Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2010, 21:28   #48
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Cisza. Na początku słyszałam tylko ją. A raczej nie słyszałam nic po prostu. Zimne mury zrujnowanego pustostanu piętrzyły się wysoko ponad moją głową. Bez końca, jak okiem sięgnąć. Spiralna balustrada wiła się wzwyż jak jadowity wąż, nosiła w sobie jakąś żywą groźbę. Nic dziwnego, że obleciał mnie strach. Jestem przecież tylko małą dziewczynką, prawda? Nie. Nie prawda. To tylko śliczna miła skorupa w którą ktoś wtłoczył moją duszę. Duszę? Nie, to złe słowo. Chyba tylko ludzie posiadają duszę. Tchnienie boga. Czy ja mam w sobie czyjeś tchnienie? Spreparowaną ludzką ręką iskrę, na kształt tej boskiej? Może. Ale jestem tylko falsyfikatem, marną podróbką cudu kreacji.

Zadarłam głowę w górę podziwiając bezmiar rozciągającej się nade mną przestrzeni. Szłam tak długo, że prawie zapomniałam po co zmierzam na ten cholerny dach. Nie czułam upływu czasu. Coraz bardziej jednak przesiąkałam tą grobową atmosferą. Moje bose stopy opadały raz za razem na zimną betonową posadzkę. Przejmujący chłód wypełniał mnie całą od środka, tak jak woda zalewa płuca tonącego. Czy tonęłam? Chyba tak. Tonęłam w rzece strachu i beznadziei. Pożałowałam nagle, że tak głupio wyrwałam się na ten samobójczy spacer rodem z filmowego dreszczowca. Trzeba było zostać z Konradem i Władysławem. Zapragnęłam nagle zawrócić. Albo nie, lepiej ich zawołać. Niech do mnie przyjdą, niech mnie stąd zabiorą. Ale czy to byłoby fair? Zawsze byłam sama. Lepiej będzie jak tak pozostanie. Nigdy nie czułam więzi z drugim człowiekiem. Nigdy. Zaczynam podejrzewać, że nie jestem do tego zdolna. Ciekawe co myślą o mnie inni? Widzą zagubione biedne dziecko, którego w moim środku nie ma. Nigdy nie było.
Chwiejnym krokiem weszłam na dach. Płatki śniegu... Zwiastun czegoś potwornego. Stanęłam z nim w oko w oko. Z istotą utkaną z cienia.
Byt ów wydawał mi się tworem tak nieludzkim, tak nienaturalnym. Sprzecznym z naturą bardziej nawet niż ja sama.

Nie bałam się w obliczu końca. Cały strach uleciał ze mnie nagle, jak powietrze z przekutego balonu. Byłam już pusta w środku. A jednak dziwnie kompletna.
Im mniej posiadamy tym mniej mamy do stracenia. Ja nie miałam nic. Poza może wolnością i życiem. Pierwsza nadal wydawała mi się bezcenna. Drugie to konieczność, zakorzeniony głęboko instynkt przetrwania, który nosi w sobie bodaj każda żywa istota. W obliczu końca pozostała mi jedynie wolna wola. Nikomu nie pozwolę się złapać, nikt mnie już nie spęta. Wiem jak to jest, żyć w klatce, pod dyktando innych. Ponoć wolna wola definiuje człowieka. Skok w zamgloną czeluść miał być właśnie aktem mojej wolnej woli, sprawdzianem mojego człowieczeństwo. Koniec końców może było jednak we mnie więcej z człowieka niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać?
Było w tym coś z magii, jakaś doza liryzmu i patosu. Rozłożyłam ręce i pozwoliłam mojemu ciału poddać się grawitacji. Czułam się jak ptak. Cudownie.



Wstrząs nadszedł po przebudzeniu. Życie mnie zaskoczyło. Przecież powinnam być martwa. Powinnam, prawda? Przecież zdążyłam już się pogodzić z nieuniknionym.
Ujrzałam nad sobą mnogość twarzy. Znajomych i obcych zarazem.
Ciało działa czasem szybciej niż rozum kiedy strach je napędza. Dłoń bezwolnie powędrowała do plecaka, cofnęłam się pod ścianę z lufą wycelowaną w tłum małoletnich gapiów. Nie mogłam zapanować nad rozbieganym wzrokiem i świszczącym oddechem. Panika. Wypełniała mnie od stóp po czubek głowy.
Byłam przekonana, że ktoś z nich mnie zdradził. ONI już wiedzą, że tu jestem. Może nawet są już w drodze? Bo ten sen, ten sen... tak realistyczny i przerażający zarazem. To musiała być ICH sprawka, bo jeśli nie ICH to czyja? Miałam wrażenie, że mnie obserwują. Jakieś diaboliczne niewidzialne oko wbite wprost we mnie, czujne i rozbawione. Drwili ze mnie. Napawali się moim strachem i goszczącym w mym sercu zamętem.
- Ewka, skąd masz broń? Czyś ty zwariowała? - uspokajający głos Jurka zmusił mnie bym zogniskowała na nim wzrok. Dziewiętnastoletni punk. Taki dziecinny, zagubiony w ramach, które narzucał mu świat. Tak dobrze jest żyć w iluzji, nie mieć pojęcia o grozie miejsca w jakim przyszło nam żyć. Ale ja wiedziałam. Dlatego tacy jak on nigdy mnie nie zrozumieją a ja nie zrozumiem ich.

Nie chciałam na Jurka patrzeć, czułam się winna. Wyciągnął do mnie pomocną dłoń a ja ją odtrąciłam. Zawsze odtrącam. Już wiele razy przerabiałam ten schemat. Ale przecież nikomu nie można ufać. Jestem tylko zwierzęciem na które poluje zbyt wiele drapieżników. I nigdy nie można wiedzieć w kogo ów drapieżnik się wcielił. Widzisz przyjazną twarz, ale to mogą być tylko pozory. Widzisz smutne niebieskie oczy trzynastolatki, jej śliczne miodowe loki i delikatne dłonie i nie możesz nawet podejrzewać, że te dłonie bez wahania pociągną za spust. Jeśli mam wybór: zabić albo znów trafić do swojego więzienia, to tak jakbym nie miała wyboru.
Zgarnęłam z ziemi plecak i wybiegłam na zewnątrz.

Znowu sama. Jak bezpański pies. Nie mogę tam już wrócić. Co więc teraz? Kolejny pociąg wybrany na chybił trafił? Znowu tułaczka? Ucieczka jest jedynym życiem jakie znam, jedynym celem jaki kiedykolwiek posiadałam.
Nie pamiętam jak dokładnie znalazłam się na dworcu. Nogi same chyba mnie tam poniosły. Znajoma ścieżka, jedyne miejsce, które odwiedzałam więcej niż jeden raz.
W poczekalni spędziłam blisko godzinę. Chciało mi się spać i było mi zimno. Znów ogarnął mnie ten trupi ziąb, jakby ten sen wyssał ze mnie całą normalną ciepłotę. Listopad przyniósł ochłodzenie a ja jak na złość nie miałam ciepłej kurtki. Dwie warstwy swetrów i dziewczęcy wiosenny płaszczyk. I glock wetknięty za pasek spodni. Normalna mała dziewczynka czekająca na pociąg. Tak mogłam wyglądać. Tak chciałam wyglądać. Przeciętna bezbarwna jednostka.

Strumień zwariowanych myśli przeleciał raz jeszcze przez mój wycieńczony umysł. Dokąd teraz? I sen... Ten sen... Czy była to pułapka? Powinnam odnaleźć tego księdza czy uciec, jak miałam to w zwyczaju?
Myślałam o Władysławie i Konradzie. Czy naprawdę istnieli? Czy ONI podetknęli mi ich pod nos? A może tkwiłam w czymś zupełnie innym a towarzysząca mi od zawsze paranoja tylko zniekształcała rozpościerający się przede mną obraz?

Międzylesie. Kilka przesiadek autobusowych, marsz w rzęsistym deszczu i już byłam na miejscu. Mijani przechodnie wskazali mi drogę do kliniki. Patrzyli na mnie podejrzliwie, a może znów sama to sobie wmówiłam?
Miałam wątpliwości czy wejść do środka. Każdy mój ruch, każdy krok determinował strach. Zawsze. Żeby mnie tylko nie złapali, żeby nie wpadli na mój trop. A teraz chciałam niejako sama się im podłożyć. Co jeśli czekają w środku?

Szpital napawał mnie niechęcią. Nie, nie niechęcią. Wstrętem. Trzewia skręcały się na samą myśl o zapachu wypełniającym tamte korytarze. Wspomnienia zalały mnie nową histeryczną falą. Białe kitle, strzykawki, pasy krępujące dłonie i łydki... Widok doktora D. aplikującego mi kolejną dawkę elektrowstrząsów. Strach zacisnął się na moim gardle niczym konopny sznur. Nie, nie mogę tam wejść. To ponad moje siły.

Odwróciłam się na pięcie gotowa stamtąd uciec. Uczyniłam jednak kilka zaledwie kroków i znów stanęłam jak wryta. Dostrzegłam go na ulicy, zmierzał wprost na mnie. Przystojny mężczyzna w średnim wieku. Ubrany w prochowiec, uzbrojony w parasol.
Konrad.
Nasze spojrzenia zderzyły się jak dwa tiry podczas drogowej kolizji. Czułam w swoim wnętrzu niemą eksplozję zaskoczenia. Odebrało mi to oddech, podcięło nogi. Chciałam uciec ale nie potrafiłam się ruszyć. Mało tego, osunęłam się na płyty chodnikowe i usiadłam, jak głupia, w deszczowej kałuży. Może miałam szeroko otwarte usta, nie jestem pewna. Wszystko było już jasne. On istnieje. Ten sen więc nie był tylko snem. Ale do czego to wszystko zmierzało? Byłam tylko ogniwem jakiegoś nadnaturalnego łańcucha przyczynowo skutkowego. Los wplótł nas wszystkich w swoją grę, obsadził jako pionki. A może nie los? Może bóg? Widziałam przecież to coś na dachu, czułam grozę jego bliskości. To było nadnaturalne, nieokreślone. Przywodziło na myśl piekło.
Krople deszczu skapywały z czubka mojego nosa i opadały na beton. Obserwowałam ich lot w dół i przypominałam sobie mój własny upadek ze szczytu zrujnowanego wieżowca. Nie mogłam podnieść wzroku. Czekałam.
Widziałam jego stopy. Eleganckie, skórzane półbuty zatrzymały się tuż przy moich znoszonych trampkach. Przykucnął przy mnie i ujął delikatnie za podbródek. Zmusił bym spojrzała mu w oczy.
- Ewa – powiedział po prostu. Bardziej stwierdził niż zapytał.
- Konrad – odparłam przecierając podkrążone oczy. - Miałam wejść do środka ale... ja nie mogę...
Słowa uwięzły mi w gardle. Wiedziałam, że to głupie, siedzieć tak w kałuży w publicznym miejscu. Pewnie rzucałam się w oczy a ja tego unikam. Zazwyczaj. Wtapianie się w tłum jest bezpieczne. Co więc u licha robię? Trzeba było wsiąść w pierwszy pociąg gdziekolwiek i zwijać się z tej cholernej pogrążonej w deszczu Warszawy. Tkwiłam jednak w miejscu, jakby pogodzona z losem. Niech się dzieje cokolwiek ma się wydarzyć. Nie można uciekać w nieskończoność.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 12-01-2010 o 17:41.
liliel jest offline