Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-01-2010, 23:11   #16
Thanthien Deadwhite
 
Thanthien Deadwhite's Avatar
 
Reputacja: 1 Thanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumny
Trójka nieznajomych sobie ludzi siedziała przy stoliku w barze Alcock wdając się w lekką dyskusję na temat Bena oraz tego, czemu prosił o spotkanie. Spoglądali na siebie nie bardzo wiedząc czego mogą od siebie oraz od federalnego oczekiwać, więc rozmowa nie kleiła się jakoś specjalnie. Zwłaszcza dziwnie w tym towarzystwie czuła się Rose, która wcale nie miała ochoty tutaj siedzieć. No bo co ją właściwie tutaj przygnało? Sama nie była pewna. Czekając więc na Benjamina - który spóźniał się już dobre dziesięć minut - rozglądała się po barze, przysłuchując się piosence Hey Jude, która płynęła cicho z podwieszonych tu i ówdzie głośników, a za pomocą rzutnika wyświetlana była na pobliskiej ścianie.

W pewnym momencie podszedł do nich lekko siwiejący mężczyzna pod pięćdziesiątkę, ubrany w drogi garnitur i z roleksem na ręku. Spojrzał na siedzących przy stoliku, po czym uśmiechnął się dość dziwnie.
- Dzień dobry państwu. Jak się państwo mają? - powiedział uprzejmie - Niestety muszą się państwo przesiąść, gdyż to miejsce jest zarezerwowane.


Mężczyzna wyglądał na szczerze zdziwionego, gdy zostało mu oznajmione, iż oni także mają na to miejsce rezerwację, a tym bardziej się zdziwił, gdy dowiedział się, że oni są umówieni z tym samym mężczyzną co on sam. Usiadł więc trochę na boku, mrucząc coś pod nosem o tym, że traci tylko niepotrzebnie czas. Poprosił jednak kelnera, który po krótkiej chwili przyniósł mu szklanicę jakiegoś płynu - sądząc po zapachu i kolorze najprawdopodobniej whisky.

Czekanie na Benajmina nieznośnie się przedłużało, zwłaszcza, że kelner co chwila pojawiał się przy ich stoliku, aby zapytać "coś do picia", "może jakieś późne śniadanie, albo wczesny lunch" czy różne inne jak najbardziej wyszukane propozycje. W końcu drzwi do Baru się otworzyły i tym razem stanął w nich Ben....

***

Agent FBI wszedł do lokalu z mocnym postanowieniem, że nie zdziwi się ilością ludzi przy odpowiednim stoliku, nawet jeśli będzie on pusty. Nie spodziewał się zobaczyć tam wielu osób, ale liczył choć na jedną lub dwie. Za dobrze znał życie, by wierzyć, że los i "przyjaciele" nie kopną leżącego. Niestety całe jego postanowienie wzięło w łeb, w momencie gdy wszedł. Od razu zobaczył bowiem, jak jeden z tych, których zaprosił, właśnie wstaje od stolika patrząc na swój markowy zegarek.

- On mi raczej nie będzie chciał pomóc, jeśli piętnaście minut stanowi dla niego problem - pomyślał z przekąsem Ben. Właśnie po to między innymi się spóźnił. To, o co chciał poprosić, nie było rzeczą ani łatwą, ani przyjemną, ani sprawą, którą przeciętny człowiek zajmuje się codziennie. Jeśli więc, ktoś nie był w stanie wytrzymać jego spóźnienia, nie spełni dla niego tym bardziej owej prośby.

Ben oddał kurtkę szatniarzowi i szybko spojrzał na czekających. Ten, który już wstawał, a teraz widząc Bena usiadł z powrotem, nazywał się Anthony Jonhsoon i był bogatym człowiekiem, który cały swój sukces zawdzięczał właściwie swemu darowi. Benjamin poznał go, gdy wspólnik rzucił mu oskarżenie o kupowanie nielegalnych informacji o złocie czy innych drogocennych kruszców "najpewniej od mafii sycyliskiej". Jak się szybko okazało prawda była taka, że Anthony miał po prostu szczęście do znajdowania odpowiednich miejsc, albo jak mawiali niektórzy dzięki odpowiedniemu darowi do szukania tych miejsc. Gerthart nie miał wątpliwości, że to właśnie Dar pomógł mu znaleźć małą odkrywkę złota gdzieś w Ameryce Południowej.

Drugim mężczyzną był Jake Calahan, który od jakiegoś czasu wolał na siebie mówić Nick. Nazwiska jednak Ben nie pamiętał, bo było na tyle dziwne i trudne, że jego pamięć po prostu tego nie ogarniała. Tego mężczyznę poznał dość przypadkowo. Kiedyś minął go na ulicy i poczuł przyjemny, a jednocześnie dość mocny zapach mandarynek. Po jakimś czasie udało mu się go namierzyć. Gdy trochę się o nim dowiedział, postanowił mieć go na oku tak samo jak kilku innych. Pierwsze słowa zamienili jednak też przez przypadek. Trafiło się bowiem, iż Ben idąc po ulicy z daleka zobaczył kroczącego spokojnie Nicka, a za nim obszczymura, który dość znacząco się rozglądał na wszystkie strony. Dla Bena było już wszystko jasne, jednak postanowił przyłapać dzieciaka na gorącym uczynku. Jake poradził sobie jednak z tym problem sam. Mimo wszystko doszło między nimi do wymiany kilku zdań, a później maili.

Obok niego siedziała Karen Feary, którą Ben znał dość dobrze i która w tych mrocznych czasach była jego jedynym światełkiem w tunelu. Wiedział bowiem, że chociaż ona go wysłucha, skoro już się tutaj pojawiła. Nie miał niestety pewności, czy zgodzi się na to, o co chciał poprosić. Nie widział jej już rok, więc nie wiedział jak poukładała sobie życie po traumatycznych przeżyciach jakich doświadczyła, a on z racji swego fachu był świadkiem.

Co do traumatycznych przeżyć nie inaczej miała się sprawa z kobietą siedzącą minimalnie na uboczu. Młoda, atrakcyjna, pełna pasji dziennikarka. Tak opisałby Rose Ann Black jeszcze spokojnie rok temu. Może dodałby, że tej pasji i ciągu do sławy ma aż za dużo i nie pomyliłby się w tej ocenie. Była po bolesnej stracie i to z własnej winy, ale tak to często bywa, gdy zadziera się z mafią.

Benjamin westchnął głęboko i ruszył w kierunku stolika. Wyglądał na przygaszonego, bo w gruncie rzeczy nie wiązał z tą rozmową wielkich nadziei. Trzeba było się jednak na jego miejscu łapać każdej możliwości i szansy. Podszedł więc do stolika modląc się w duchu, by ta szansa była realna.

- Witaj Karen - powiedział do kobiety z którą wymienił szybkie uściski - Jak Noah? Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze. - dodał, poczekał na odpowiedź i zwrócił się do następnej osoby.

- Rose miło Cię widzieć - wyciągnął do niej rękę - Dobrze będzie też Cię przeczytać ponownie. - poczekał na jej komentarz po czym odwrócił do Johnsoona.
- Anthony - uścisnął jego dłoń - gratuluje kolejnych sukcesów w branży. - mężczyzna skinął tylko głową, lecz nie odpowiedział, więc Ben zwrócił się do ostatniej osoby z wyciągniętą ręką.
- Nick - powiedział jedynie i spojrzał mu w oczy.

Po chwili federalny usiadł ciężko na wolnym krześle i zamówił tonic z wodą. Rozejrzał się spokojnie, mimo iż w nim szalała burza. Z jednej strony strach przed tym, co go czekało, strach który przenikał jego ciało już od dawna, strach, że nie zdąży sam ocalić sobie skóry, a przede wszystkim, że jego sny nie są ostrzeżeniami a snami proroczymi. Z drugiej strony czuł ciekawość i ekscytację, spowodowaną potężną wonią mandarynek, jakie odczuwał w lokalu. Nie było to dziwne, nigdy bowiem nie znalazł się przy jednym stoliku z czterema obdarzonymi. Moc jaką odczuwał była niemal namacalna, co tylko wzmacniało uczucie niepokoju i lęku.

- Dziękuje Wam, że zgodziliście się pojawić. Nim o cokolwiek spytacie, nim cokolwiek powiecie, proszę wysłuchajcie mnie, gdyż tak łatwiej będzie mi się skupić i zebrać myśli. - westchnął ciężko i napił się tonicu. - Sęk w tym, że to co chcę wam powiedzieć, wcale nie jest dla mnie łatwe. - spojrzał na Karen, a ona w jego oczach dostrzegła zmęczenie. Sama widywała je kiedyś, gdy patrzyła w lustro. Nick zaś słyszał myśli Bena, który czuł się zagubiony i nie do końca pewny siebie. Myśli w stylu "co ja tu robię" albo "to musi się skończyć" powtarzały się dość często. Nick nie za bardzo wiedział nad czym się federalny waha, jednak pewny był, że nie poprzestanie na prośbie, ale mimo wszystko postara się ich jakoś przekonać. Takie przynajmniej miał postanowienie.


- Żebyście pojęli jak ważne dla mnie jest to, o co chcę Was prosić musicie o mnie coś wiedzieć. Jestem obdarzony w jakąś specjalną zdolność, czy dar, czy jak sami chcecie to nazwać, tak samo jak i Wy, dlatego mam nadzieję, że mnie zrozumiecie, bowiem kto inny mi uwierzy? - tu zrobił przerwę i popatrzył najpierw na Anthonego, który wyglądał na bardzo mocno zdziwionego tym co właśnie usłyszał, oraz na Rose. Ona zaś miała wrażenie, że ktoś stuknął ją w głowę. Oni wszyscy byli obdarzeni? To nie było więc do końca normalne spotkanie. Ciekawość wzrastała.

- Moje zdolności z grubsza można nazwać jako - tu agent się zawahał, pomyślał chwilę - wieszczenie. Mam wizje. Niektóre działają niezależnie od mojej woli, inne sam potrafię kontrolować. Różnie z tym bywa. Tak samo jak z spełnianiem owych wróżb. Jedne spełniają się zawsze inne nie. Bardzo często, to mi udaje się zapobiec jakoś temu co widziałem. Zdarza się, że czasem wizje mnie oszukują, potrafię jednak rozpoznać, kiedy są one prawdziwe. Najsilniejsze i najbardziej trafne wizje mam przez sny. Nazwijcie to proroczymi jeśli chcecie. - tu po raz kolejny zrobił przerwę na łyk napoju. Pot spływał mu po czole.

- Od dość długiego czasu mam wciąż powracające sny, a właściwie sen. Jeden i ciągle ten sam. Jest to wizja tak silna, że gdy pierwsze kilka razy budziłem się w nocy z krzykiem, nie miałem siły zwlec się z łóżka. Czułem jak macki obłędu wkradają mi się do umysłu, czułem ból, który doświadczałem w snach, bowiem pierwszy raz w całym mym życiu, owe wróżby dotyczyły mnie i mojej - przełknął ślinę - śmierci.

Na chwilę zapanowała cisza tak głęboka, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Benjamin w końcu podjął.
- Śnią mi się potwory i bestie. Wszystko jest tak realne, ich odór, wrzaski, ból jaki ma zadają. Mój lęk. Uciekam przed nimi przez jakieś dziwne jaskinie, lecz zawsze mnie dopadają. Zawsze. Nie wiecie, jak to jest. - powiedział nagle drżącym głosem - Ja mam świadomość, że to prawda, jestem pewien, że to się zdarzy! Najstraszniejszy horror, najgorszy koszmar jest tylko małą cząstką tego, co widzę i czuje. Gdyby nie jeden detal w owym śnie, popełniłbym już dawno samobójstwo. Nigdy bowiem nie czułem nadchodzącej katastrofy i to tak bolesnej. Mam czasem wrażenie, że jakbym sam się zabił, byłoby to lepszym rozwiązaniem niż czekać na ich przyjście. - zamilkł i próbował się pozbierać bo wyznaniu jakie właśnie zrobił. Anthony poruszył się niespokojnie.

- O jakim detalu mówisz? - spytała wprost Rose, w której dziennikarska żyłka wciąż pulsowała.
- W tej wizji - zaczął znowu Ben - pojawia się pewien przedmiot, który potrafi uratować mi tyłek. Świeca, która zapalona odstrasza te stwory. Jest to jedyna nadzieja na mój ratunek - powiedział wprost spoglądając na tych, którzy go słuchali. Jaka była ich reakcja? Co sobie teraz myśleli? Czy chcieli oddać go już do wariatkowa, czy może uciec od niego jak najdalej? Ben spodziewał się, że i to i to naraz.

- Przejdźmy więc do sedna - powiedział nagle. - Od niedawna wpadła mi informacja, gdzie ta charakterystyczna świeca może się znajdować. Należy do pewnego ekscentrycznego milionera, który jest kolekcjonerem antyków. Wiem zarówno dzięki snom i wizjom, jak i pewnym dojściom, że owa świeca znajduje się w jego eksponatach od dawna. Jest to typ człowieka, który nigdy nie sprzedaje swych zbiorów. W najbliższych dniach, mężczyzna ten wystawia przyjęcie dla elit, na które mogę wkręcić kilka osób. Myślę, że - powiedział cicho, westchnął i dokończył - to będzie najlepsza okazja, by go okraść.

Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Zdziwienie, rozczarowanie, wielkie oczy czy szczęka w dół. To tak najkrócej. Oraz złość. Anthony zerwał się z krzesła.
- Ty chyba żartujesz! Mamy robić coś takiego z powodu jakiś Twoich omamów?! Zwariowałeś! Jesteś szalony! Powinni Cię zamknąć! I to od razu. Ja umywam ręce, na mnie nie licz!
- Idź, ja Cię nie trzymam, sam jednak wiesz, że ja Ci pomogłem, Ty mi też byś mógł. - powiedział ze spokojem Ben. W końcu w takich sytuacjach podobno sprawdzał się najlepiej.
- To było co innego! Poza tym nie narażałeś się na łamanie prawa! Przecież, przecież Ty sam jesteś stróżem prawa! Jak możesz je łamać!
- Jeśli nie rozumiesz, to nic tu po Tobie. - powiedział cicho Ben - pamiętaj tylko o Paragwaju. - dodał już ostrzejszym głosem, na co Anthony najpierw zrobił przerażoną minę, potem szybko zbladł, następnie zrobił się czerwony jak burak i szybko zabrał kurtkę oraz zniknął za drzwiami lokalu szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać.

Nastała cisza.

- No to teraz wasza kolej - skierował się do pozostałej trójki. - Co mi powiecie? Jeśli zastanawiacie się jak stąd teraz wyjść, to wam pomogę. Idę do łazienki. Jak wrócę i nie zastanę żadnego z Was to będę wiedział, a Wam będzie łatwiej. Przynajmniej nie będziecie się musieli tłumaczyć.

Mężczyzna wstał i poszedł do łazienki.

Trójka dopiero co poznanych osób spojrzała na siebie. Ktoś musiał zrobić pierwszy ruch.
 
__________________
"Stajesz się odpowiedzialny za to co oswoiłeś" xD

"Boleść jest kamieniem szlifierskim dla silnego ducha."
Thanthien Deadwhite jest offline