Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-12-2009, 16:39   #11
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Garl'kazz · Moia Latch-key · Halla Falster · Gorrister Peldevale
iesiada zamieniła się w regularną bitwę. Wyglądało na to, że dopiero po paru chwilach do wszystkich zaczęło docierać, że portalu do Sigil naprawdę nie ma i że są zdani na siebie na Ziemiach Bestii. To sprawiło, że cugle, które wszyscy sobie narzucili na początku, wreszcie zaczęły się rozluźniać. Chaos płonął coraz bardziej.
Nie tylko zresztą chaos. Żywiołaki ognia, zanim Garl'kazz zabił jednego z nich, podpaliły belki. Z wolna, przez nikogo nie gaszony, rozniecał się pożar. Trawione magicznym ogniem drewno, niczym bierwiona, wkrótce miało rozlecieć się na kawałki pod naporem własnego ciężaru. Podczas gdy jednak wnętrze płonęło, dworek – zapewne żywa lub ożywiona istota – od czasu do czasu wył, burczał i wrzeszczał. Dwie wielkie nogi sunęły miarowo.
W tym samym czasie swój własny pożar rozniecały biesy i tanar'ri. Sukuby, węsząc, że tym razem uda im się uciec, rozwinęły swoje swoje nietoperze skrzydła z zamiarem ucieczki. Dostałyby kulą ognia. Były zwinne i uciekły przed zaklęciem, które trafiło w sklepienie.
Gnom, jako gospodarz, próbował zapanować nad walką. Skutki były opłakane. Sam będąc czarodziejem specjalizującym się w iluzjach, nie mógł wyrządzić wielkiej krzywdy całej reszcie. Rzucając cienie na barbazu, popełnił błąd. Writtenfall, pomimo całej swojej pedantyczności, pretensjonalności i, czasem, gburowatości, miał swój rozum i do czasu rozumiał, że nie warto znaleźć się pomiędzy barbazu a tanar'ri; frenetycznie wierzył, że być może da się przywrócić porządek razem z Harmonium. Najpierw dostał kułakiem w twarz, na odczepnego. Zdeptany, gdy rzucił wbrew sobie zaklęcie, zostało ono odbite przez biesa. Sam diabeł, zirytowany ciągle naprzykrzającym się gnomem, nakazał dwom abishai, które były przy jego boku, aby go osłaniały, po czym wyciągnął zza pasa pokaźny nóż rzeźnicki. Przyskoczył do kopiącego gnoma, ale dla niego było już za późno. Co dziwne, gospodarza nie próbował ratować nikt, dlatego zostawiono barbazu i jego robocie. Glewią smagnął gnoma w głowę. Ogłuszył go, a gdy resztkami sił Writtenfall zasłaniał się, podniósł go. Gdy gnom dygotał na jednej ręce, brodaty diabeł z wprawą zatopił nóż w jego brzuchu, a gdy jelita wypadły, szponiastą ręką odszukał żołądek, który wyrwał i odrzucił za siebie. Zlizał jęzorem z ostrza krew i powrócił do walki.
Writtenfall zaś po prostu upadł na kolana i płakał.
Ślady gwałtu i masakry widać było wszędzie, nie tylko na przykładzie Writtenfalla. Chaosyci, w szale, porywali innych i wyskakiwali przez okna, na oślep. Było jasne, że istniał jeszcze inny czynnik, bowiem rasy normalnie nie posuwały się do takiego okrucieństwa, a przynajmniej nie ludzie. Latch-key zdołała zauważyć, że najgorsi byli ci, którzy zostali trafieni przez satyra zaklęciem, które pochodziło z wyrwanej stronnicy.
Zaklęciem, którym cały czas miotał. Wszyscy, którzy byli w zasięgu, zostali dotknięci dziwną klątwą.
Githzerai z łatwością wykończył żywiołaka ognia, który rozbryznął się na iskry parę mniejszych, które nie mogły już nikomu zagrażać. Szybko zaatakowały go dwa dretchy. Smagnął je klingą po piersi, a gdy zaczęły krawiwć, poprawił przez twarze czy pyski raczej. Zamiarował się z dosięgnięciem satyra. Ten go ubiegł. Gdy Garl'kazz był jeszcze zajęty wrogami, ten kopnął go w pierś, aż stracił dech. Teraz i on dostał klątwą. Gith nie pozostał dłużny: Lecąc w drugą stronę poważnie zranił satyra w nogę, tak, że odtąd kulał. Już nie był taki szybki.
Splunął. Mimo wszystko, nie stracił zdolności koncentracji na tyle, by móc nadal rzucać czary. Krzyknął i zaczął pleść rękami pewien wzór, z którego wyszło pięć nupperibo. Sięgnął także do skawy, z której wydobył paręnaście odłamków gliny. Rzucił je pod siebie.
W krótkim czasie glina zaczęła pękać i rozrastać się do rozmiarów nieco niższych od ludzkich. Spore, bryłowate, ociężałe. Kamienne golemy.
Odczyniając magię, satyr nie zauważył zbliżającego się Peldevale'a. W ostatniej chwili, gdy było już za późno, Gorrister dźgnął go pod żebra. Celował w serce, jednak satyr przedtem zareagował i poruszył się, tak, że ostrze przebiło płuco i ześlizgnęło się po żebrach. Tamten zamierzył się lagą, którą posiadał. Drugi sparował, ciął, raniąc go w prawą rękę. Byłby wreszcie dokończył dzieła i zabił satyra, jednak dostał kamienną pięścią w czaszkę. Golemy zaczęły bronić swojego pana. Dostał raz drugi, tym razem w nos; zmitygował się i wycofał, jednak kamienni strażnicy nie ścigali go.
W tym samym czasie paru Chaosytów nie omieszkało skorzystać z kopania Łaskobójcy, który nagle znalazł się na ziemi. Garl'kazz nie miał z nimi większych problemów; śmignął parę razy mieczem i odgonił tych, co trzeba.
W tym samym czasie satyr wylał fiolkę ze Słodką Wodą na ranę pod żebrem. Rana co prawda się nie zasklepiła, ale przestała na chwilę krwawić. Satyr syknął w stronę Gorristera. I uciekł przez okno, biorąc ze sobą trzy żywiołaki, dwa zaś zostawiając na straży.


Halla Falster miała poważne powody, by zbliżyć się do satyra; gdy wykrzyknęła zaklęcie, Dwór jeszcze bardziej przyspieszył, zgodnie z tym, co na początku mówił martwy już gnom. Powstały z iluzji aasimar, w pełnym rynsztunku i zbroi budził podziw i grozę, choć Falster widziała, że ci, co przez iluzje spoglądać mogli, spoglądali na imponującego aasimara z pogardliwym uśmiechem. Mimo to, czarodziejka utorowała sobie drogę aż do satyra, a właściwie jego strażników. W tym momencie... Znikła. Stała się niewidzialna, a iluzyjny aasimar odciągnął na siebie uwagę golemów i demonów, pozwalając jej przejść. Teraz pozostało tylko jedno: Dorwać satyra, a raczej to, co ma przy sobie, czyli kartkę.
Już wcześniej zdała sobie sprawę z tego, że satyr potrafi widzieć przez iluzje, a także, jak się okazało, potrafił dostrzegać niewidzialne istoty. Dlatego lecąca w jego stronę kwasowa strzała niestety chybiła. Spostrzegł także samą Falster; chwilę zamarudził, wpatrując się w nią, jednak zaśmiał się, jak gdyby znał jej myśli i zaśmiał się. A później z tego, co się o nim dowiedziała, naprawdę znał jej myśli.
- Chcesz ten świstek papieru? - krzyknął zaklęcie, ale tym razem dotknął swojego czoła, a znak wykwitł na jego prawej ręce. - To bierz!
Rzucił w jej stronę kartkę, która, jak pocisk, zwinęła się w szpikulec i pofrunęła w stronę Falster. Ta miała jednak dość refleksu, by wychwycić ją, ale i nie bez ran: Okazało się, że jej brzegi są ostre jak brzytwa; gdyby była widzialna, wiedziałaby, że dość poważnie pokaleczyła sobie dłonie.
Satyr nie miał czasu. Uciekał. A zresztą, Falster też musiała uciekać – ci, którzy mogli zobaczyć, że ma ze sobą kartkę, zaczęli ją ścigać zaklęciami. A ci, którzy nie mogli... Dla tych po prostu przestała istnieć.


W tym samym czasie, Latch-key otworzyła okno. Nie pozostało to niezauważone przez innych. Gdy tylko merkant rozwarł spore okno na oścież, oczom jej ukazały się Ziemie Bestii, takie, jakie były: Brux skąpany w zmierzchu, buki wyrosłe na parędziesiąt metrów, a niektóre drzewa były jeszcze wyższe nad nie. Las, który rozciągał się aż po horyzont, przecinany tylko polanami.
Omal by nie wypadła za nie, gdy tylko zatrzęsło podłogą bardziej. Łotrzyca uchyliła się przed nadlatującym obuchem buzdygana, a widząc, że zgraja była coraz bliżej, nie było innego wyjścia nad to, by po prostu wyjść na zewnątrz.
O dziwo, pomimo tego, że Dwór biegł coraz szybciej, tutaj udało się jej lepiej zachować równowagę, czy to z powodu faktu, że było tutaj mniej istot, czy może po prostu ze względu na jej wrodzoną zręczność. Jednak mogła widzieć to, co każdy mógł, wkroczywszy na dach, bowiem paru Chaosytów wpadło na zabawny pomysł: Małe grupki stały przy fundamentach i najniższych warstwach Szalonego Dworu, miotając zaklęcia ogniste w nie co innego, jak w długie nogi Dworu. Fakt, że dopiero zaczęli swoją robotę, nie napawał optymizmem, jako że zdołali zwęglić korową powierzchnię.
Sam Dwór, a raczej jego zewnętrze, stanowił ciąg mniejszych lub większych tarasów, oddzielonych krytym dachem gontem; widać było, że nie skończono roboty, bowiem tu i ówdzie pozostał stelaż, lampy olejne, beczki z oliwą i smołą; nad satyrem wznosił się nawet sporej wielkości żuraw, którego zakończone stalowym hakiem ramię lekko się chybotało.
Mogła teraz z daleka podziwiać to, co rozgrywało się na głównym tarasie.
A było na co popatrzeć. Najpierw wybiegł satyr, plotąc magię niczym pajęczą sieć, z której wyskakiwały przeważnie małe demony Otchłani.
Latch-key już z daleka mogła stwierdzić, że satyra doprowadzono do ostateczności, bowiem instynktownie szukał kogoś, na którego mógłby rzucić swoją klątwę. Merkant z dala widział jego czujne, niespokojne oczy, a gdy tylko zobaczył kogoś na swojej drodze, natychmiast rzucał na niego klątwę, ten zaś, przerażony widokiem menażerii, którą ten za sobą ciągnął, zazwyczaj uciekał. Satyr nie atakował grup magów.
Widząc ścigających go człowieka, githzerai, diabelstwo, a także Harmonium i Łaskobójców, przystanął. Gdyby merkantka podeszła nieco bliżej, usłyszałaby, jak mówi:
- Ha! - odwrócił się. Dotknął swojego czoła. - Widzicie? Teraz wszyscy są dotknięci Siedmioczarem. Wy za to, że bluźniliście przeciwko Masce, ja za to, że umrę pod ciosami miecza bluźnierców.
- Nigdy –
powiedział zimno jeden z Twardogłowych. - Zanim nie zostaniesz osądzony, skurlu, to nie zostaniesz wpisany do Księgi Umarłych.
Łaskobójcy milczeli. Jasne było, kto będzie wpisywał.
- Przecież tutaj nie ma nawet portalu do Sigil, a nie widzę żadnego z Guwernantów, który miałby mnie osądzić. Co, sami chcecie mnie sądzić?
- zachichotał, jednak raptownie zamilkł i zakaszlał, splunął krwią.
- Dość będzie perory – jakiś z Czerwonej Śmierci pomacał topór katowski – skoro i tak wiadomo, kto prawo złamał i kto na pieńku czerep posadzi. Po co nam sądy?
- Właśnie –
zapalił się jakiś Czuciowiec. - Po co? Na honor, klnę się na Sfery, że sam doświadczę rozkoszy odcięcia łba tego satyra. Nie wiemy nawet, jak go wołają!
- Knebel, i tak go zaraz...
- Sylen...
- Co?
- Nazywam się Sylen.
- Brednie!
- oburzyli się. - Nie możesz być Sylenem.
- A może...?
- Co może? Co może, drabie!? Gdyby ten przeklęty kanciarz był Sylenem, to byłby z niego i gestor. Co, chcecie mi powiedzieć, że ten tępak, który przeklął samego siebie i nas, miałby być pierwszym z satyrów? Pełnomocnikiem Dionizosa? Paradne!
- Śpiewka o półbogach niesie, że Sylen wyglądał całkiem inaczej. Nie był wysoki, nie umiał magii, a przede wszystkim był wesoły!
- To impostor.
- Dość! -
podniósł rękę satyr, aż po tamtej stronie brzęknęły miecze. - Myślicie, przeklęci głupcy, że ten, kto jest z nasienia Hermesa, ma jedną twarz? Głupcy... A ta klątwa... To nie klątwa...
Zaczął się zmieniać.
- Mogę być każdym – jego skóra poszarzała, zaś broda wydłużyła się, kosmyki połączyły się i także stały się szare, głowa także stała się dłuższa; stał się illithidem. - Albo i nikim – broda ponownie stała się ludzka a twarz w parę chwil zaczęła przypominać tę od Gorristera Peldevale. - Kłamcy są wśród nas, drogie dzieci, czy tego chcecie, czy nie.
- To doppelganger.
- Knebel. Widzę.

Sylen przybrał tym razem postać małego bożka, wypisz wymaluj, takiego Sylena, jakiego przedstawiano na reliefach.
- To, co ma jedną zaledwie formę, jest stałe i przypisane do czegoś. Temu, co ma wiele form, nikt nie ufa, ale czy wieczna zmienność formy nie jest tylko jeszcze jedną formą?
- To gestor! - wykrzyknęli z przerażeniem.
- Może gestor, a może i nie gestor. Przecież krwawi. Pełnomocnicy są potężni. A ten nie jest.
- Może udaje tylko. Przecież...
- A skurl się –
syknął tamten. - Jak dla mnie, ten tępak złamał prawo i opluł sprawiedliwość. A tak się składa, że za oplucie sprawiedliwości mamy pętlę. Chociaż, na takiego gagatka to prędzej miecz się znajdzie... A jeśli i gestor rzeczywiście, to będzie miał Wyrm co jeść...
Słysząc to, Sylen zaśmiał się pyszałkowato.
- Sigil...
- Tośmy już słyszeli. Nie wiesz, że tutaj zginiesz, satyrze?
- Bzdura! -
odezwało się Harmonium. - Możecie ścinać, kogo chcecie, ale tylko tych skazanych. Nie będzie tutaj żadnych samosądów, Łaskobójco!
- Walczymy dla tego samego –
stwierdził tamten. - Dla sprawiedliwości.
Na to Twardogłowy uśmiechnął się zjadliwie i wyrecytował:
- Tak, ale sprawiedliwość jest zaledwie częścią ładu i porządku. A my, jak nasze miasto miastem, zawsze pierwsi byliśmy w decydowaniu, czy ład i porządek zakłócono – odchrząknął i wypiął czerwoną zbroję z godnością – albowiem, o wy, Łaskobójcy – ciągnął dalej z wyższością kaznodziei – musicie wiedzieć, że nie tylko wy jesteście częścią Wieloświata, a do har-mo-nij-ne-go porządku – przeciągnął sylaby – konieczny jest ład, a ład znowuż jest elementem...
- To nie Sigil –
uciął. - A sprawiedliwość jest ważniejsza niż ład i porządek, bo z niej te dwie się wywodzą.
Twardogłowy byłby niewzruszenie ciągnął swoje kazanie, gdyby nie kolejny potężny wstrząs, który zwalił wielu z nóg. To Dwór wszedł w dolinę.
- Nie o Sigil mówiłem – przerwał Sylen. - Bo i tak prędko portalu nie znajdziecie. Spójrzcie raczej, dokąd Dwór zmierza.
Chodzący budynek przyspieszył, tak, że więcej niż własne głosy słyszeli pęd wiatru w uszach, jednak przez chłoszczący ich wicher mogli przejrzeć, gdzie naprawdę zmierzała biesiada.
A Dwór zmierzał prosto w przepaść; nie mogli jej ujrzeć jeszcze parę chwil temu, bo zasłaniały wielkie drzewa Ziem Bestii: Jednak teraz było jasne, że ślepy Dwór kierował się prosto w stronę wielkiego urwiska, po stokroć większego, niż jego długie nogi.
- Sprawiedliwość musi...
Nie dokończył. Chyba nie dbał. Harmonium po raz pierwszy spoglądało na Łaskobójców groźnie, niemalże wrogo, a reszta nie chciała mieszać się w wewnętrzne sprawy dwóch frakcji, które trzymały porządek w Sigil. W Sigil, w którym nie byli. I nie wiadomo było, czy powrócą.
Samozwańczy kaznodzieja byłby pewnie kontynuował swój monolog, gdyby nie wzmagający się wiatr. Dwór nie szedł już, nie truchtał, ale nieledwie biegł, niektórzy zaczęli wypadać z okien, nie mówiąc już o tych, którzy usadowili się na krańcach. Nadal jednak pozostali niektórzy zajadli szaleńcy, którzy kontynuowali swoją pracę polegającą na paleniu nóg kolosa.
Została niecała minuta do tego, zanim Dworek runie w przepaść. Minuta, by zabić satyra, uciec z Dworu, a przy okazji przeżyć. Dla niektórych było to aż za dużo, widząc po zawziętych twarzach Harmonium i Łaskobójców.


Pergamin, który Sylen wypuścił z ręki, przedstawiał się następująco:



 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 27-12-2009 o 21:11.
Irrlicht jest offline  
Stary 30-12-2009, 23:00   #12
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Moia uwielbiała okna. Małe, duże, przeszklone sporymi taflami szkła, okrągłymi gomółkami, albo pięknymi witrażami. Nawet te wypełnione przeźroczystą zwierzęcą błoną. Na poddasza, do sypialni czy do reprezentacyjnych pomieszczeń, do wspaniałych rezydencji szlacheckich i domów bogatych kupców. Były jak przyjaciele, którzy ofiarowywali jej coś bezcennego: Wolność. Najbardziej jednak kochała okna piwniczne. Nikt nie zrozumiałby tego głupiego sentymentu, ale dziewczyna wiedziała swoje: Kiedyś, kiedy jej życie wydawało się już niewarte funta kłaków, małe piwniczne okienko uratowało jej życie.
Z czułością uchwyciła klamkę i przejechała po niej pieszczotliwie niezwykłymi, długimi palcami. Okno otwierało się do środka. Moia wolała te otwierane na zewnątrz, łatwiej było przez nie wyskoczyć, a góra skrzydła służyć mogła wtedy dodatkowo jako oparcie dla stóp. Nie było jednak czasu, by wybrzydzać, zwłaszcza, gdy instynkt kazał jej uchylić głowę przed nadlatującym buzdyganem. Najwyraźniej niektórzy obawiali się przeciągów.
Kolejny przechył chatki mało nie przyczynił się do pierwszej w życiu niebieskoskórej, i niekoniecznie pożądanej w tych okolicznościach, lekcji latania. Była zdecydowanie zdania, że jeśli kiedyś zdecyduje się na takie zabawy, wolałaby mieć gwarancję przynajmniej w miarę bezpiecznego lądowania.
Widoki pewnie byłyby piękne, sądząc po tym co zobaczyła, przez chwilę gwałtownie wychylona na zewnątrz, ale delektowanie się nimi nie trwałoby zbyt długo. Moia doszła do wniosku, że dziękuje, ale na razie sobie postoi, albo raczej wespnie na dach: Stamtąd też można będzie podelektować się dziką przyrodą Ziemi Bestii, z bezpiecznej odległości kilkudziesięciu stóp i bez natrętnego towarzystwa, które zbliżało się zbyt szybko jak na gust dziewczyny.

Wspinaczka okazała się zaskakująco prosta. Dach nadwieszony nieznacznie niedaleko nad oknem, miał niezbyt duże nachylenie. Dziewczyna usiadła i zaczęła obserwować otoczenie. Przede wszystkim w oczy rzuciła jej się grupa ekstremistów podcinających gałąź na której wszyscy siedzieli. Czyli chaosyci palący drewniane nogi chatki. Gdyby głupota miała skrzydła, to oni pewnie lataliby właśnie jak gołębice.
Na zewnątrz pełno było tarasów, po który można było zejść na bliższy ziemi poziom. Do momentu kiedy chatka runie, zdecydowanie należało jak najbardziej zmniejszyć ten dystans.

Już miała zejść na główny taras, gdy na scenie pojawił się znowu główny inicjator dzisiejszego zamieszania, najwyraźniej przyszpilony przez kilku przedstawicieli prawa w Sigil i jakichś magów.
Nie słyszała słów i szczerze mówiąc nie bardzo ja interesowało o czym mówi. Chciała tylko wrócić do domu i Klatki, a przez niego stało się to teraz niemożliwe. Teraz chciała zejść, a on stał jej na drodze. Jakoś nie miała ochoty oberwać klątwą. Było jej wszystko jedno jak skończy, byle stało się to jak najszybciej. Zanim nogi chatki nie zostaną zniszczone tak bardzo, ze już nie będą w stanie jej unieść. Oni zaś tam w dole gadali i gadali, jakby byli na placu targowym i próbowali naiwniakom opchnąć jakiś mało chodliwy towar. Po co tyle kłapać trumną w takiej sytuacji? Moia pokręciła głowa zniesmaczona.
Zdecydowanie bardziej zaniepokoiło ja to co zobaczyła na drodze biegnącej chatki. Nagle doszła do wniosku, że chaosyckie trepy, może nie są znowu takie głupie? Czyżby się orientowali w geografii tej części sfer? Wielkie urwisko na drodze drewnianych nóg nie wyglądało zachęcająco, a dwór biegł już kiwając całą swoją dziwaczną strukturą na wszystkie strony. Niebieskoskóra uchwyciła się okapu z całych sił, by nie upaść i ostrożnie zeskoczyła na taras. Pal sześć satyra i jego klątwę. Z tego miejsca trzeba się było odśmiać i to jak najszybciej.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 31-12-2009 o 13:21.
Eleanor jest offline  
Stary 31-12-2009, 02:40   #13
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
- Chcę, chcę, chcę, – co za pytanie, przecież po to tu się przedzierała. Poczuła ciepły podmuch od wystrzelonej w jej kierunku kartki, pergaminowy ptak dotkliwie pokaleczył jej dłonie. Już nie patrzyła, co się dzieje z Satyrem. Uśmiechała się triumfująco, w jakiejś swej części spełniona, w tej łupieżczej, ciekawskiej naturze Wikinga, która kochała otaczać się skarbami, sycić się nimi i je zużywać. Czarnookie diabelstwo pragnęło w odosobnieniu obejrzeć zdobycz. W tej chwili nie przeszkadzały jej krwawiące dłonie. Prawie zapomniała gdzie jest, o walce i niebezpieczeństwie. Szereg liter tańczył jej przed oczami, czytała pierwsze ukryte słowa. Pochłonięta radością odkrywania tajemnicy. Dopiero Jasny, w formie kuli światła kręcący się wokół miejsca, gdzie powinna być dziewczyna, oderwał jej uwagę od złocistej strony. Zbyt wiele istot, mimo zaklęcia, widziało, że ma tę kartkę. Musiała uciekać. Prosty czar rozmnożył pergaminy, ten jeden prawdziwy, zręcznie schowała głęboko w torbie. Inny zakrwawiony jak jej ręce, poszybował w stronę goniących. To powinno ich oszukać.

Tuż obok umierał Writtenfall. Widział ją, a ona nie ominęła go spojrzeniem. Pech. Znowu zapomniała, o wszystkim innym. Dogorywał. Czemu na nią patrzył? Znali się słabo. Nie lubili się na pewno. I płakał. To akurat było zrozumiałe. Tam zapewne nic nie ma. Nicość, piekło czuciowca. Nie potrafiła mu pomóc, nie znała potrzebnych zaklęć. Ale mimo, że nie prosił i tak znalazła się w potrzasku.
- Pieprzony szantażysta, grubas, pokurcz, uparte egoistyczne bydlę, to przez to, że wiem jak się nazywasz – szeptała pod nosem pochylając się nad nim. Nie zrozumiał jej. Rozejrzała się czy ktoś im pomoże. A potem po raz pierwszy w życiu wpychała komuś jego własne flaki do brzucha. Gnom drżał i śmierdział. Halla mimo szeptanych przekleństw była spokojna. Precyzyjna na ile to możliwe. Przewiązała ranę wyczarowanym płótnem. Okazało się, że bez żołądka można stanąć na nogi. Zrozumiała z całego zamieszania wokół, że konstrukt zmierza w stronę przepaści. Jakby nie dość było jego stumetrowych nóg. Jasny już świecił w oknie. Szła w jego kierunku z Writennfallem uwieszonym na ramieniu, on widoczny, ona wciąż nie. Niepokojąco, głupio zdeterminowana, by ratować konającego gnoma. Rozglądała się za znajomymi twarzami.

Przedstawienie miało tyle odsłon, że uwaga Halli wariowała. Gdyby mogła wyłączyłaby część zmysłów. Wyschnięte od gorącego oddechu wargi bolały ją bardziej niż dłonie. Nozdrza zwęziły się niczym u dzikiego kota, przymknęła oczy dając pierwszeństwo precyzyjniejszemu ze zmysłów. Wyczuła „swojego” orka, był na drugim końcu tarasu. Za daleko.

Sługa Hermesa jeszcze walczył. Gestor. Sylen. Zmieniał wcielenia. Kojarzył jej się z ponurym Grimrem. Grimr znaczy W Masce. Powinna kiedyś zapytać, dlaczego to imię. Z trudem skierowała uwagę gdzie indziej. Oparła Writtenfalla o ścianę, wcale nie do końca pewna, czy gnom nadal żyje. Wreszcie wyjrzała przez okno na niegościnne Ziemie Bestii. Był odpowiedni czas na następne zaklęcie takie, które umożliwi zeskoczenie na dół. Mogła nim objąć pięć osób.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 31-12-2009, 14:38   #14
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Stał spokojnie, jak marmurowy posąg, wyprostowany i dumny, z mieczem swobodnie opuszczonym w dół. Z koniuszka ostrego metalu spływały wolno krople kolorowej cieczy, wypalonej i pochodzącej z przynajmniej kilku różnych istot. Napis na ostrzu poruszał się i zmieniał, a każdy Gith mógłby momentami ułożyć z niego sensowne słowa. Jakby któryś patrzył, rzecz jasna, bo to nie miecz był tu główną atrakcją, a satyr - nie satyr, przed którego obliczem stali i kłócili się przedstawiciele sprawiedliwości. Czym była sprawiedliwość? Który to już raz można było zadawać sobie to pytanie. Garl'kazz nie uważał sądów za konieczne, gdy wina była oczywista, a kara jasna dla wszystkich. Niech odejdą w Labirynty wszyscy ci, którzy tego nie dostrzegali. Kłócono się jednak, gdyż światłe umysły miało niewielu, a ich ograniczenia zlewały się z określeniami. Twardogłowi, którzy przeszliby wszystkie światy w poszukiwaniu sądu, niż sami wydali wyrok. Zdolnością myślenia nie obdarzono wszystkich i githzerai popierał ten wybór. Życie było mniej chaotyczne, czasami. Wielu wystarczało robienie tego, co im powiedziano.

Powoli obrócił głowę w bok, pierwszy raz od długiej chwili wykonując jakikolwiek ruch. Brakowało tylko sypiących się małych kamyczków, jak to by było przy monumencie z kamienia, który nagle postanowił zmienić pozycję. Urwisko zbliżało się niezwykle szybko, z czego część się cieszyła, część nie zauważała, a reszta czym prędzej próbowała znaleźć się na dole. Sprawiedliwość regulowała chaos, który ogarniał wszystko, gdy tylko brakło tej pierwszej, lub przynajmniej spóźniała się. Githzerai nie miał zamiaru występować z czymś jawnie sprzeciwiającym się temu, co frakcje ustaliły w Sigil. Wiedział, że im dalej od serca, tym łatwiej o zmiany, zwłaszcza takie, których nikt by nie chciał. Cofnął się kilka kroków, zostając za mówiącymi i na szeroko rozstawionych nogach zachowując równowagę. Dworek zwariował doszczętnie, biegnąc prosto ku zgubie.
-Garl?
Poczuł jej delikatny dotyk na swoim ramieniu, gdy zbliżyła się bezszelestnie. Krwawiła, ale tylko lekko. Wokół połyskiwało jakieś zaklęcie. Skinął głową bardzo powoli.
-Skacz, Kinnokk. Dogonię cię.
-Nie ociągaj się, możecie to dokończyć na dole, jeśli musicie!

Nie była tak opanowana jak on, ale skoczyła, rozpędzając się szybko. Przez chwilę leciała szybko w dół, potem zwolniła zupełnie nagle. Cichy szept Garl'kazza nie był kierowany do nikogo.
-Taki właśnie mam zamiar...

Szybki ruch oczyścił ostrze z resztek krwi. Kolejny i zanurzyło się w pochwie, chowając do końca i nie pozwalając już nikomu odczytać magicznych słów. Łaskobójca był opanowany, zawsze był opanowany. Ale teraz nie mogli już czekać, a on sam ruszył zanim jeszcze i pozostali na to wpadli. Ruszył biegiem, wprost na Sylena, który wcale Sylenem mógł nie być. I już wtedy przywołał swoją moc. Głuche uderzenie niewidocznego pioruna uderzyło dopplera z całą siłą, podbijając go do góry. I zanim jeszcze spadł, uderzyło drugie, poparte stopami Garl'kazza, który rzucił się na wprost, kopiąc z całej siły. Jak szmaciana lalka, uderzony, chociaż na dobrą sprawę nie zraniony satyr, przeleciał nad balustradą i runął w dół. Githzerai wątpił, by to oznaczało jego śmierć i nie taki miał zamiar. Odwrócił się do pozostałych.
-Dokończymy na dole.
I pognał w bok, wyskakując przez barierkę i z pewną rozkoszą przyjmując podmuchy i świst wiatru, gdy spadał w dół. Dworek już się oddalił, więc Kinnokk musiała wylądować gdzieś znacznie bliżej, wiedział jednak że ją znajdzie. Przywołał moc w połowie drogi, a jego lot zamienił się w swobodne opadanie. Nie wszystkim uda się to przeżyć, ale takie były prawa losu i natury. Nawet jakby chciał, pomóc nikomu tam na górze nie mógł. Czas odnaleźć krewniaczkę i satyra, którego nie wątpił, że pozna. Sprawiedliwości musiało stać się zadość.
 
Sekal jest offline  
Stary 01-01-2010, 20:32   #15
 
Gantolandon's Avatar
 
Reputacja: 1 Gantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodze
Sprawiedliwość nie obchodziła go szczególnie. Gorrister uważał, że każdy pewnego dnia jakoś umrze i nie ma sensu podniecać się szczególnie kwestią, czy na to zasłużył, czy nie. W wypadku jednak satyra sprawa była dla niego całkiem jasna. Kimkolwiek była ta istota, stanowiła zagrożenie dla wszystkich obecnych w pobliżu. Nawet zbzikowani Twardogłowi powinni sobie zdawać z tego sprawę - ostatecznie nieszczególnie przejmowali się prawem, zgarniając z ulicy jakiegoś pechowego Tonącego, czy Ponuraka. Zwłaszcza w okolicach Ula, sytuacje, w których aresztowany "ginął podczas próby ucieczki" nie były wprawdzie zbyt częste, ale się zdarzały.

Teraz chodziło o politykę i o to, która frakcja wypadnie lepiej. Albo nawet tylko o prestiż co niektórych obecnych osób. Trudno było sobie wyobrazić gorszy moment - cóż, witamy na Planach Zewnętrznych...

Szczęśliwie sprawę rozwiązał jeden z Łaskobójców, celnym kopniakiem strącając Sylena na dół. Gorrister mógł przestać czaić się ze sztyletem na dogodny moment i zająć się ucieczką. Może uda mu się dotrzeć na dół wystarczająco szybko, aby dotrzeć do satyra pierwszy - i upewnić się, że ten pozostanie martwy.

Był jeszcze jeden powód, dla którego bardzo chciał dotrzeć na dół przed wszystkimi. Kartka, z której upierdliwy gość rzucił zaklęcie, mogła się przydać temu, który będzie zdejmował z niego klątwę. Bo Peldvale nie był w stanie sobie wyobrazić, czym innym mógłby oberwać. Oczywiście masa innych osób będzie próbowała dotrzeć do cennego przedmiotu jako pierwsza, ale jeżeli sprawi się szybko, na pewno zdąży.

Ruszył śladem diablęcia o niebieskiej skórze. Skoro już przeszła część drogi, to musiało być tam wystarczająco bezpiecznie również dla niego. Schodził na dół w nieco szybszym tempie, jako że czasu pozostało coraz mniej. Poza tym wolał się upewnić, że diablę nie zejdzie na dół na długo przed nim. Zaborcy mieli lepkie palce...
 
Gantolandon jest offline  
Stary 03-01-2010, 19:37   #16
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Plan elementu powietrza
tym samym czasie, gdy chodzący dwór zmierzał nieuchronnie w przepaść, na nieskończonym planie powietrza panował spokój, o ile spokojem można nazwać nigdy niekończące się wiry, tornada, i powiewy powietrza. Plan był pewnego rodzaju kopią całego Wieloświata, jeśli chodzi o budowę – był kołem, którego środek był wszędzie, a okrąg nigdzie. Jako że nie było ani środka, ani końca tego planu. Nie było tutaj, co prawda, światła, jednak niebo było przejrzyste. Podobnież, budowniczy Bliźniaczych Wież nie przejmowali się, jak bardzo są blisko środka czy końca planów. Dla wielu wyobraźnia podsuwała absolutny środek, od którego plan miałby eksplodować i zacząć istnieć – choć, i to pewnie było prawdziwsze, Plany istniały od zawsze, a przeszłość rozciągała się w taką samą nieskończoność, w jaką rozciągała się przyszłość – to samo tyczyło się przestrzeni planu powietrza; ktoś, kto leciałby dwie wieczności, nie napotkałby na koniec wielkiej, zimnej przestrzeni – plan po prostu rozciągałby się dalej. I dalej. I dalej, i dalej, i dalej, a percepcja doświadczałaby nieskończoności tak długo, dopóki ciało upartego trepa nie umarłoby – a jeśli żyłby wiecznie, to płynąłby także wiecznie, na kształt odwróconej ósemki albo nieskończonego tunelu, który nazywa się ja.
Dlatego Bliźniacze Wieże wznosiły się tutaj właśnie. To było jedyne określenie, które można było zastosować do planu powietrza. Zawsze było tylko tutaj, nie było żadnych tam. Palec, jeśli oczywiście nie natrafił na jakąś przeszkodę, jak fruwające wysepki, grudy ziemi, powietrzne statki czy fortece djinni, wskazywał na obiekt nieskończenie daleko – linia celu wychodziła z palca. I nie wracała. Nigdy.
Bliźniacze Wieże ciągle się rozpadały i ciągle budowały się od nowa. Co prawda, dzięki magii konstruktora, fruwały w nieskończoności, jednak z samych murów Wież co rusz odpadał jakiś kamień czy blok – działo się to niewidocznie i niemal niezauważalnie, jednak, bez wątpienia, po tygodniu entropii i stworzenia te Bliźniacze Wieże nie były tymi samymi Bliźniaczymi Wieżami, co tydzień temu. A kamienie i bloki spadały w nieskończoność.
Bliźniacze Wieże były więzieniem pewnego starożytnego boga – a musisz wiedzieć, że pod pojęciem starożytny mamy na myśli to, że jest bardzo stary, a nie to, że istnieje od nieskończoności do nieskończoności – którego nikt nie pamiętał, aby się kiedykolwiek rodził; a skoro nikt nie pamiętał jego narodzin, to wysnuwano wnioski, że istniał od zawsze i będzie istniał na zawsze, ponieważ pamięć to jeden z elementów rzeczywistości – poza tym, jego narodzin nie pamiętały nawet byty wieczne, jednak on nie był jedną z Mocy.
Tym bogiem był Janus, bóg o dwóch twarzach. Jego istota na planie powietrza znajdowała się dokładnie na moście łączącym Wieże. Janus miał, na podobieństwo swoich twarzy, dwie formy, jedną logiczną, drugą alogiczną. Pierwsza była względnie prosta do objęcia przez umysł, ponieważ została ubrana w wielkie, tłuste ciało; w tej formie Janus miał w istocie dwie pulpetowate twarze, dwie szyje, cztery szponiaste ręce, dwie klatki piersiowe, dwa pępki, dwa potężne, upstrzone żyłami i guzami członki, a także cztery nogi. Dwie głowy Janusa reprezentowały Wszystko i Nic. Mądrość i głupotę. Siłę i słabość. Czas i przestrzeń. Porządek i chaos, dobro i zło, lewo i prawo. Sens i absurd.
Druga forma Janusa nie jest obejmowalna przez umysł, zatem dajmy sobie z nią spokój. O ile bowiem możemy określać Janusa tu i teraz z mniejszą lub większą logiką i sensem, drugiej formie Janusa brak logiki i sensu, tak bardzo brak, że równie dobrze mogłaby nie być, jej atrybuty rozmywają się. Nie ma drugiej formy Janusa, ale jednak jest.
Pomimo tego, każdy tępak z pierwszej mógł powiedzieć, że Janus lubił jeść, wnioskując po pokaźnych zwałach tłuszczu na jego podwójnym ciele. Janus, jako manifestacja swojej nieistniejącej drugiej formy, pożerał dwie rzeczy: Bogów i wiedzę. A także wszystko, co stanęło mu na pożarciu bogów i wiedzy; Janus był czarną dziurą w Wieloświecie, bowiem co raz pożarł, nigdy nie wydalał, ale jakoś nikt się nie martwił o to, czy Janus z głodu będzie musiał pożreć samego siebie, bowiem bogów i wiedzy było nieskończoność.
W tym samym czasie, gdy chodzący dwór zmierzał nieuchronnie w przepaść, oto z Białej Wieży szedł w stronę podwójnego boga Helios, syn Hyperiona, zaś z Czarnej Wieży szła w stronę podwójnego boga Hekate. Słońce i Księżyc. Każde z nich było silne – nabrzmiały penis Heliosa lśnił od potu, łono Hekate było wilgotne. Każde z nich trzymało w swoich rękach nowonarodzone dziecię – boga.
- Prędzej! - powiedziały pierwsze usta.
- Szybciej! - dodały drugie usta.
Helios uczynił to, co uczyniła Hekate. Przed dwubogiem leżały dwa ołtarze. Wrzeszczące, boskie niemowlęta były wydane na śmierć. Helios w swojej prawej ręce trzymał obsydianowe ostrze; wprawnym ruchem umieścił boga zaklętego w dziecięce ciało na żelaznej tacy, przyłożył do gardła sztylet i wolno zaczął kroić. Gdy tylko poderżnął gardło, złamał klatkę piersiową, kontynuował, rozpruł brzuch; wprawne ręce Hekate były uzbrojone w szpony – wzięła dziecko i skręciła mu kark, umarło, jak ślepe kocię. Hekate także była wprawna, jej szpony zanurzyły się w różowy brzuch martwego dziecka i wyciągnęły zawartość.
Ręce Janusa sięgnęły po zmasakrowane przy narodzinach twory.
- Gdzie ta kurwa?
- Gdzie ta dziwka?
Pierwsze usta żuły z rozleniwieniem nóżkę, drugie wysysały oko z oczodołu.
- Czy o Lilith ci chodzi, panie? - zapytał Helios.
- Tak!
- Nie!
- Ta, która jest z kraju między Tygrysem a Eufratem!
- Ta, która nie jest z Egiptu!
- Jej awatar wkrótce tutaj przyleci.
Minęło parę chwil. Dwubóg rozkoszował się miękkim mięsem dzieci.
Z nieskończonego nieba wyłonił się cienisty kształt, który prędko się rozszerzał. Przez prądy powietrzne, na czarnych skrzydłach leciała Lilith, czarodziejka.
- Oto i nadlatuje – rzekła Hekate.
- Widzę.
- Nie widzę.
Demon zafurgotał skrzydłami, zatoczył krąg i usiadł na strzaskanym kamiennym gargulcu.
- Witaj, Lilith – uśmiechnęła się Hekate.
Odgarnęła czarne jak smoła włosy, przejechała ręką po sinych wargach.
- Chcemy z tobą porozmawiać, Lilith – pierwsze usta wypluły kość.
- Czeka cię nagroda, jeśli użyczysz nam swoich usług, Lilith – drugie zamlaskały.
- Do rzeczy – ucięła.
- Do rzeczy?
- To jest, do konkretów?
- To jest, po co tutaj przyszłaś?
- Albo to, po co tutaj nie przyszłaś?
Spięła włosy, odetchnęła. Zmrużyła oczy.
- Wiem, po co tutaj jestem, Janus.
- Wiesz.
- Nie wiesz.
- To z powodu twojego ciągłego głodu. Nie wystarcza ci pożerać bogów.
- Wystarcza...
- Nie wystarcza...
- Masz rację...
- Nie masz wcale racji!
- Chcemy pożerać!
- Chcemy zjadać!
- Chcemy połykać!
- Chcemy gryźć!
- Dość – przerwał ostro bóg słońca.
- Powiedz jej... - cichł Janus.
- Opowiedz jej... - wyszeptały drugie usta.


Dwór · Ziemie Bestii
Tak właściwie to satyr, gdy tylko zobaczył, co githzerai zamierza zrobić, zaledwie pochylił się nieco, by zminimalizować obrażenia, jednak to było wszystko, co chciał zrobić; Garl nie wiedział – i zapewne nie obchodziło go – czy satyr robił to specjalnie, czy na tyle zaledwie było go stać. Jakkolwiek go nie było, Sylen został odrzucony. Z furkotem poleciał w tył, rozbił barierkę, dalej tylko poleciał w dół, dół i dół... Nad tą częścią Brux unosiła się mgła, zaś przepaść w niej tonęła. Garl'kazz, jako że spadał wolniej, mógł widzieć tylko, jak sylwetka Sylena niknie w gęstej mgle.
I to było na tyle, jeśli chodzi o satyra.
Jeżeli chodzi o sam dwór, niektórzy salwowali się ucieczką, jak Peldevale lub Latch-key, inni skakali wprost na drzewa, które w tej okolicy były dość spore. W powietrze unosiły się różnorakie zaklęcia, głównie te lewitacji, ci, którzy mieli skrzydła, korzystali na tym. A reszta... Cóż, reszta po prostu została w dworze. Ten, z wściekłym warkotem biegł prosto w przepaść. Peldevale, razem z merkantem wyskoczyli w ostatniej chwili, tak samo githzerai. Falster zdołała uratować Jasnego i orka, jednak zabranie Writtenfalla razem z nią było zbędne – gdy rzuciła zaklęcie po to, by uratować się przed wysokością, nieprzytomny i być może już wtedy martwy Writtenfall okazał się być za dużym dla niej obciążeniem i po prostu spadł. Jako że znaleźli się na w miarę ubitym trakcie, gnom spadł na skały. Nawet, jeśli znajdowały się w nim jakieś iskry życia, to rozbita czaszka i żebra skutecznie te iskry wywiały.
Githzerai, używając swojej mocy psionicznej, bez większych problemów wylądował na ziemi.
Nieco trudniej mieli merkant i człowiek. Już schodząc, napotkali na poważne problemy, takie jak Chaosytów, którzy rzucali kule ogniste w pokrzywione nogi Dworu. Poza tym, będąc coraz niżej, coraz bardziej trzęsło – na szczęście obaj byli na tyle zręczni, że nie zlecieli po prostu. Musieli jednak zeskoczyć na drzewo, tak samo, jak zrobiło to paru innych. Nie obyło się bez paru stłuczeń, ale żyli. W przeciwieństwie do niektórych, co też skakali.
Znaleźli się na Ziemiach Bestii. Definitywnie. Coś, co początkowo wzięli za trakt, prawdopodobnie było po prostu szlakiem ubitym przez dzikie zwierzęta. Ostatecznie, poza karawanami kupieckimi, nikt nie kręcił się na Ziemiach Bestii.
Mogli jeszcze przez parę chwil obserwować Szalony Dwór i jego wrzaski, gdy ten sporymi krokami zmierzał na urwisko. Później tylko znikł im z oczu – po paru bardzo długich chwilach usłyszeli daleki odgłos, wrzask. I tyle było.
Latch-key i Peldevale w locie spadli na siebie, tak, że merkant zahaczył dobrze o jego ramię. Gdy tylko zeszli z drzewa, zobaczyli innych, którzy byli nieopodal – dwóch githzerai, diabelstwo z dwoma towarzyszami, to jest eldarinem i orkiem – być może z pierwszej. Ta trójka stała nad ścierwem Writtenfalla.
Moia na początku nie wiedziała, co oznacza, że przypadkiem wpadła na Peldevale'a, jednak wkrótce miała przeklinać fakt, że los sprawił, że w ogóle go dotknęła: Klątwa roznosiła się jak zaraza, a znak Siedmioczaru, jak nazwał go Sylen, z wolna, ale nieubłaganie wykwitał także na jej lewej dłoni.
Satyra nie było nigdzie widać, pomimo tego, że mgła czasem rozwiewała się. Githzerai domyślił się, że Sylen wykorzystał to, że wszędzie była mgła; po trawiastej i skalistej powierzchni niewiele można było rozeznać, nie uronił także na tyle krwi, by go tropić.
Przed przepaścią, gdzie się znajdowali, były głównie wyżyny upstrzone dębami i cisami, przy czym widoczność była zdecydowanie lepsza niż przed przejściem Dworu, który zrobił spore wyłomy w drzewach, tak, że mogli obserwować daleko na zachód, skąd przybyli.
Samo urwisko mierzyło sobie staję, o ile nie więcej, w dół. Odstęp pomiędzy urwiskiem po tej stronie i drugiej był łagodny, jednak długi – o wiele więcej w każdym razie, niż mógłby przeskoczyć bariaur. Gdyby chcieli kontynuować podróż na wschód i chcąc ominąć po prostu rozpadlinę, nadłożyliby dużo, bo koniec urwiska ledwo majaczył przed oczyma.
Byli sami, bowiem reszta jakoś odeszła w inną stronę, niespecjalnie dbając o innych – może niektórzy znali portale?
Mgła z wolna rozwiewała się, odsłaniając coraz więcej i więcej. Wkrótce mogli stwierdzić, że na południu nie rozciąga się nic innego, jak tylko las i wyżyny. Na północy znajdowały się wzgórza – pomimo faktu, że nie było tutaj żadnej cywilizacji, z bardzo daleka mogli zobaczyć palące się światła, mało tego – z niektórych drzew zwisały dobrze już rozłożone i obgryzione przez dzikie zwierzęta zwłoki. Niektóre z nich były przywiązane powrozem do drzew, inne zostały powieszone, Peldevale zaś mógł dojrzeć z tamtej strony inne, nabite na palce czaszki i korpusy.
Na zachodzie rozciągał się taki sam las, jak na południu, z wyjątkiem oczywiście wyrw dokonanych przez Dwór.
Merkant, tak samo jak i diabelstwo, wkrótce zauważyły, że łagodne urwisko przechodzi w schody, które znikają we mgle – bowiem to z urwiska przeważnie występowała mgła.
Tym, co jednak wszyscy mogli zauważyć – gdy tylko opadła mgła – był zespół skał, wystający na północy, nieco za urwiskiem, do którego mogli dojść w niecały kwadrans. Wyglądało na to, że pomiędzy ramionami małej góry znajdowała się chatka, przypominająca kosz. Jak na sferę wypełnioną tylko zwierzętami, było tutaj podejrzanie gwarno i zamieszkanie; z chatki wypływał dym.




Biała Wieża była jasno oświetlona światłem słońca, jednym z wielu, które mógł stworzyć Helios. Małe kule ognia napełniały antyszambr znajdujący się w półmroku migotliwym i niestabilnym światłem. Było tu ciepło, ba, gorąco.
Nie było tutaj Hekate, jako że bogini Księżyca zabronione było wchodzić do Białej Wieży.
- Księga – powtórzył Helios.
- To już wiem. Mówią ponoć, że jest w niej zaklęta moc zabijania Mocy.
- Baje to każdy może prawić – dołączył się trzeci głos – ale tylko ci, którzy dostaną ją w ręce będą mogli widzieć, ile Mocy i bogów zabić można będzie...
Helios rozwarł szeroko oczy.
- O tym w umowie nie było! - rzekł twardo.
- A po co ta swada? - zachichotał Terezjasz, macając swoją starczą laską. - Wszak dużo tutaj macie miejsca... A szczególnie wiele miejsca dla ślepego jasnowidza! Choć moje ślepe oczy widziały jeszcze wielu innych widziały w Wieżach...
Bóg Słońca powstał.
- Usiądź – westchnęła Lilith. - Chyba, że nie chcesz, aby Janus dostał tego, co chce.
- Wiele demonów spłodziłaś, Lilith – uśmiechnął się niemal pochlebczo jasnowidz.
- I wiele demonów sama pożarłam.
- A to? - Helios wskazał na świstek papieru.
- To kolejna strona. Widzisz? To znak Siedmioczaru. Zaczął błyszczeć, bo jakiś głupiec podniósł inną.
Tamten pogładził się po swojej ciemno opalonej brodzie. Gdy zważył wszystko, ciągnął:
- Rozmawiałem z Hermesem. Wysłał jednego ze swoich sług.
- Gestora?
- Przesłał mu w ostatniej chwili przez chowańca wiadomość, że ponownie odkryto Księgę. Janus nigdy nie mógł dosięgnąć Księgi, chociaż słyszał o tym, że posiada niezwykłą moc, nawet, jak na Sfery.
- Słyszałem, że Hermes polecił rozczłonkować Księgę. Na setki i tysiące kawałków.
- To nic nie znaczy – machnął ręką Helios. - Co, nie wiesz? - wykrzywił się złośliwie. - Ponoć jesteś jasnowidzem.
- Moje jasnowidztwo nie tyczy się Księgi. Zważ, panie, że Księga jest również poza twoim wpływem, a także poza jakimkolwiek boskim.
- I dlatego chcecie, abym znalazła Księgę? Dlatego tylko, ponieważ Janus nie może wepchnąć swoich łap... O, w każdej ma dziesięć palców... Tam, gdzie trzeba?
- Janus wie więcej niż jakikolwiek bóg – rzucił im spojrzenie Helios. - Jednak Księga może być czytana tylko i wyłącznie przez śmiertelników. Takich, jak ty. Każdy, kto w życiu raz dotknął Księgi jest zobowiązany, by znaleźć ją całą albo umrzeć. Wielu umiera. Nie, dotychczas wszyscy umarli.
Terezjasz wziął w ręce kartkę papieru Księgi.
- Ho, ho... Na pewno się nie skusisz?
Pokręcił głową, że nie.
- Księga wysysa boską moc. Jest jak wampir.
- Tutaj są tylko anagramy – zmarszczył oblicze jasnowidz. - Co to za Księga?
- Mówią, że ten, kto spojrzy na Księgę we właściwy sposób, zobaczy coś więcej niż tylko litery.
- Baje...
- Księga znowu została odnaleziona – nacisnął. - Gdy tylko jeden z fragmentów zostanie odnaleziony...
Jego słowa głucho rozbrzmiewały w Białej Wieży.

 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 03-01-2010 o 20:11.
Irrlicht jest offline  
Stary 07-01-2010, 19:48   #17
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Krawędź tarasu nie była zbyt daleko i Moia bez przeszkód zdołała dotrzeć do ochraniającej go balustrady i szybko przeszła na drugą stronę. Przewieszony przez ramię w poprzek pleców worek nie utrudniał jej poruszania się. Już dawno miała okazje się przekonać, że dobrze dobrana torba jest doskonałym elementem wyposażenia włamywacza: Nie powinna krępować ruchów, dobrze rozkładać ciężar i być przy tym jak najbardziej pojemną. Problemem był chybotliwy ruch całej konstrukcji. Dziewczyna musiała uważać, by jakiś nagły przechył nie spowodował jej odpadnięcia od chodzącego budynku. Szybko minęła część „budowlaną” i dotarła do drzewiastych nóg. Ktokolwiek próbował schodzenia z drzewa praktycznie pozbawionego gałęzi, może byłby w stanie zrozumieć trudności na jakie napotkała Moia. Kora była gładka jeśli oceniać ją od strony znajdowania dogodnego oparcia dla rąk i nóg, z drugiej strony na tyle chropowata, że boleśnie raniła skórę dziewczyny i po chwili zamieniła jej elegancką suknię w dość osobliwy strzęp. Jedynie dzięki niewielkim sękom na jakie trafiała utrzymała się przy powierzchni. Dodatkowo zejścia nie ułatwiały raczej kule ogniste Chaosytów, przelatujące jej koło głowy.

Szybko zdała sobie sprawę, że schodzi za wolno i że w ten sposób nie dotrze na dół przed przepaścią. Nie widziała innego wyjścia jak zaryzykować skok na mijane co chwila wysokie drzewa. Te przynajmniej przytwierdzone były solidnie do podłoża, miały gałęzie, no i nie było na nich Chaosytów. Wypatrzyła odpowiednie i odpychając się wszystkimi kończynami od nogi chaty, skoczyła. Najwyraźniej nie tylko ona wybrała akurat to właśnie drzewo. Jakiś Tonący, który cały czas deptał jej po piętach, a w zasadzie biorąc pod uwagę kierunek i sposób w jaki się poruszali, następował jej na głowę, skoczył zaraz za nią. Normalnie doczepił się jakby był okrętem na rozszalałym oceanie, a ona jedyną kotwicą. Pewnie nie przejęła by się tym szczególnie, gdyby nie fakt, że w locie wpadli na siebie, a otarcie się o jego ramię spowodowało pojawienie się znamienia - klątwy, które widziała na ciałach wielu uczestników tego najbardziej pamiętnego balu na jakim kiedykolwiek była, i na jej ciele. Najwyraźniej to cholerstwo rozsiewane przez Satyra było zaraźliwe! O tym fakcie przekonała się jednak dopiero na dole, kiedy zaczął wykwitać na jej lewej dłoni.

Dobrą stroną sytuacji był fakt, że wylądowała ostatecznie na drzewie, a nie pięćdziesiąt metrów niżej. Jak wielu innych, którzy wpadli na podobny pomysł. Chwilę później chata na drzewiastych nóżkach poleciała w przepaść. Najwyraźniej rozpadlina była spora, sądząc po sporym dystansie czasowym od momentem zniknięcia konstrukcji za krawędzią przepaści, do momentu gdy do ich uszu dotarł odgłos jej upadku.
Nie było sensu dłużej siedzieć na drzewie, więc po rosnących na nim licznych gałęziach, szybko zeszła na dół. Jej „ogon” sunął za nią. Nie żeby miała coś przeciwko ogonowi jako takiemu, czasami myślała nawet, że posiadanie takiego dodatku do urody mogłoby być całkiem interesujące, ale jak każdy łotrzyk nie przepadała za tym często podążającym za nimi i raczej mało pożądanym „dodatkiem” do roboty. Wtedy właśnie zauważyła znak i skojarzyła go z kolizją z tym człowiekiem.
Powiedzieć że zdenerwował ją ten fakt byłoby eufemizmem. Jedynie fakt, że Tonącym raczej nie należało się narażać, jeśli nie miało się argumentów w postaci porządnej broni i umiejętności posługiwania się nią, a Moia była osóbką zdecydowanie ostrożną i mało obeznaną w posługiwaniu śmiercionośnymi narzędziami, powstrzymał ją przed powiedzeniem wprost tego, co myśli na temat jego „zakaźnego” towarzystwa.

Niedaleko drzewa leżało wypatroszone ciało gnomiego gospodarza dzisiejszej imprezy, a nad nim stało kilka osób: Jakaś ludzka kobieta, eldarin, ork i dwoje githzerai z których jeden z całą pewnością był Łaskobójcą rozmawiającym wcześniej z satyrem. Na ziemiach Bestii lepiej było nie być samotnym, zwłaszcza jeśli nie potrafiło się walczyć, a obecność przedstawiciela prawa, dawała przynajmniej pewną gwarancję, że towarzystwo nie okradnie się, albo nie obrabuje wzajemnie.
Podeszła do nich. Ukłoniła się, nie przejmując najwyraźniej specjalnie faktem, że jej podarta suknie niewiele już zakrywa i przedstawiła uprzejmie:
- Witam. Jestem Moia Latch-key i szukam towarzystwa w tym pustym świecie.
Zważywszy wygląd dziewczyny jej wypowiedź zabrzmiała co najmniej dwuznacznie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 07-01-2010 o 19:52.
Eleanor jest offline  
Stary 07-01-2010, 20:29   #18
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Delikatne lądowanie pozostało prawie niezauważone w umyśle Garl'kazza, który już od jakiegoś czasu patrzył na pędzący dwór i na to jak nagle znika w przepaści. Wyskakujące z niego sylwetki były dość osobliwym widokiem, ale nie odbiły się na twarzy githzerai, który ledwie je zauważał. Podobnie jak to, że tam na górze zostało przynajmniej kilku Twardogłowych, których zbroje a także tradycyjność raczej uniemożliwiały zwinne zejście na dół a i nie sądził, by któryś z nich miał na podorędziu użyteczną magię. To wszystko dopisywało się więc do rachunku satyra, który zniknął gdzieś we mgle. Nie szkodzi, Łaskobójca był niezwykle pamiętliwy, jak zresztą cała jego rasa. Krzywd się nie zapominało, za to za krzywdy dany osobnik podlegał zemście. Nieważne jak ona sama miałaby przebiegać, ale śmierć była odpowiednim wymiarem kary. Garl'kazz był nawet w pewien sposób osobliwy, gdyż nie przepadał za torturami, zwykłe unicestwienie zupełnie go zadowalało. Gdy już skończył patrzeć, ruszył poszukać Kinnokk.

Odnalazł kobietę dość szybko, pochylającą się nad martwym gnomem. Co wykluczało oczywiście oskarżenie Czuciowca o zorganizowanie tego wszystkiego. Krewniaczka gładziła go po policzku, a w jej oczach malował się żal, prawdopodobnie nawet szczery. Była inna, inna od większości z jego rasy i może to właśnie go do niej ciągnęło. Przystanął w oddaleniu, pozwalając im przedłużać jeszcze trochę tę niepotrzebną chwilę. Nie mieli raczej środków, by go wskrzesić, więc ciężko było pojąć, czemu robili to co robili. Zamiast tego rozejrzał się po okolicy, błyskawicznie wybierając drogę i pierwszy cel. Chata była blisko a dym zwiastował, że ktoś tam był. Mógł udzielić informacji. Znalezienie portalu było konieczne, bestie teraz odstraszył dwór, ale Garl'kazz wątpił, by trwało to długo. Ten plan musiał zasłużyć na swoją nazwę.

Gdy uznał wreszcie, że chwila trwała wystarczająco długo, zbliżył się do Kinnokk.
-Tyle jest właśnie pożytku z chaosu. Musimy iść.
Spojrzała na niego nieco nieprzytomnie. Nie płakała, jego krewniacy nigdy nie płakali. To było oczywiście dobre.
-Nie odśmiejemy się tubylcom, gdy nas wywęszą.
I to było wszystko co powiedział. Skierował się już ku chacie, gdy zza drzew wyszli kolejni ocalali, zwabieni tutaj przez bezrozumnego gnoma. Dorównująca mu wzrostem niebieskoskóra nawet się odezwała. Przyglądał się jej krytycznie przez dłuższą chwilę, a potem zignorował, ruszając w stronę celu. Wnioski miał jasne, skoro tutaj jeszcze byli, nie wiedzieli nic o portalach do Sigil. A to z kolei znaczyło, że nie warto tracić czasu na niepotrzebną rozmowę. Tylko jego krewniaczka wstała wreszcie i przetarła oczy, przywołując na usta słaby uśmiech.
-Jestem Kinnokk, on to Garl'kazz. Nie poczeka.
Chciała coś jeszcze dodać, ale Łaskobójca oddalił się już dość znacznie, szybkim, równym krokiem idąc w kierunku chaty. Zamknęła więc usta, wskazała na niego i pobiegła, doganiając go.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 07-01-2010 o 20:31.
Sekal jest offline  
Stary 07-01-2010, 20:59   #19
 
Gantolandon's Avatar
 
Reputacja: 1 Gantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodze
Nie mógł wyjść z podziwu. W jednej chwili bawił się całkiem nieźle na przyjęciu Czuciowców, które zaczęło się w Gmachu Rozrywki. Największym zagrożeniem, jakie mogło tam na niego czyhać, była perspektywa kaca i być może strucia się paskudnym jedzeniem. Potem dopiero co ledwo przyśmiał chodzącej chacie ze skłonnościami samobójczymi. Teraz zaś znajdował się na Ziemiach Bestii - planie wypełnionym śmierdzącymi, agresywnymi futrzakami i skurlami z obsesją na ich punkcie. Do tego obłożony był klątwą, o której nic nie wiedział i która mogła ujawnić się w każdej chwili. Cóż, zostając Tonącym był przygotowany na kopniaki w dupę wymierzane przez los.

Znajdująca się na horyzoncie chatka była tylko marną namiastką cywilizacji, ale wyglądało na to, że będzie się tym musiał zadowolić. Oczywiście, to dopiero później. Teraz najważniejsze było, gdzie upadł satyr. Przy odrobinie szczęścia pieprzony kozioł powinien znajdować się już dawno w księdze umarłych, a przy jego ciele będzie wciąż kartka, której użył do rzucenia zaklęcia.

Z tym, że to były Ziemie Bestii. Gorrister wiedział niewiele o zwierzętach, za wyjątkiem tego, że są głupie i mają dobry węch. Poza tym spora część z nich miała kły, pazury i obdarzona była paskudnym charakterem. Zapuszczanie się w gęstwinę, jak wskazywały oczyszczone już dawno z mięsa czaszki, mogło być głupią decyzją. Szczęśliwie githzerai miał miecz i umiał go używać, a przy tym wyglądał na kogoś, kto chętnie poszuka jeszcze "przestępcy". Żądza krwi Łaskobójców czasami była przerażająca, ale była przy tym tak pewna i niezawodna, jak zegar z Mechanusa.

Już otwierał usta, ale los zadrwił sobie z niego po raz kolejny. Githzerai i jego towarzyszka skierowali swoje kościste dupska w stronę chaty. Zaraz za nimi pobiegła niebieskoskóra kobieta, kiedy już uporała się z długimi, skórzanymi butami.

Zerknął w stronę diablęcia i jej dwóch towarzyszy.

- Ech. Tak. To by było na tyle, jeśli chodzi o poszukiwania satyra. Jestem Gorrister i również byłem uczestnikiem tego pięknego przyjęcia. Nawiasem mówiąc, możesz już zostawić Dariusa. Chyba nigdzie się nie wybiera - skrzywił się - Jak widać, nasi drodzy towarzysze niedoli pognali w stronę chaty. Niewątpliwie liczą, że w samym środku dziczy mieszka przyjazna staruszka, która poczęstuje ich pysznym ciastem z jabłkami i dzbanem porzeczkowego wina własnej roboty. Myślę, że powinniśmy ich dogonić, zanim nam wszystko zjedzą.

Mężczyzna przede wszystkim starał się myśleć praktycznie. Im więcej towarzyszy, tym bardziej będą bały się ich żyjące tu zwierzęta. A nawet, jeśli nie, to być może najedzą się Czuciowcami i nie będzie chciało im się ścigać reszty. I miał tylko nadzieję, że jak się już poczują bezpieczniej, dadzą się namówić na poszukiwanie ciała satyra.

Albo będzie musiał pomyśleć nad sposobem, żeby ich do tego zmusić...
 
Gantolandon jest offline  
Stary 09-01-2010, 17:31   #20
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
· Garl'kazz · Moia Latch-key · Halla Falster · Gorrister Peldevale
zli. Wielkie drzewa, trącane przez wiatr, rzucały niespokojne cienie na przybyszy, którzy być może nigdy nie powinni byli się tutaj znaleźć. Czasem, gdy podmuch był silniejszy, a gałęzie chybotały się na tle płomienistoczerwonego nieba, pożebrowanego purpurowymi chmurami, także szeregi wisielców z cichym szelestem szurały o siebie, albo też stukały głucho, jeśli trup sporo już czasu odwisiał na uschniętej gałęzi. Niebo o zmierzchu stwarzało, że świat stawał się dwuwymiarowy i jakby nierzeczywisty, tak, że gnijący na powrozach byli zaledwie konturami na ciemnej karcie; w tej scenerii rozłożyste dęby rozkręcały się fraktalami, a dygocząc, mieniły się jak czarcia soczewka. Ni to noc, ni to dzień, tam, gdzie być może był zachód, błyszczały gwiazdy o nieznanych konstelacjach, a leniwe obłoki współgrały z wiatrem, który z każdym swoim powiewem niósł ze sobą zapach wrzosu, wrotyczu i dzikiego rumianku.
I krwi. Szli dość wolno, ale raźno i stale, przeważnie przez udeptane ścieżki albo tylko miękką ściółkę; wszystko przy urwisku było wyboiste, że kark można było złamać. Raz widzieli bliżej, a raz dalej, jednak, oprócz wisielców, z mgły czasem wychynął kształt czegoś na kształt wypchanej kukły zawieszonej na zaostrzonych palach, której stawy zostały przebite, tak, że ręce zwisały luźno. Czaszki spoglądały obojętnie, gdy na rozciągniętą skórę ludzką upadały ostre palce. Brzdęknięcia bębnów były rzeczą, która znaczyła wszechobecną ciszę.
Z rzadka zresztą napotykali zwierzęta, choć czasem usłyszeli wrzask nieznanego ptaka. Byli pewni, że mało kto, jeśli w ogóle, kroczył tą ścieżką, a merkant nie bez powodu miał przeczucie, że ci, którzy chadzali do chaty lub niedaleko jej, kończyli jako proste statuy, na których grał sam wiatr.
Stawiając kroki, powoli wychodzili na wzgórze. Tutaj wiatr był silniejszy, całkowicie rozpraszając mgłę i świszcząc w szczelinach między skałami. Mogli spojrzeć w dół, w stronę urwiska. Stąd widzieli więcej.
Jednak, tak naprawdę to, co warto było oglądać, to wielkie urwisko – z dołu nie mogli zobaczyć więcej nad przepaść, z wyżłobionymi w kamiennym licu stopniami. Teraz mogli. Pomimo tego, że dno nadal niknęło we mgle, widzieli jasno, że schody skręcały się spiralnie, wiodąc w dół.
Weszli na kamienną wieżę. Tutaj także były wyżłobione schody, choć bardziej prymitywnie. Stwierdzili, że do chatki prowadzi mały, drewniany mostek. Drewno zamokło od mgły, bale wyglądały niestabilnie. Pod górę poszło ciężej, ale szybciej, więc wkrótce byli na górze.
Z daleka mogli ujrzeć chatkę. Dzieliło ją od nich parę kroków.


- Siedmioczar, Zaranna. Tfy, tfy.
- Co to jest Siedmioczar, Szarooka?
- Siedmioczar to choroba. Siedmioczar to klątwa.
- Widziałam w szklanym oku... Było ich...
- Sześciu, Zaranna. Też widziałam. Widziałam zaledwie paru dotkniętych klątwą.
- Zginęli?
- Ha! Głupia! Jeśli myślisz, że śmierć lub nieśmierć są na tym Wieloświecie najgorszą rzeczą, która może cię spotkać, to się mylisz, kochanieńka.
- Wezmę różdżkę.
- Wezmę sztylet.
- Siedź, Limbo. Sama wezmę sztylet, różdżki poniechaj, Zaranna, przecież nie będziemy ich zabijać.
- Zabijać.
- Dusić.
- Nie będziemy. Nie dzisiaj. Już się napiłam dość krwi dziewiczej i dość ludzi pożarłam. A teraz...


Sama chata była niepozorna, ot, zbitek bali osadzony na takich samych fundamentach w środku dziczy, choć porośnięty winoroślą, tu i ówdzie wystawały chaszcze. Przed chatą wisiał kościany amulet. Prosty dom. Tym bardziej się zdziwili, jak wieko chaty rozwarło się, z wnętrza wydobył się skrzekliwy głos.
- Nie powinni byli tutaj przychodzić, na piekielne wrota! Nie powinni byli!
Starucha wylazła, hektycznie poruszając się na swoich chodakach, a jej kieca zawirowała, choć nie tak jak nos, pokryty parchami i brodawkami; twarz tonęła w zmarszczkach. Miała sztylet w swojej lewej dłoni, mały, pokryty znakami. Przecięła nim powietrze, kieca się wydęła, pofrunęła. Zaśmiała się jak oszalała, gdy pomknęła pod mostkiem.
- Albo jesteście beznadziejnie głupi, że tutaj przychodzicie, albo odważni. Albo na jedno wychodzi, przeklęci!
Poleciała prosto na Falster, a ta ledwie zachowała równowagę, gdy wiedźma wyhamowała dosłownie przed jej nosem. I znowu wystrzeliła w powietrze. Usadowiła się bliżej, potarła brodę pożółkłymi paznokciami i spojrzała na Peldevale'a; ten zauważył, że przymknęła jedno z oczu, a to drugie, nieruchome, szklane wybałuszyła na niego.
- No tak. Jedna zbyt piękna zdzirka, która myśli, kim to nie jest. Dwa githzerai, pfy! Było wam zostać w Limbo. Zresztą, i tak śmierdzicie. Hmm? A ta druga? Acha, jest i druga zdzirka, za to o zbyt długich łapach. Człowiek... Albo i nie człowiek. Nie człowiek. Ork. Śmierdzi prawie tak, jak githy, za to coure... O, tak, coure pachnie!
Zatańczyła, a z chodaków bryznęły iskry.
- Coure byłby wyglądał o wiele lepiej, mając jabłko w jego świńskim pysku. Te eldarińskie trepy nadają się tylko do jedzenia.
Podniosła rękę i policzyła.
- Dwa... Pięć... Ilu zjadłam...?
Przez dłuższy czas była zajęta tylko liczeniem.
- Śmierdzicie krwią. Szczególnie ty, githzerai. Zresztą, to nieważne. To, co macie na swoich dłoniach sprawi, że wkrótce zakosztujecie krwi... Własnej.
Parsknęła.
- Może i Myrrha jest głupia, że wpuszcza pod swój dach tych, co zostali najbardziej przeklęci, ale z pewnością Myrrha nie jest głupia, bo zaoferuje straceńcom coś za coś. Interes. Ork i coure też to mają. Zaraza. Kto raz dotknie przeklętego, ten sam przeklętym się stanie... Widzę, że drugie z gith też ma...
Pokazała swoją lewą rękę. Była nietknięta.
- Może powinna byłabym wam kazać się wynosić, skoro i tak umrzeć musicie. Nie, precz! - zamamrotała do siebie. - Dotknijcie, a zabiję.
Westchnęła przeciągle, spoglądając na wszystkich. Jeśli chciała zrobić wrażenie, to już jej nie chciało się go robić – przez parę chwil wyglądała po prostu jak stara, bardzo stara kobieta. Od niechcenia skierowała swoje kroki do chaty, dając znak, by weszli.
- Co? - rzuciła przez ramię. - Nie wchodzicie? Po toście tutaj przyszli, głupcy. Przecież ślepa nie jestem. Dwór widziałam. Satyra... Może satyra zostawimy na potem. Najpierw interes.
Wnętrze chaty było o wiele przestronniejsze, niż wyglądała na to sama chata; wkrótce jednak okazało się, że chata była tylko drewnianą nadbudówką do groty, która prowadziła nieco w głąb ściany skalnej. Wyglądało na to, że wiedźma nie uważała na to, co tak naprawdę mają do powiedzenia ci, którzy przyszli, bowiem co chwila wygłaszała w przestrzeń uwagi takie jak „głupcy”, lub „powinnam była przewidzieć”, albo też „trupy spraszam do domu”. Samo wnętrze chaty było ciemne, rozświetlane paroma świecami; czuło się stęchłe powietrze, mieszaninę słodkawych zapachów, czasem zaś, w półmroku, poruszył się jakiś kształt. Wiedźma wskazała zawalony utensyliami stół, przy którym niektórzy usiedli, zaś sama wybrała płytę wygasłego pieca. Obok stał athanor, o który podparła podbródek.
- Radzę wam posłuchać, robaki. Co prawda sama pewnie głupio robię, mówiąc, w co żeście wdepnęli, bo i tak niedługo ktoś was wpisze do Księgi Umarłych, zatem wyjdzie na jedno. W każdym razie, nie jesteście pierwsi, którzy padli ofiarą Siedmioczaru i, jak Moce Mocami, pewnie ostatnimi nie będziecie.
Przy tym spojrzała na eldarina: Jego jasne włosy kontrastowały ze skórzaną zbroją, którego skóra była pokryta gdzieniegdzie tatuażami. Splunęła ze zniechęceniem.
- Widziałam, kto was tak urządził – popukała po swoim szklanym oku w prawym oczodole. - I, choć podawał się za Sylena, nie był nim, choć widywałam go parę razy tutaj. Szukał tego, co ma diabelstwo... Prawda, dziecko?
Zwróciła się do diabelstwa.
- Nie, zostaw sobie tą plugawą kartę z księgi. Bo to karta z księgi, a owszem. Pytacie, z jakiej księgi? Prawda, githzerai, kogo to obchodzi. Ważne jest, co ta klątwa powoduje i jak ją można zdjąć. Powiem wam pierwszą część. Na drugą... Tak, głupiątka. Tutaj właśnie wchodzi mój interes. Ale, ale!
Zeskoczyła z wygasłego pieca i podążyła do niemal wygasłego paleniska, nad którym stał żelazny kocioł. Klasnęła, zapłonęło, zrobiło się nieco jaśniej. Zamieszała w kadzi, zagmerała, skosztowała chochlą i skrzywiła się.
- Zimne. Ale to nic nie szkodzi.
- O co chodzi z tą księgą, babko?
- zapytała Kinokk.
- Nie nazywaj mnie babką, wytrzeszczu – wypaliła Myrrha. - Gdyby githzerai nie były tacy kościści, to bym ich zjadła. Musicie wiedzieć, że... Ha! Powinniście dziękować, że to mnie właśnie znaleźliście! Gdyby to był kto inny... No! Klątwa budzi w was to, czym naprawdę jesteście. To jej istota. Czy to tylko tyle? Powinniście się tego bać, bo sami nie wiecie, co drzemie w was samych.
Ogień bulgotał sennie, a wiedźma sięgnęła po stary wolumin.
- Jedyne, o co powinniście się martwić, to wasze własne życie, ot co. I nie tylko zresztą o wasze kości-i-krew-i-mięso – wypowiedziała rachitycznym tonem – ale także to, co obija się w waszych zdolnogłupich główkach. W wielu legendach mówi się o Czarnej Księdze. Księdze, która była starsza niż Wieloświat. Księdze, w której każdy mógł dowiedzieć się, co go czeka i co czeka każdego z osobna, każdego robaka – a musicie wiedzieć, że wy jesteście przede wszystkim robakami – każdej rzeczy.
Przewróciła stronicę i wyrecytowała:

Była księga, przed wiekami
Krew broczyła stronicami
Na ludzi skórze napisana
Pogrzebana, zapomniana

Nikt nigdy tam jej nie wiedział
Co za diabeł w niej siedział
Księga z dawna zbrukana
Pogrzebana, zapomniana

Bierze ją głupi, straceniec
Złej wiedzy szuka odmieniec
Księga to lustro i zmiana
Pogrzebana, zapomniana

- Dość będzie. Skądkolwiek pochodzi strona, którą macie, nie musicie się martwić, bowiem wkrótce znajdziecie całą, to jest, jeśli dożyjecie. Ale nikt jeszcze nie przeżył tak długo, by znaleźć choć więcej niż trzy kartki. Ja sama znalazłam tylko dwie, zanim ją zdjęłam.
Uśmiechnęła się chytrze.
- Nie, nie łudźcie się, nie mam więcej. Spaliłam je, ale wiem, że wiatr zbierze popioły i znowu je odtworzy. Tak jest zawsze, gdy ktoś dotyka kart. Ale wiem, jak się zdejmuje klątwę. Nawet Milczący nie wiedzą.
Co robi klątwa, pytacie? Czy nie mówiłam wcześniej, że sprawia, że spotykacie samych siebie? Zresztą – zobaczycie, co mam na myśli, spotkać samego siebie. A wierzcie, mało kto wychodzi żywy, gdy zobaczy siebie samego... Poza tym, klątwa prowadzi do innych stronic. Tak długo, dopóki ktoś nie uzbiera całej księgi, dopóty klątwa będzie działać.
Klątwa wybiera tych, którzy mają ją nosić. Więc nie bądźcie tacy głupi i nie dotykajcie wszystkich w Sigil, gdy już do niego wrócicie!
Ale ja znam sposób, jak pozbyć się jej prędzej. To uczciwa przysługa, prawda? A więc posłuchajcie, oto moja cena, a nie żądam zbyt wiele: Mam wiele oczu, także w Sigil. A to, co mnie interesuje z Sigil, jest... Posłuchaj dobrze, Łaskobójco, ciekawe, czy poważysz się na to... Jakiś czas temu, jak niektórzy z nas wiedzą, w buncie więźniów zginął dawny faktol Czerwonej Śmierci, tak, że nowym została Alisohn Nilesia. Ciało nie zostało wydane Martwym, a nikt tak naprawdę nie wie, gdzie ono jest. Czy wiecie już, co macie mi sprowadzić? A może któreś z was woli poczekać, aż klątwa go dopadnie? Ha! Tak, odgadliście. Dajcie mi głowę Mallina, a powiem wam, jak usunąć klątwę. Dowiedzcie się, gdzie jest ciało...
Pytacie, jak mnie znajdziecie. Gdzie ja to miałam...

Schyliła się do jakiejś szafki, poszperała. Wyciągnęła coś. Była to zmumifikowana czaszka młodego ludzkiego. Była na pół wyschła, skóra kruszyła się, zaś gdy wiedźma wyciągnęła ją, odpadła dolna szczęka.
- Oderwijcie prawe oko, gdy będziecie gotowi. Wtedy będę wiedziała.
Na ten czas wiedźma zamyśliła się i oddaliła od zgromadzenia, całkowicie obojętna temu, co mówili.
- Portal do Sigil – nagle powiedziała – znajduje się na samym dnie przepaści. Widzieliście schody. Jeśli chcecie o coś pytać, pytajcie. A jeśli nie, to się wynoście. Dość się już na was napatrzyłam.


Cokolwiek wiedźma miała na myśli mówiąc, że klątwa budzi to, czym się naprawdę jest, dla niektórych przekleństwo manifestowało się aż zbyt konkretnie. Jeżeli chodzi o merkanta,stała się o pół metra większa, co wyglądało na lekkie oparzenie. Nie mówiąc o skórze po wewnętrznej stronie dłoni Gorristera, która okazjonalnie zmieniała się na zupełnie inną, czego ten nie mógł kontrolować. Jednak wyglądało na to, że to diabelstwo ucierpiało najbardziej z powodu genów, które w niej były: Wkrótce, w bolesnym procesie, Falster mogła obserwować, jak wyrzyna się jej długi ogon. Póki co, rogów nie miała.
Podróż do portalu minęła spokojniej, niż przewidywano, jako że nie zabawili u staruchy długo. Zresztą, mało kto liczył czas, skoro jedyną porą tej sfery był zmierzch. Mieli pochodnie, a więc mogli rozświetlić mgłę na tyle, by nie upaść na dno przepaści, o ile przepaść w ogóle dno miała, jak się wkrótce miało okazać. Schody skręcały się spiralą niżej i niżej, pochodnie wypalały się, wypalone pochodnie spadały w mrok. Było parę wnęk po lewej stronie, jednak zawsze okazywały się niegłębokimi pieczarami, dlatego schodzili niżej i niżej, aż mgła zasłoniła całkowicie widok na niebo, tak, że widzieli tylko schody i samych siebie.
We mgle zobaczyli światło, co ich zdziwiło. Wyglądało na to, że ktoś już szedł tą drogą.
Wnęka w skale była tym razem na tyle wielka, że nie była to zwykła pieczara. Na ścianach zostały doczepione pochodnie, które płonęły wiecznym ogniem, a było ich cztery. Wnęka miała parędziesiąt metrów długości, a na środku był ołtarz, otoczony głównie przez popioły. Tym, co zwracało uwagę na środku ołtarza była urna, po części wypełniona popiołami, a która była ozdobiona ognistymi motywami. Znajdował się także napis.

Drzwi w drzwiach do miasta
Moje imię jest Null i Ofiara
Aby umrzeć, daj mi coś z siebie
Aby umrzeć daj mi coś z jego
Krew po krwi, kość po kości
Nie chcesz umierać? Spójrz w cienie
I spotkaj siebie
Umrze mała część, drzwi otwarte
Cienista część, drzwi otwarte
Trudno i łatwo, boleśnie i boleśnie
Oto dwa sposoby otwarcia wrót

Rozglądając się wokół, stwierdzili, że czasami leżały pierścienie lub bransolety, kompletnie skorodowane i bezużyteczne. Na ołtarzu leżały tępe nożyce. Jednak nie to sprawiało, że atmosfera w tym miejscu była gęsta.
Cienie rzucane przez wieczne światło były nienaturalnie długie.
Latch-key mogła obserwować, jak stają się coraz dłuższe, mimo że płomienie nie podnosiły się. Cienie pięły się, jak macki, rozkręcając się coraz bardziej – teraz zajmowały już większą część pomieszczenia.
A później te najdalsze osunęły się ze ściany i z miękkim chlupotem zasłoniły wyjście, kompletnie bez tekstury, będąc po prostu czernią, która wyłapywała całe światło z pomieszczenia. Skręciły się jak mocne pędy dziwnej rośliny. Ściany pokoju, za wyjątkiem pochodni, które oświetlały tylko ich, były całe czarne.
Cień złapał Latch-key za kostkę. I nie chciał puścić. Nagle podłoga stała się miękka, a kawałki cieni, jak macki, oplotły ich nogi; ze ściany wychodziły niekształtne postacie, uzbrojone w cieniste kontury tego, co mieli ze sobą. Garl mógł rozpoznać kapiący ciemnością miecz Karach, a raczej jego replikę z cienia, Latch-key wyraźnie widziała jej zdeformowaną figurę powstającą z podłogi.
A w tym momencie popioły wywiało ze środka urny, ona sama zaś zapłonęła, a krew na tępych nożycach spłynęła. Cienie w absolutnym milczeniu szły w ich stronę.

 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 09-01-2010 o 19:52.
Irrlicht jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172