Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2010, 16:05   #47
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Już od jakiegoś czasu mijali widoczne na poboczach pozostałości niedawnej roboty drwali. Bór rzedł nieco, światło pochodni ujawniało coraz to większe wolne przestrzenie między wielkimi dębami. Mrok – przeciwnie, był środek nocy i gdy tylko oddalić się na metry od powozu we wszystkich kierunkach rozpoczynała niepodzielne panowanie idealna ciemność. Tymczasem na drodze, z ciemności lasu wyłaniał się po lewej stronie traktu coraz rozleglejszy obszar pozbawiony drzew, obecność wielu sterczących z ziemi pniaków świadczył o intensywnym nadal wyrębie w tej okolicy. Zapach świeżo ściętych drzew witał podróżnych, a już po chwili widać było ułożone bele wielkich pniów, powiązanych potężnymi sznurami. Potem wśród zmroku zamajaczyły wysoko ostre kształty, gdy podjechali bliżej, przekonali się, że były to zaostrzone czuby drewnianej palisady. Nie była to palisada tak potężna jak ta, która chroniła punkt przeładunkowy na ostatnim rozjeździe dróg, gdzie Stara Droga krzyżowała się z traktem na Guyden. Mimo to stojąca wewnątrz ostrokołu gospoda, której znad parkanu widoczna była tylko górna część, była całkiem dobrym punktem obronnym na wypadek zaistnienia takiej potrzeby, a na dodatek palisada chroniła przed rabusiami czy podchodzącą zwierzyną pozostawione na sporej wielkości placu wozy. Na otwartej przestrzeni pośród zalesionych mil drakwaldzkiego lasu gospoda należąca do kompanii przewozowej Biegnący Wilk była dla podróżnych niczym pustynna oaza.

Wypuszczeni wcześniej przodem jeźdźcy zdążyli uprzedzić gospodę o ich przyjeździe, więc obudzona czeladź otwierała już szeroką, w całości wykonaną z drewna bramę. Konwój zjechał z traktu, by przez rozwarte na oścież wrota wjechać do wewnątrz ogrodzonego nierówną, krzywą palisadą obszaru. Na otwartej wieżyczce wartowniczej umiejscowionej nad bramą paliły się pochodnie, niewyraźne postacie w skórzanych lekkich hełmach uzbrojone w łuki przyglądały się uważnie z góry na wtaczający się do środka wcale niemały tłum. Rzadko gospody takie jak ta gościły tak wielką ilość podróżnych naraz, rzadko ostatnio widywało się też tak liczną formację strażników dróg.
Mimo iż plac ogrodzony ostrokołem był bardzo duży, a stał na nim tylko jeden powóz kompanii, klepisko błyskawicznie zapełniło się hochlandzkimi konnymi i konnicą Talabelandu. Jeńców spędzono na razie na środek placu, skąd zmęczeni i ponurzy obserwowali tonące w ciemnościach solidne zabudowania gospody i przylegającej do niej przestronnej stajni, która wyglądała na rozbudowaną i wzmocnioną oborę. Jasper stał między nimi, zmęczony marszem jak inni i jak inni ponury. Dygotali z chłodu. Nie zapowiadało się, by dano im pić. Wiedział, że i tak tylko obecność dowódcy chroni jego i kamratów przed samosądem ze strony strażników dróg. Zbyt wiele krwi rozlano po obu stronach. Zbyt wiele razy sami nie mieli dla nich litości, by teraz spodziewać się miłosierdzia… Jasper, oddychając ciężko, popatrzył dalej w półmrok, gdzie stał powóz goszczący nadal w swoim wnętrzu anioła. Jakiś kształt ludzki zbliżał się właśnie do wozu, powłócząc nieznacznie lewą nogą.

Wypuszczony specjalnie osobnik o tępej i zaspanej bardzo twarzy, zapewne pracownik kompanii przewozowej, poprowadził powóz między parskającymi wszędzie wokół końmi, oraz między sporadycznie pozostawionymi również w wewnętrznym kręgu za palisadą rosłymi drzewami, aż do wyznaczonego miejsca. Podróżni słuchali w tym czasie jego rozmowy z powożącym jeszcze nadal strażnikiem. Chłop zaklął siarczyście, gdy usłyszał o napadzie i jeszcze raz, dużo wstrętniej, gdy strażnik oznajmił mu śmierć woźnicy, najwyraźniej dobrego kompana. Potem trwało milczenie, a może rozmawiali po prostu ciszej.

- Mata go?! – stęknął nagle głośniej jeden z głosów – Samego Alego?! No to nie dziwota, że tyle tu zbrojnych… I tyle trupów z wami… No że też Schredder tego nie dożył, cieszyłby się, bandyci kiedyś splugawili mu dziecko…

Strażnik mruknął coś cicho. Potem drzwi powozu skrzypnęły i podróżni zobaczyli tępą mordę, która tym samym głosem przemówiła:
- Eee… Ślachetni państwo pozwolą na zewnątrz… - mężczyzna wykonał zachęcający gest brudną dłonią – Kompania przewozowa Biegnący Wilk zaprasza na nocleg do swej gospody, tylko dla naszych podróżnych taniej łóżka i gorące posiłki.

Była to prawda, wiedział o tym każdy kto podróżował Starą Drogą, ci, których stać było na opłacenie powozu, mogli liczyć też w gospodach kompanii na korzystne stawki, zauważalnie niższe od tego, co musiał zapłacić przygodny wędrowiec chroniący się na noc w tych przybytkach prosto z traktu.
Wszyscy pasażerowie jeden po drugim opuszczali wóz, stając z ulgą na ubitym nogami i kołami klepisku, rozprostowując kości i rozcierając ścierpnięte miejsca. Strażnika na koźle już nie było, a niezbyt widoczny w półmroku brzydki chłop przyglądał im się ciekawie, każdemu z osobna. Nie ozwał się ni słowem o napadzie, wykazując zaskakujący dla kogoś o tak tępej facjacie takt. Tylko raz, gdy zobaczył nieznajomego o nieobecnej twarzy, odezwał się i okazało się, że dla niego samego nieznajomy jest znajomy.

- O, znowu się widzim. Wróciłeś jednak, panie? A ta piękna pani, coście razem wyjeżdżali, to…

Takt szlag trafił. Brzydkiemu wystarczył tylko jeden rzut oka na przystojnego, by pojąć prawdę i zrozumieć, że lepiej było się nie odzywać…

- Wybacz, panie…- jęknął smutno i spuścił głowę – Nie chciałem… A ostrzegałem, coby lepiej po ciemnicy na szlak nie ruszać…

Chrząknął. Dookoła, w ciemności, którą rozświetlały tylko nieliczne pochodnie na ostrokole i parę w rękach jeźdźców, którzy zdążyli już pozeskakiwać z wierzchowców, słychać było parskanie zwierząt i szum wielkich drzew. Znów zrywał się wiatr, roznosząc po placu zapach świeżo ściętych bali i ten drugi, świeżą woń końskich odchodów. Gdzieniegdzie, podekscytowane głosy w mroku omawiały ostatnie, sensacyjne niewątpliwie wydarzenia. Środek nocy fundował też naprawdę niską temperaturę, mimo futer podróżni dygotali z zimna.

- Tędy… - przerwał milczenie i zgiął się w krzywym ukłonie – Pozwólcie za mną, do gospody. Trza mi poświadczyć oberżyście, żeście kompanii klienci. Chodźmy wartko, bo tam już coś widzę dowódca konnych coś z nim obgaduje, oby miejsca w łóżkach się ostały...

Istotnie, gdy podeszli za powłóczącym jedną nogą przewodnikiem bliżej, po ścieżce ubitego najbardziej klepiska ku zabudowaniom, przed samym wejściem do solidnie pobudowanej gospody, pod kołyszącym się na wietrze drewnianym znakiem przedstawiającym biegnącego wilka, zobaczyli jak dowódca Aberhoff rozmawia tam z niskim człowiekiem o nalanej twarzy, przepasanym brudnym fartuchem. Już z daleka widać było, że temperatura rozmowy jest dość wysoka, głosy były podniesione, oficer prawie pokrzykiwał na otyłego gospodarza, ten chyba nie chciał się na coś godzić, odwracając z uporem wzrok i krzywiąc się niechętnie. Parę dobrych metrów dalej, do stajni wprowadzano konie, a w ślad za nimi eskorta poganiała już do środka ustawionych gęsiego, spętanych nadal zbójców. Wyglądało na to, że noc przyjdzie spędzić im właśnie tam. Za idącym jako ostatnim ze zbójów Jasperem i eskortą zamknęły się z głośnym skrzypieniem wrota do stajni, które zawarli inni strażnicy.
Gdy pasażerowie prowadzeni przez brzydkiego chłopa podeszli bliżej gospody, sprzeczająca się dwójka zniżyła nieco głosy. Teraz podróżni dostrzegli również, jak dalej w mroku, pod ścianą budynku stoi zakuty w kajdany herszt bandytów, otoczony paroma rosłymi strażnikami z obnażonymi ostrzami. W tej samej luźnej grupie, ale bliżej wejścia, stało też dwóch talabecczyków, pilnujących mężczyzny, który wcześniej w powozie przedstawiał się jako Luitpold. Ci nie mieli wyciągniętej broni. Lui obrzucił przechodzących tuż obok podróżnych dziwnym, strapionym wzrokiem.

Wybałuszył nagle oczy, bowiem poznał jedną z nadchodzących od strony powozu postaci. Ona również go rozpoznała, spojrzenia znajomków spotkały się i wyraz zdziwienia przemknął przez moment zarówno na jednej, jak i drugiej facjacie. Było zbyt ciemno, aby ktokolwiek inny zwrócił na to uwagę, ale każdy z nich wiedział że ten drugi go rozpoznał…

Przewodnik o tępej twarzy zatrzymał się, jak i cały ciągnący za nim pochód. Teraz pasażerowie powozu idący z przodu mieli przed oczyma scenę rozmowy karczmarza z dowódcą straży, a ci, co dreptali nieco z tyłu, stanęli tak blisko Luitpolda i jego eskorty, że mogliby się dotknąć. Strażnicy trzymający Luiego wyglądali na dość zmęczonych, nie cofnęli się, chyba nawet nie chciało im się utrzymywać odległości między schwytanym przestępcą a podróżnymi – albo może Lui nie stanowił bezpośredniego zagrożenia dla innych. Tak jak i pasażerowie, przez jakiś czas przysłuchiwali się rozmowie dowódcy z oberżystą.

- Zakończmy tę dyskusję. – mówił Aberhoff, kręcąc sumiastego siwawego wąsa – Swoich praw możecie dochodzić w miejskim ratuszu, jeśli chcecie. Koło południa, jak konie wreszcie odpoczną, odjedziemy. A goście nie będą się skarżyć, bo i tak śpią, a zanim się na dobre obudzą, nas tu już nie będzie. Nic grosiwa nie stracicie, a jeśli będziesz mnie dalej denerwował, to pogadamy inaczej.
Gruby oberżysta, sięgający głową niewiele więcej ponad pierś rosłego dowódcy zwrócił wzrok ku nadchodzącym podróżnym, którzy po krótkim postoju ruszyli dalej wprost do nich.
- Dobrze więc, ale dam na nich jeden pokój. – powiedział do strażnika, a potem pokazał dłonią pasażerów, jakby dla potwierdzenia swych słów – Proszę, jeszcze przecie nowych podróżników naszej kompanii muszę pod dach przyjąć! Chyba nie każecie, Panie Aberhoff, strapionym ludziom, co ledwo z życiem uszli, chwili spokoju w porządnym łóżku odmówić i koszmar jeszcze raz w jednej stajni z tym barachłem przeżywać?
Wąsacz popatrzył z kamienną twarzą na zbliżających się gości.
- Oczywiście, że nie. – odparł poważnie do oberżysty – Niech będzie. – odszedł do stojącej nieopodal grupki i rozległ się jego rozkaz – Gotować więźniów. Idziemy.

Nalany oberżysta tymczasem witał już podróżnych, mimo że zaspany, był dość uprzejmy otwierając szerokie drzwi wielkim, zardzewiałym kluczem i zachęcając do wejścia. Obrzucał przy tym ich spojrzeniami, zwłaszcza nieznajomego pasażera powozu. Niewiele dało się powiedzieć po ciemku o budynku, był z pewnością podmurowany, w większości drewniany i raczej toporny niż robiący wrażenie, choć miał chyba więcej niż jedno piętro. Gospoda po nocy wyglądała prawie na wymarłą, w żadnym z okien nie paliło się światło, a od sieni wiało ciemnością i stęchlizną.

- Zapraszam, zapraszam…- stękał spocony mocując się z drzwiami – Się trochę zacinają ostatnio… Aha, mówią mi Buran. Innych byśmy po nocy nie wpuścili, ale dla naszych szanownych klientów zawsze stoimy otworem. Jedno upraszam hałasu nie robić, coby innych podróżnych nie pobudzić. Dziś już tylko do pokojów zaprowadzę, po tym co przeżyliście pewnie marzycie tylko o odpoczynku, ale jutro od rana sala z wyszynkiem stoi do dyspozycji…
Poprowadził ich przez dużą tonącą w ciemności sień, gdzie pachniało słomą i błotem, w lewo, mijając kamienne schodki wiodące do podwójnych solidnych drzwi i nagle zapalił kaganek. Coś zafurkotało cichutko, a dziewczyna krzyknęła nagle głucho i krótko, bo po jej buzi prześliznęło się muśnięciem coś małego i włochatego.
- Ćma jeno, panienko…- machnął ręką oberżysta – Chodźmy dalej.

Chwilę później stali już u podnóża szerokich drewnianych schodów prowadzących na górę. Buran postawił kaganek na małej półeczce i postękując z wysiłku wyjął zza pazuchy wielki pęk pordzewiałych kluczy. Metal zachrzęścił nieprzyjemnie, aż Kurtowi przeszedł po plecach dreszcz.

- Wybaczcie, ale oficery już na siłę zajęli część pokojów, no to każdemu z osobna komnaty nie dam. Ostał mi się jeden oddzielny pokój, to myślę, że z przyzwoitości młodej panience się należy no i kto tam się nią opiekuje, …- zarechotał dwuznacznie i zamilkł na chwilę- …chyba że sama tam zagości. No a dla reszty mam miejsca na wspólnej sali, prawdziwe łóżka, żadnych tam sienników, dobre towarzystwo, dwóch kupców ino tam na razie nocuje… Gość na poziomie, jak i wy, nawet i z wieczora balię z wodą każdy z nich zamówił.
Mówił, prowadząc ich po skrzypiących schodach. Wnętrze, jak w większości hochlandzkich gospód, było niemal w całości wykończone w drewnie. Po niedługim czasie stanęli w długim korytarzu, w świetle kaganka na jego drugim końcu przerażone oczy podróżnych dostrzegły wielkiego niedźwiedzia unoszącego uzbrojone w łapy pazury!

- A nie, nie bójta się…- zarechotał znowu oberżysta – Zapomniałem powiedzieć, wypchany. Kuzyn go dwa roki temu sam w naszych lasach ubił. Tera się mu wiedzie, łowczym pańskim ostał, ho, ho!

Niziołek, który wcześniej aż podskoczył na widok niegroźnego jak się okazało drapieżnika, odetchnął głośno. Buran przeszedł parę kroków dalej i przyciskając palec do ust cicho przekręcił klucz w zamku do wspólnej sali, gdzie również było ciemno i uchylił drzwi, po czym wrócił do nich. Na jego grubym paluchu zobaczyli inny, mniejszy klucz, zapewne od osobnego pokoju.
- No to…- powiedział ciszej, by nie budzić kupców – Srebrniczek jeno za pokój dla panienki i po trzy miedziaki od głowy za miejsce w sali. Oczywiście cena tylko dla naszych klientów drogich. Płatne z góry, rozgośćcie się, śpijcie dobrze a rankiem zapraszam do szynku. Świeże jaja mi przywieźli dopiero co. Piwo zacne… Bierzcie kluczyki i dobrej nocy.

Do świtu na pewno pozostało jeszcze jakieś trzy, może cztery dzwony ciemnej nocy. Gdy już podróżni kładli swe obolałe ciała do twardych, ale za to dużych łóżek, proste, nieco zatęchłe wnętrza karczemnych pokojów wydawały im się prawdziwie cudownym schronieniem, gdzie umęczone umysły mogły wreszcie pogrążyć się w życiodajnym śnie. Ten przychodził szybko, ale zanim Morr porywał pasażerów jednego za drugim do swojego królestwa, uszu gości doszło jeszcze stukanie wielu butów na korytarzach, odgłosy przekręcanych kluczy w zamkach, dźwięki domykanych drzwi i niewyraźne słowa, wypowiadane chyba przez dowódcę Aberhoffa do swoich podwładnych. Potem gospoda na powrót zanurzyła się w nocnej ciszy, a odległy stąd szum ogromnych drzew Drakwaldu był niczym szum najprawdziwszego morza…
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline