Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-01-2010, 19:37   #16
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Plan elementu powietrza
tym samym czasie, gdy chodzący dwór zmierzał nieuchronnie w przepaść, na nieskończonym planie powietrza panował spokój, o ile spokojem można nazwać nigdy niekończące się wiry, tornada, i powiewy powietrza. Plan był pewnego rodzaju kopią całego Wieloświata, jeśli chodzi o budowę – był kołem, którego środek był wszędzie, a okrąg nigdzie. Jako że nie było ani środka, ani końca tego planu. Nie było tutaj, co prawda, światła, jednak niebo było przejrzyste. Podobnież, budowniczy Bliźniaczych Wież nie przejmowali się, jak bardzo są blisko środka czy końca planów. Dla wielu wyobraźnia podsuwała absolutny środek, od którego plan miałby eksplodować i zacząć istnieć – choć, i to pewnie było prawdziwsze, Plany istniały od zawsze, a przeszłość rozciągała się w taką samą nieskończoność, w jaką rozciągała się przyszłość – to samo tyczyło się przestrzeni planu powietrza; ktoś, kto leciałby dwie wieczności, nie napotkałby na koniec wielkiej, zimnej przestrzeni – plan po prostu rozciągałby się dalej. I dalej. I dalej, i dalej, i dalej, a percepcja doświadczałaby nieskończoności tak długo, dopóki ciało upartego trepa nie umarłoby – a jeśli żyłby wiecznie, to płynąłby także wiecznie, na kształt odwróconej ósemki albo nieskończonego tunelu, który nazywa się ja.
Dlatego Bliźniacze Wieże wznosiły się tutaj właśnie. To było jedyne określenie, które można było zastosować do planu powietrza. Zawsze było tylko tutaj, nie było żadnych tam. Palec, jeśli oczywiście nie natrafił na jakąś przeszkodę, jak fruwające wysepki, grudy ziemi, powietrzne statki czy fortece djinni, wskazywał na obiekt nieskończenie daleko – linia celu wychodziła z palca. I nie wracała. Nigdy.
Bliźniacze Wieże ciągle się rozpadały i ciągle budowały się od nowa. Co prawda, dzięki magii konstruktora, fruwały w nieskończoności, jednak z samych murów Wież co rusz odpadał jakiś kamień czy blok – działo się to niewidocznie i niemal niezauważalnie, jednak, bez wątpienia, po tygodniu entropii i stworzenia te Bliźniacze Wieże nie były tymi samymi Bliźniaczymi Wieżami, co tydzień temu. A kamienie i bloki spadały w nieskończoność.
Bliźniacze Wieże były więzieniem pewnego starożytnego boga – a musisz wiedzieć, że pod pojęciem starożytny mamy na myśli to, że jest bardzo stary, a nie to, że istnieje od nieskończoności do nieskończoności – którego nikt nie pamiętał, aby się kiedykolwiek rodził; a skoro nikt nie pamiętał jego narodzin, to wysnuwano wnioski, że istniał od zawsze i będzie istniał na zawsze, ponieważ pamięć to jeden z elementów rzeczywistości – poza tym, jego narodzin nie pamiętały nawet byty wieczne, jednak on nie był jedną z Mocy.
Tym bogiem był Janus, bóg o dwóch twarzach. Jego istota na planie powietrza znajdowała się dokładnie na moście łączącym Wieże. Janus miał, na podobieństwo swoich twarzy, dwie formy, jedną logiczną, drugą alogiczną. Pierwsza była względnie prosta do objęcia przez umysł, ponieważ została ubrana w wielkie, tłuste ciało; w tej formie Janus miał w istocie dwie pulpetowate twarze, dwie szyje, cztery szponiaste ręce, dwie klatki piersiowe, dwa pępki, dwa potężne, upstrzone żyłami i guzami członki, a także cztery nogi. Dwie głowy Janusa reprezentowały Wszystko i Nic. Mądrość i głupotę. Siłę i słabość. Czas i przestrzeń. Porządek i chaos, dobro i zło, lewo i prawo. Sens i absurd.
Druga forma Janusa nie jest obejmowalna przez umysł, zatem dajmy sobie z nią spokój. O ile bowiem możemy określać Janusa tu i teraz z mniejszą lub większą logiką i sensem, drugiej formie Janusa brak logiki i sensu, tak bardzo brak, że równie dobrze mogłaby nie być, jej atrybuty rozmywają się. Nie ma drugiej formy Janusa, ale jednak jest.
Pomimo tego, każdy tępak z pierwszej mógł powiedzieć, że Janus lubił jeść, wnioskując po pokaźnych zwałach tłuszczu na jego podwójnym ciele. Janus, jako manifestacja swojej nieistniejącej drugiej formy, pożerał dwie rzeczy: Bogów i wiedzę. A także wszystko, co stanęło mu na pożarciu bogów i wiedzy; Janus był czarną dziurą w Wieloświecie, bowiem co raz pożarł, nigdy nie wydalał, ale jakoś nikt się nie martwił o to, czy Janus z głodu będzie musiał pożreć samego siebie, bowiem bogów i wiedzy było nieskończoność.
W tym samym czasie, gdy chodzący dwór zmierzał nieuchronnie w przepaść, oto z Białej Wieży szedł w stronę podwójnego boga Helios, syn Hyperiona, zaś z Czarnej Wieży szła w stronę podwójnego boga Hekate. Słońce i Księżyc. Każde z nich było silne – nabrzmiały penis Heliosa lśnił od potu, łono Hekate było wilgotne. Każde z nich trzymało w swoich rękach nowonarodzone dziecię – boga.
- Prędzej! - powiedziały pierwsze usta.
- Szybciej! - dodały drugie usta.
Helios uczynił to, co uczyniła Hekate. Przed dwubogiem leżały dwa ołtarze. Wrzeszczące, boskie niemowlęta były wydane na śmierć. Helios w swojej prawej ręce trzymał obsydianowe ostrze; wprawnym ruchem umieścił boga zaklętego w dziecięce ciało na żelaznej tacy, przyłożył do gardła sztylet i wolno zaczął kroić. Gdy tylko poderżnął gardło, złamał klatkę piersiową, kontynuował, rozpruł brzuch; wprawne ręce Hekate były uzbrojone w szpony – wzięła dziecko i skręciła mu kark, umarło, jak ślepe kocię. Hekate także była wprawna, jej szpony zanurzyły się w różowy brzuch martwego dziecka i wyciągnęły zawartość.
Ręce Janusa sięgnęły po zmasakrowane przy narodzinach twory.
- Gdzie ta kurwa?
- Gdzie ta dziwka?
Pierwsze usta żuły z rozleniwieniem nóżkę, drugie wysysały oko z oczodołu.
- Czy o Lilith ci chodzi, panie? - zapytał Helios.
- Tak!
- Nie!
- Ta, która jest z kraju między Tygrysem a Eufratem!
- Ta, która nie jest z Egiptu!
- Jej awatar wkrótce tutaj przyleci.
Minęło parę chwil. Dwubóg rozkoszował się miękkim mięsem dzieci.
Z nieskończonego nieba wyłonił się cienisty kształt, który prędko się rozszerzał. Przez prądy powietrzne, na czarnych skrzydłach leciała Lilith, czarodziejka.
- Oto i nadlatuje – rzekła Hekate.
- Widzę.
- Nie widzę.
Demon zafurgotał skrzydłami, zatoczył krąg i usiadł na strzaskanym kamiennym gargulcu.
- Witaj, Lilith – uśmiechnęła się Hekate.
Odgarnęła czarne jak smoła włosy, przejechała ręką po sinych wargach.
- Chcemy z tobą porozmawiać, Lilith – pierwsze usta wypluły kość.
- Czeka cię nagroda, jeśli użyczysz nam swoich usług, Lilith – drugie zamlaskały.
- Do rzeczy – ucięła.
- Do rzeczy?
- To jest, do konkretów?
- To jest, po co tutaj przyszłaś?
- Albo to, po co tutaj nie przyszłaś?
Spięła włosy, odetchnęła. Zmrużyła oczy.
- Wiem, po co tutaj jestem, Janus.
- Wiesz.
- Nie wiesz.
- To z powodu twojego ciągłego głodu. Nie wystarcza ci pożerać bogów.
- Wystarcza...
- Nie wystarcza...
- Masz rację...
- Nie masz wcale racji!
- Chcemy pożerać!
- Chcemy zjadać!
- Chcemy połykać!
- Chcemy gryźć!
- Dość – przerwał ostro bóg słońca.
- Powiedz jej... - cichł Janus.
- Opowiedz jej... - wyszeptały drugie usta.


Dwór · Ziemie Bestii
Tak właściwie to satyr, gdy tylko zobaczył, co githzerai zamierza zrobić, zaledwie pochylił się nieco, by zminimalizować obrażenia, jednak to było wszystko, co chciał zrobić; Garl nie wiedział – i zapewne nie obchodziło go – czy satyr robił to specjalnie, czy na tyle zaledwie było go stać. Jakkolwiek go nie było, Sylen został odrzucony. Z furkotem poleciał w tył, rozbił barierkę, dalej tylko poleciał w dół, dół i dół... Nad tą częścią Brux unosiła się mgła, zaś przepaść w niej tonęła. Garl'kazz, jako że spadał wolniej, mógł widzieć tylko, jak sylwetka Sylena niknie w gęstej mgle.
I to było na tyle, jeśli chodzi o satyra.
Jeżeli chodzi o sam dwór, niektórzy salwowali się ucieczką, jak Peldevale lub Latch-key, inni skakali wprost na drzewa, które w tej okolicy były dość spore. W powietrze unosiły się różnorakie zaklęcia, głównie te lewitacji, ci, którzy mieli skrzydła, korzystali na tym. A reszta... Cóż, reszta po prostu została w dworze. Ten, z wściekłym warkotem biegł prosto w przepaść. Peldevale, razem z merkantem wyskoczyli w ostatniej chwili, tak samo githzerai. Falster zdołała uratować Jasnego i orka, jednak zabranie Writtenfalla razem z nią było zbędne – gdy rzuciła zaklęcie po to, by uratować się przed wysokością, nieprzytomny i być może już wtedy martwy Writtenfall okazał się być za dużym dla niej obciążeniem i po prostu spadł. Jako że znaleźli się na w miarę ubitym trakcie, gnom spadł na skały. Nawet, jeśli znajdowały się w nim jakieś iskry życia, to rozbita czaszka i żebra skutecznie te iskry wywiały.
Githzerai, używając swojej mocy psionicznej, bez większych problemów wylądował na ziemi.
Nieco trudniej mieli merkant i człowiek. Już schodząc, napotkali na poważne problemy, takie jak Chaosytów, którzy rzucali kule ogniste w pokrzywione nogi Dworu. Poza tym, będąc coraz niżej, coraz bardziej trzęsło – na szczęście obaj byli na tyle zręczni, że nie zlecieli po prostu. Musieli jednak zeskoczyć na drzewo, tak samo, jak zrobiło to paru innych. Nie obyło się bez paru stłuczeń, ale żyli. W przeciwieństwie do niektórych, co też skakali.
Znaleźli się na Ziemiach Bestii. Definitywnie. Coś, co początkowo wzięli za trakt, prawdopodobnie było po prostu szlakiem ubitym przez dzikie zwierzęta. Ostatecznie, poza karawanami kupieckimi, nikt nie kręcił się na Ziemiach Bestii.
Mogli jeszcze przez parę chwil obserwować Szalony Dwór i jego wrzaski, gdy ten sporymi krokami zmierzał na urwisko. Później tylko znikł im z oczu – po paru bardzo długich chwilach usłyszeli daleki odgłos, wrzask. I tyle było.
Latch-key i Peldevale w locie spadli na siebie, tak, że merkant zahaczył dobrze o jego ramię. Gdy tylko zeszli z drzewa, zobaczyli innych, którzy byli nieopodal – dwóch githzerai, diabelstwo z dwoma towarzyszami, to jest eldarinem i orkiem – być może z pierwszej. Ta trójka stała nad ścierwem Writtenfalla.
Moia na początku nie wiedziała, co oznacza, że przypadkiem wpadła na Peldevale'a, jednak wkrótce miała przeklinać fakt, że los sprawił, że w ogóle go dotknęła: Klątwa roznosiła się jak zaraza, a znak Siedmioczaru, jak nazwał go Sylen, z wolna, ale nieubłaganie wykwitał także na jej lewej dłoni.
Satyra nie było nigdzie widać, pomimo tego, że mgła czasem rozwiewała się. Githzerai domyślił się, że Sylen wykorzystał to, że wszędzie była mgła; po trawiastej i skalistej powierzchni niewiele można było rozeznać, nie uronił także na tyle krwi, by go tropić.
Przed przepaścią, gdzie się znajdowali, były głównie wyżyny upstrzone dębami i cisami, przy czym widoczność była zdecydowanie lepsza niż przed przejściem Dworu, który zrobił spore wyłomy w drzewach, tak, że mogli obserwować daleko na zachód, skąd przybyli.
Samo urwisko mierzyło sobie staję, o ile nie więcej, w dół. Odstęp pomiędzy urwiskiem po tej stronie i drugiej był łagodny, jednak długi – o wiele więcej w każdym razie, niż mógłby przeskoczyć bariaur. Gdyby chcieli kontynuować podróż na wschód i chcąc ominąć po prostu rozpadlinę, nadłożyliby dużo, bo koniec urwiska ledwo majaczył przed oczyma.
Byli sami, bowiem reszta jakoś odeszła w inną stronę, niespecjalnie dbając o innych – może niektórzy znali portale?
Mgła z wolna rozwiewała się, odsłaniając coraz więcej i więcej. Wkrótce mogli stwierdzić, że na południu nie rozciąga się nic innego, jak tylko las i wyżyny. Na północy znajdowały się wzgórza – pomimo faktu, że nie było tutaj żadnej cywilizacji, z bardzo daleka mogli zobaczyć palące się światła, mało tego – z niektórych drzew zwisały dobrze już rozłożone i obgryzione przez dzikie zwierzęta zwłoki. Niektóre z nich były przywiązane powrozem do drzew, inne zostały powieszone, Peldevale zaś mógł dojrzeć z tamtej strony inne, nabite na palce czaszki i korpusy.
Na zachodzie rozciągał się taki sam las, jak na południu, z wyjątkiem oczywiście wyrw dokonanych przez Dwór.
Merkant, tak samo jak i diabelstwo, wkrótce zauważyły, że łagodne urwisko przechodzi w schody, które znikają we mgle – bowiem to z urwiska przeważnie występowała mgła.
Tym, co jednak wszyscy mogli zauważyć – gdy tylko opadła mgła – był zespół skał, wystający na północy, nieco za urwiskiem, do którego mogli dojść w niecały kwadrans. Wyglądało na to, że pomiędzy ramionami małej góry znajdowała się chatka, przypominająca kosz. Jak na sferę wypełnioną tylko zwierzętami, było tutaj podejrzanie gwarno i zamieszkanie; z chatki wypływał dym.




Biała Wieża była jasno oświetlona światłem słońca, jednym z wielu, które mógł stworzyć Helios. Małe kule ognia napełniały antyszambr znajdujący się w półmroku migotliwym i niestabilnym światłem. Było tu ciepło, ba, gorąco.
Nie było tutaj Hekate, jako że bogini Księżyca zabronione było wchodzić do Białej Wieży.
- Księga – powtórzył Helios.
- To już wiem. Mówią ponoć, że jest w niej zaklęta moc zabijania Mocy.
- Baje to każdy może prawić – dołączył się trzeci głos – ale tylko ci, którzy dostaną ją w ręce będą mogli widzieć, ile Mocy i bogów zabić można będzie...
Helios rozwarł szeroko oczy.
- O tym w umowie nie było! - rzekł twardo.
- A po co ta swada? - zachichotał Terezjasz, macając swoją starczą laską. - Wszak dużo tutaj macie miejsca... A szczególnie wiele miejsca dla ślepego jasnowidza! Choć moje ślepe oczy widziały jeszcze wielu innych widziały w Wieżach...
Bóg Słońca powstał.
- Usiądź – westchnęła Lilith. - Chyba, że nie chcesz, aby Janus dostał tego, co chce.
- Wiele demonów spłodziłaś, Lilith – uśmiechnął się niemal pochlebczo jasnowidz.
- I wiele demonów sama pożarłam.
- A to? - Helios wskazał na świstek papieru.
- To kolejna strona. Widzisz? To znak Siedmioczaru. Zaczął błyszczeć, bo jakiś głupiec podniósł inną.
Tamten pogładził się po swojej ciemno opalonej brodzie. Gdy zważył wszystko, ciągnął:
- Rozmawiałem z Hermesem. Wysłał jednego ze swoich sług.
- Gestora?
- Przesłał mu w ostatniej chwili przez chowańca wiadomość, że ponownie odkryto Księgę. Janus nigdy nie mógł dosięgnąć Księgi, chociaż słyszał o tym, że posiada niezwykłą moc, nawet, jak na Sfery.
- Słyszałem, że Hermes polecił rozczłonkować Księgę. Na setki i tysiące kawałków.
- To nic nie znaczy – machnął ręką Helios. - Co, nie wiesz? - wykrzywił się złośliwie. - Ponoć jesteś jasnowidzem.
- Moje jasnowidztwo nie tyczy się Księgi. Zważ, panie, że Księga jest również poza twoim wpływem, a także poza jakimkolwiek boskim.
- I dlatego chcecie, abym znalazła Księgę? Dlatego tylko, ponieważ Janus nie może wepchnąć swoich łap... O, w każdej ma dziesięć palców... Tam, gdzie trzeba?
- Janus wie więcej niż jakikolwiek bóg – rzucił im spojrzenie Helios. - Jednak Księga może być czytana tylko i wyłącznie przez śmiertelników. Takich, jak ty. Każdy, kto w życiu raz dotknął Księgi jest zobowiązany, by znaleźć ją całą albo umrzeć. Wielu umiera. Nie, dotychczas wszyscy umarli.
Terezjasz wziął w ręce kartkę papieru Księgi.
- Ho, ho... Na pewno się nie skusisz?
Pokręcił głową, że nie.
- Księga wysysa boską moc. Jest jak wampir.
- Tutaj są tylko anagramy – zmarszczył oblicze jasnowidz. - Co to za Księga?
- Mówią, że ten, kto spojrzy na Księgę we właściwy sposób, zobaczy coś więcej niż tylko litery.
- Baje...
- Księga znowu została odnaleziona – nacisnął. - Gdy tylko jeden z fragmentów zostanie odnaleziony...
Jego słowa głucho rozbrzmiewały w Białej Wieży.

 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 03-01-2010 o 20:11.
Irrlicht jest offline