Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2010, 21:48   #87
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Wprowadzony do sali zebrań dziadyga sapał ciężko najwyrażniej nie nawykły do wspinaczki po schodach. Zgięty niemal w pół opierał się na swym kosturze i niemrawo ocierał mokre od potu czoło. Woń, jaka rozniosła się w pomieszczeniu, choć nadal niemiła powonieniu nie była już tak mdląca. Trąciła stajnią. Końmi i sianem. Bo i pierwszego rzutu okiem wystarczyło, by stwierdzić, że musiał i to całkiem niedawno dosłownie nurkować w stajennym poszyciu. Z włosów, zza kołnierza, łapciów, zewsząd wystawały żdżbła słomy i siana. Pozbawiony swych wczorajszych łachmanów dziś prezentował sobą obraz nie mniejszej nędzy w zdecydowanie za krótkich pocerowanych portkach i przyciasnej koszuli. Nie wiedząc co począć stał tak ze spuszczoną głową pochłonięty stanem obuwia.
- Podprowadzić bliżej! - zagrzmiały słowa komendanta twierdzy.
Pchnięty trzonkiem halabardy podkuśtykał bliżej stołu. Podniósł wzrok i nieśmiało rozejrzał się po zebranych, stole i samym pomieszczeniu. Widok ocalałych kart sprawił mu nieopisaną ulgę i zadowolenie. Trzęsącymi się dłońmi delikatnie składał karty jedna na drugiej nie zapominając o ułożeniu w sobie tylko znanej kolejności. Dopiero gdy się nacieszył, jakby wrócił do realnego świata. Wzrok dziada przeskakiwał z twarzy na twarz zebranych. Nieco dłużej zatrzymując się na obliczach kobiet, szybko ześliznął spojrzenie z twarzy Schwarzenbergera. Miętosząc w dłoniach zawój jakichś splecionych badyli odważniej spoglądał na wnętrze sali. Już szykował się by coś powiedzieć, gdy jego wzrok padł na oprawiony w drogocenne ramy portret Kaisera. Oczy dziada rozszerzyły się niemal wyłażąc z oczodołów. Żyły na skroniach spęczniały, skóra nabrała trupiobladej barwy, a z gardła wydobyło się zwierzęce:
- Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiyyyyyyyyyyyyyyy yiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii!!!!!!!!!!!!!!
Nieznana siła wprost ścięła go z nóg podcinając kolana. Nagłe szarpnięcie cisnęło człowiekiem jak szmacianą lalką o posadzkę. Z ciasno przyciśniętymi do ciała rękami, wygięty w łuk staruch podrygiwał konwulsyjnie, jedynie czubkiem głowy i szeroko rozrzuconymi piętami dotykając podłogi. I nieludzko wyjąc!

Uciekł. Oszalały w panice umysł opuścił udręczone ciało i pognał za siebie. Byle delej. Jak najdalej od tego, co przed sekundą widziały przerażone oczy. Na jedno mgnienie skrzyżował spojrzenia z koszmarną maską na obrazie. Przerażająca fizjonomia potwora wyrwała udręczoną duszę z bezpiecznej kryjówki i na nowo rzuciła w opętańczy wir wspomnień.
KOSZMAR POWRÓCIŁ I PONOWNIE SZCZERZYŁ KŁY

.................................................. .................................................. ....
Rusłan błysnął garniturem białych jak szron na stepie zębów.
- Hey. Jaczemir! Spoi piesniu!
Twarz mężczyzny przeszedł skurcz. Teraz? Kurwa...Jak można chcieć teraz słuchać ballad? Nigdy nie zrozumiem ich, drużynnikow. Rozejrzał się jeszcze raz. Teraz dopiero ogarnął w pełni horror jaki roztaczał się z każdej strony. Śnieg zmielony końskimi kopytami w krwawe błoto parował tworząc tumany bladej mgły. To polegli towarzysze wyciągali swe kościane ramiona w stronę kruków, które Pan Śmierci wysłał na żer. Ptaki kracząc zataczały powoli szerokie kręgi nad tym co niegdyś nazywano Uchodem. Resztki palisady dopalały się z trzaskiem oświetlając nieco pobojowisko i zastygłe w dance macabre ciała ludzi i krasnoludzkich najemników oraz plugawe truchła zielonych i kudłatych bestii. Zęby murów splugawionej kaplicy Sigmara Młotodzierżcy dymiły z popękanych kamieni ziejąc śmiertelną ciszą z pustych oczodołów osmalonych strzelnic. To tu miał miejsce najtwardszy bój. To tutaj żołdacy właśnie zaciągali końmi ścierwo na stos.
- Jaczemir. Szto ty. S uma zaszoł? - wyrwało go z odrętwienia.
Spojrzał na uśmiechniętą, zbryzganą posoką wąsatą twarz Rusłana. Wbił w błoto chutoru lepki, parujący od czarnej juchy miecz. Zgrabiałymi palcami sięgnął po instrument.
- Wódki daj....Da. Zaśpiewam tebie. Posłuszaj...
...Nic się nie kończy prostym tak lub nie
I nie na darmo giną wojownicy.
Dlatego mówię: To początek końca
A lud pijany wspina się na mury
Tu pustką zieją szańce barbarzyńców.
Strzeżcie się triumfu. Jest pułapką losu.
I nic nie znaczą wrogów naszych hordy
Jeden jest ogień, którym płoną stosy.
Miecz o dwóch ostrzach trzyma tępy żołdak.
Ja wam nie bronię radości, bo losu nie zmienią wam wróżby,
Ale pomyślcie o własnej słabości zamiast o triumfie nad ludami.
O straszne święto, co poprzedza zgon.
Szczęśliwe miasto pod rządami cara,
Rynki, świątynie, freski, poematy
Zbezcześci zabłocony but Rogacza.
Ślepota dzieci twych otwiera bramy.
Już brudna fala toczy się po polu,
Gdzie niewzruszenie tkwi czerwony koń.
Ach, jakbym chciał być jak oni. Być jak oni...
Ach, jak mi ciąży to co czuję. To co wiem.
Bawcie się, pijcie dzieci jak się bawić i pić potraficie...
Są ludy, co dojrzały do śmierci z rąk ludów nie dojrzałych do życia.
Są ludy, co dojrzały do śmierci.....*

* (zapożyczone od Jacek Kaczmarski z niewielkim udziałem licentia poetica)

.................................................. .................................................. ....

Biełuch gnał przez tundrę niesiony wrzaskiem i trwogą. Chrapał ciężko, wyciągał szyję i pędził. Gnał co sił ścigany hałłakowaniem pogoni. Grudy śniegu i lodu rozpryskiwały wokół mielone kopytami. Jeszcze staje, może dwie. Byle zdążyć przed wylotem jaru. Teren obniżał się, to dodawało im prędkości. Tak samo jak wściekłe powarkiwania ścigających. I przelatujące ze świstem pomiędzy jeżdżcami brzechwy orczych strzał. Ktoś stęknął trafiony.
Zwalił się na ziemię. Koń pognał dalej.To Artan, ten spod Erengraadu - pomyślał Jaczemir i dał Biełuchowi ostrogę. Nikt się nie zatrzymał. Nie zabrał rannego. Byle do wylotu, na równinę. Orki były coraz bliżej.
Zostało ich już tylko siedmiu. Wypadli na równinę i zmusili strudzone konie do ostatniego wysiłku. Wprost na las. Ktoś w pędzie zadął w róg. Linia horyzontu zamazywała się i drgała w rytm cwału. Mróz dławił oddechy, i radość triumfu. Ocaleli. I wykonali rozkazy. Bo ku nim jak lawina toczyła się siódma Kislevska księcia Borysa. Furkotały proporce ze złotymi gryfami i zielonymi niedźwiedziami landgrafa von Stirtza. Zaśpiewały lotki strzał. Las lanc minął ich i z trzaskiem wbił się w wylewający się z jaru orczy pomiot.
Ich był dzień. Zwyciężyli.

.................................................. .................................................. ....

Chłopiec klęczał na klepisku przed dworzyszczem i ze łzami w oczach rozcierał z goryczą stłuczony drewnianym mieczykiem nadgarstek. Jego oręż - wystrugany z cisowego drewna przez starego Mykołe taki sam mieczyk leżał w błocie dwa łokcie dalej.
- Nu, czewo smarczesz Jaczemir? Ja goworił. Trzymaj zastawę. - strofował malca stary szampierz - Choroszo Detleff. Zuch mołodiec!
Zuch mołodiec. Małpował ze złością chłopak. Ale on jest starszy ode mnie. I silniejszy!
- Dawaj jeszcze raz. I pomni. On jest silniejszy od ciebie. Siłą go nie pokonasz.
Wstał. Ręka i stłuczone kolano pulsowały bólem. Odebrał podniesiony przez Mykołe mieczyk. Spojżał bratu w oczy.
- Tym razem cię pokonam. Zobaczysz.
Na blankach palisady kazach zamłucił pałką o mosiężny gong. Gdzieś zza ogrodzenia odezwał się róg. Trzy razy. Na strażnicy zapłonęła mażnica. W stanicy zapanował rozgardiasz i rwetes. Kobiety wybiegały z domów dziękując Bogom. Mężczyźni ze śmiechem poklepywali się po plecach. W kaplicy rozkołysano dzwon.
Stary Mykoła z uśmiechem na ogorzałej twarzy patrzył, jak dwaj chłopcy porzuciwszy swój drewniany oręż na wyścigi biegli do bramy z okrzykiem: Papa! Otworzono wrota i na ulicę stanicy wtoczyły się kolasy, wozy i konni jeżdżcy. Pod amarantowym proporcem z rysunkiem czarnego łba dzika wjechał pan na włościach Mikulitz i Krasnograad władyka Pomir Nikolaicz Denhoff.
- Ha! A toście mi podrośli, malcziki.

.................................................. .................................................. ....

Ogień łapczywie pożerał drwa rzucone na palenisko kominka jednej z prywatnych komnat wielkoksiążęcych kremla w stolicy. Potężnej budowy mężczyzna odrzucił na blat rzeźbionego stolika pergamin. Przeczesał palcami długie włosy. Ogień zapląsał iskrami na klejnotach pierścieni. Polana strzelały z sykiem, wydobywając z mroku postaci ludzi zgromadzonych w pysznie zdobionej komnacie.
- I szto mnie sdiełat z toboju, Jaczemir Pomirycz?
Zapytany nie odpowiedział. Bo i po co? Było mu wszystko jedno. Nawet nie dlatego, że znajdował się w stanie alkoholowego delirium. Gdyby był w innym stanie i tak by go nic nie obchodziło. Poza piciem oczywista.
Monologującemu mężczyźnie to nie przeszkadzało.
- Tego, co znajduje się w tym raporcie jest dosyć, żeby dać cię katu. A może i inkwizytorowi. Przymykałem oczy na burdy u madame Biletnikowy. Przez palce patrzyłem na to, coś wyczyniał na podgrodziu. Głuchy byłem na skargi Jeseminych, Grunehoppów, nawet grafa von Dahna....i na tą chryję w Korotowsim Teatrze. Żebyś choć tworzył jak dawniej. Eh...
Przez długi czas słychać było tylko stłumione odgłosy z Placu Bohaterów i pękające szczapy w palenisku.
- To, co cię spotkało, cokolwiek to było, Jaczemirze Pomiryczu, nie powinno było się wydarzyć...W ogóle nie powinno się zdarzyć to, co spotkało ten umęczony kraj. Wszyscyśmy coś utracili. Jedni więcej, drugije mniej. Wajna...
Młody mężczyzna zgarbiony, podtrzymywany żelaznym uściskiem gwardzisty niemal zsunął się z ławy na której siedział. Gęsta ślina długą strugą zwisała z czarnej brody i nie chciała się oderwać. Nieprzytomnie omiótł swym jedynym okiem otoczenie.
- Rozdziobią nas kruki i wrony... - zabełkotał.
Książę Borys II wpatrywał się chwilę w jego twarz, podniósł pergamin. Zastanowił się jeszcze. Rzucił kartę w ogień.
- Wyprowadzić! - rozkazał krótko.
Kiedy w komnacie zostali sami, burgrabia Hans Johanycz von Basiloff spróbował jeszcze raz.
- Gosudar. Łaski...Służył, dwa goda walczył na stepie...Nie dekował przy dworze....Jego talent...
- Jego talent jest uże istoriju! - przerwał gwałtownie książę - Został tam, w górach Strany. Jak się nazywało to miejsce? Chołmski Werch?
- Gosudar...
- Dość! Zdecydowałem. Każ mu dać konia, trochę złota i nie chcę go więcej na oczy oglądać. Następna sprawa...

.................................................. .................................................. ....

Odłożył ostrożnie instrument na skrzynię. Jego oręż. Największy dar.
Starczy ćwiczeń. Choć melodie cisnęły się do głowy, a myśli same układały w strofy.
Jeszcze pół roku temu nie był pewien jutra. Sam w tym ogromnym kraju. Ze skromnym stypendium przyznanym przez stryja i listem polecającym przytulony do kupieckiej karawany, ze strachem w sercu i ciekawością w oczach przemierzał nieprzebyte bory Szirokowo Lesa. A dziś? Ha! Zaśmiał się w duchu. Dziś jest panem świata. Najzdolniejszy student Kislevskiej Akademii Umiejętności. Primus lirycus. Ulubieniec mistrza Jesienina. Niespełna dwudziestoletni młodzian, o którego występy zabiegały pierwsze dwory stolicy. Przed którym otwierają się szkatuły mecenasów i alkowy ich żon. A teraz miał śpiewać dla samego księcia na kremlu!
Przeczesał włosy. Dopiął haftki najlepszego kontusza. Myśli kłębiły się w głowie, kotłowały. Czy dobrze wybrał repertuar? Jak wypadnie? Zdoła oczarować dwór i samego księcia? Porwał kartę papieru. Pośpiesznie kreślił słowa chlapiąc kleksami inkaustu...
...w tej zbroi przejdę przez świat obojętnie,
Surowe prawdy życia mierząc wzrokiem,
Ani się gniewem kiedy rozpamiętnię,
Ani się ugnę przed losu wyrokiem.
Patrząc się z dala na kłamliwe rzesze,
Na ich zabiegi o błyskotki próżne,
Kamieniem na nie rzucić nie pośpieszę
I pobłażania jeszcze dam jałmużnę.
Niech się więc kończy owa sztuka ładna,
Co się zwie życiem, w cieniu cichej nocy,
Bo żadna rozpacz i nadzieja żadna
Nad mojem sercem nie ma już dziś mocy.*
Tak. Oto godny koniec dumki, nad którą pracował ostatnie dwie noce. A dziś ją wyśpiewa. Osuszył kartę. Włożył ją między strony księgi, do pozostałych. Porwał instrument i z nadzieją w sercu ruszył w noc. Sanie już czekały.

* (zapożyczone od Adam Asnyk)

.................................................. .................................................. ....

Dzieci, dzieci chodzcie się pobawić z żołnierzami
Bo w ostrzach mieczy słońce świeci, konie chwieją łbami
W uszach, oczach i nozdżach wre stypa much
Matki, matki puśćcie swe pociechy do wojaków
Bo włócznie, pałki i arkany gratka dla dzieciaków
Wciąż się śmieją i rozumieją bez słów...
...Ptaki, ptaki chodzcie się pożywić po żołnierzach
Nie byle jakie to ochłapy na ich drodze leżą
W uczach, oczach i nozdżach wre stypa much
Piaski, piaski dawno po was przeszły wojska w sławie
I nie chcą zasnąć rozrzucone czaszki po zabawie
Wciąż się śmieją i rozumieją bez słów...
Słowa makabrycznej żołdackiej piosenki odbijały się echem od skalnych urwisk. Jak donosił wywiad pacyfikacja Skalskiej Strany dobiegła końca, więc żołdactwo z zadowoleniem folgowało sobie głośno podśpiewując, śmiejąc się i pogwizdując. Od początku wojny nigdy nie widział wojska w takich nastojach. Niemal zapomniał, że tak może być w obozie. Niemal znów miał ochotę zaśpiewać.
...
W niecałą godzinę póżniej, przewieszony przez koniowiąz, ze związanymi jak u wieprza rękami i nogami, rzygający krwią nie miał już ochoty śpiewać. Chciał umżeć. Szybko. Bo śmierć była pewna. I pewne było też to, że nie będzie to śmierć szybka. Całe obozowisko dymiło usiane poskręcanymi trupami. Nikt nie usłyszał bębnów. Ani inkantacji. Ziemia pękała od zaklęć, jęzory ognia i żrącego gazu cieły powietrze i wszystkich na swej drodze. Atak nastąpił tak niespodziewanie i szybko, że nie było mowy o zorganizowanej obronie. Na oczach Jaczemira padła ostatnia reduta naprędce utworzona z powywracanych sprzętów i ciał obu walczących stron. Zanim odpłynął w niebyt spostrzegł monstrum, ogromnego, dotkniętego wieloma mutacjami Czarnego Orka. Obwieszony wojennym sprzętem i wojennymi trofeami potwór w rogatym hełmie ryczał i dosłownie wrzucał swoich wojowników na barykadę.
...
Pełzł, szedł, padał, wstawał i znów na nowo. Cała prawa połowa twarzy była jedną, wielką raną. Rwały poprzetrącane ramiona i strudzone ciągłym marszem nogi. Każde ścięgno udręczonego ciała wyło o ratunek. Ale dusza milczała. Był torturowany. Złamany tym, co kazał mu zobaczyć, i co mu zrobił Amishuruk. Stracił wszystko. Wyparł się nawet Bogów. Z przetrąconą duszą, jak golem podążał przed siebie tak, jak mu kazał Ten Co Rozłupuje Czaszki. Miał dotrzeć do swoich i opowiedzieć co zobaczył w Chołmskom Werchie. Co czeka ludzi. Nie zdążył. Wcześniej zapomniał.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 07-01-2010 o 22:38.
Bogdan jest offline