ci ścieżkę.
Nie ma na świecie dość wielkiej ciemności,
by zagasić tę skrę,
a twoje serce zawsze ją zobaczy,
nawet gdybyś oślepł.

Uwierz i pozwól, by ten blask zagościł
w duszy twojej chłodzie.
Zrób krok ku światłu, a pierzchną ciemności
i znów wzejdzie słońce.
Gdzieś tam czeka dom, z kominkiem płonącym,
z malwami pod oknem.
*
Wątpiła, żeby na jednookiego czekał gdzieś dom, lecz... ona sama też go nie miała; ni bezpiecznego domu, ogrzanego miłością, ni widoków na takowy. Niegdyś złożyła te strofy, by przekonać sama siebie, i zabroniła sobie wątpliwości. A czy zdołała przekonać swego słuchacza? Dowie się, może już za chwilę...

* Tekst mój
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.

Ostatnio edytowane przez Rhaina : 10-01-2010 o 15:19.
Rhaina jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172