~~ Błoga cisza... ~~ do snu kołysze...~~ - nuciła
Sabrie starą kołysankę. Osełka z cichym świstem przesuwała się po mieczu. Inne części rynsztunku, wyczyszczone i nasmarowane spoczywały już w torbie lub na ciele właścicielki. Ogień dogasał na palenisku i tylko sporadyczne pyknięcia pękających polan świadczyły, że nie zgasł jeszcze zupełnie. Rozbebeszone fragmenty wozu walały się po podłodze. Nie były to małe śrubki, cud jednak jeśli nic nie zginie w tym chaosie. Choć wojowniczka była pewna, że Dru w pięć minut potrafiłaby zastąpić je czymś innym. Przenośna bimbrownia - teraz wyłączona - stała na wozie. Ach, gdyby kapłanka spożytkowaną na jej budowę energii włożyła w naprawę wozu... Jedynym plusem przestoju w naprawie była większa szansa na wieści z Silverymoon. Póki co jednak Sabrie uczyła się cierpliwości, w czym wyraźnie pomagała nieobecność reszty drużyny. Tak na prawdę wokół wcale nie było cicho: rżały konie, śpiewały ptaki, brzęczały naczynia, a z ogrodu dochodził monotonny szum ludzkich głosów. Jednak brak jazgotliwych rozmów niezgranej kompanii sprawiał, że dla dziewczyny w kuźni było cicho jak w łonie matki.
~~ Błoga cisza...~ dzieci...~ jak to dalej szło? - zastanowiła się, kończąc ostrzenie miecza i wykonując nim kilka wprawnych wymachów. A potem jeszcze kilka. Rozciągnięcie mięśni to jednak dobra rzecz. Przetarła jeszcze raz puklerz i wtedy Vraidem czujnie podniósł łeb.
- Co jest piesku? - spytała przyjaźnie, choć nie była do końca przekonana, czy to zwierze jest na pewno psem. Vraidem wciągnął powietrze i potruchtał do wyjścia. Teraz i Sabrie usłyszała tętent końskich kopyt. Chwyciła szybko tarczę i przytuliła się do ościeżnicy. Strużka potu spłynęła jej po karku; wierzchowców było zbyt wiele i jechały zbyt szybko, by ja ich grzbietach przybywali goście. Co prawda wóz był rozmontowany, ale... Nie miała czasu zastanawiać się dłużej, gdyż budynek w tumanie kurzu minęło ze czterdziestu chłopa, słabo uzbrojonych lecz z zakrytymi twarzami, i popędziło do ogrodu.
- Dru! - przemknęło przez głowę wojowniczkę, która wybiegła na zewnątrz. Z ogrodu dobiegał harmider i dźwięki tłuczonych naczyń. Z taką grupą napastników goście - uzbrojeni czy nie - nie mieli szans. Nim jednak zdążyła ruszyć kapłanom na odsiecz kolejny tętent osadził ją w miejscu. "Tylko dwóch", niemal westchnęła z ulgą na widok jeźdźców. Obydwaj wyglądali na obytych w świecie - i obu nie znała.
– Sabrie co się tu dzieje? - starszy,
człowiek nie silił się na uprzejmość czy wstępy. Cóż ona jednak mogła powiedzieć? "Skąd mnie znasz?"; "A kim wy jesteście?"; "Nie twoja sprawa."; "Sama chciałabym wiedzieć."? Nie znosiła takich idiotycznych pytań prawie tak samo jak "Nic ci nie jest?" albo "Wszystko w porządku?" wypowiadanych do umierającego. Teraz jednak nie czas był na takie rozważania.
-
Napad. A wy kto? - rzuciła krótko. Dwaj podróżnicy nie wyglądali na sprzymierzonych z tamtymi, podejrzane było jednak ich pojawienie się w takim momencie i - co bardziej - znajomość jej miana. Dlatego też Sabrie wahała się popędzić do ogrodu z obawy przed strzałą w plecy. Ostatecznie złodzieje armaty wcale nie muszą wiedzieć, że wóz się zepsuł, natomiast imiona ochroniarzy już owszem.
-Jestem Harvek... Moje imię nic ci nie powie, ale to powinno.- Nie zsiadając z konia sięgnął do sakwy i podał Sabrie dokument z pieczęcią, którą dziewczyna znała. Pieczęcią Taerna Ostroroga, naczelnego maga Silverymoon. Sabrie chwyciła dokument, cofnęła się pod ścianę, złamała pieczęć i szybko przebiegła wzrokiem po literach. Pieczęć wyglądała na autentyk, pismo też.
-
Kapłani są tam. - wskazała na ogród i nie oglądając się na nich wcisnęła dokument za pas i ruszyła biegiem w stronę altany.
Vraidem ruszył przy boku Sabrie, widać cenił jej towarzystwo, bardziej niż jego pan.
- Kapłani? Miał być jeden.- zdziwił się mężczyzna popędzając konia i skinięciem głowy nakazując swemu milczącemu elfiemu towarzyszowi, by podążył za nimi.
Niemal równocześnie dotarli do ogrodu. Kłęby dymu zasnuwały ziemię, służba i goście pełzali po ziemi, śmiali się głupkowato i wyczyniali niestworzone rzeczy. Co po niektórzy stali jeszcze, ale znad dymu widać im było tylko głowy. Poza tym zdołała jeszcze zauważyć na jednym z koni pannę młodą, której szczęśliwe oczy i chusta na twarzy sugerowały, że jest jak najbardziej kontenta z napaści. "Nic dziwnego, że do tego ożenku wynajęto Tausersis, skoro dziewoja ma takiego amanta, że gotów sprzed ołtarza ją porwać" - przemknęło Sabrie przez głowę. Nie zamierzała się w to wtrącać; interesowało ją jedynie dobro kapłanów. Zresztą napastnicy walczyli głównie z przytomną jeszcze ochroną, nie interesując się krzywdzeniem szlachty ni rabunkiem. Nie zauważyła nigdzie Teu ni Sylphie, Morgan z głupią miną wpatrywał się w przestrzeń, Dru kiwała się sennie, a Kastus... walczył z jakimś drabem! Wojowniczka ruszyła mu na pomoc, po czym zatrzymała się - nie chciała skończyć, podobnie jak goście, jako śliniący się idiota, a nie miała pod ręką żadnej szmaty... Nie było jednak wyboru - strzał z kuszy był zbyt ryzykowny. Wzięła głęboki wdech i skoczyła w opar.
Ależ ta panna młoda była brzydka! Sabrie zupełnie nie pojmowała jak ktoś mógł poświecić tyle sił i środków dla takiego babsztyla! I że się koń pod nią nie załamał?! Biedne zwierze... Ten jej kochaś zresztą w cale nie lepszy - dobrali się jak ulał!
Goście zreszą nie lepsi, zwłaszcza baby. Nic dziwnego, że się Castielowi dostało. O, tam! Rozsiadły się bezwstydne larwy; ranek, a te już spite. Albo wykupiły wszystkie usługi u Tausersis... I jeszcze poprzebierane jakoś dziwacznie... Ech, ta waterdeepska moda...
Sabrie oszołomiona nowymi doznaniami rozglądała się wokoło, modląc się, by Kastus przestał wyć i wygonił stąd całą swoją rozśpiewaną rodzinę - od ich wrzasków huczało jej w głowie. Dopiero kolejna wizja otrzeźwiła ją na tyle, żeby zacząć myśleć logicznie.
Płonące głowy w różowych skałach z pewnością nie należały do arsenału dekoracji ślubnych, a od ich pustych oczodołów dziewczynie wywracał się żołądek. Odruchowo wzięła głęboki wdech, rozkaszlała się, popłakała od tego i ruszyła w stronę, gdzie - jak jej się zdawało - całkiem niedaleko powinna być altana. Ignorowanie kolorowych, niesamowitych wizji było trudne, lecz nie niemożliwe. Z gnomką nie było problemu - przynajmniej rozmiar się zgadzał. Dwóch adwersarzy nadal walczyło, jakiś trzeci stał nieco z boku. Problem był tylko ze zidentyfikowaniem, który z nich jest Kastusem...
Po dłuższej chwili zastanowienia, ku swemu zdumieniu zidentyfikowała rysy szczerbatego jegomościa jako Morganowe, i ruszyła mu na pomoc mając nadzieję, że nie walczy on przypadkiem z kapłanem. A najlepszym sposobem na bezpieczne przekonanie się o tym było walnięcie niebieskiego miśka w łeb. Toteż schowała miecz i z głupawym chichotem przygotowała się do porządnego ciosu tarczą w potylicę domniemanego rzezimieszka.
- Heeej hop! - celny wymach tarczą spowodował, że misio rozciągnął się jak długi na ziemi, Sabrie zaś ze wszystkich sił starała się powstrzymać, by na niego nie skoczyć i nie zanurzyć się w miękkim, długim futerku. Magia nie magia, ale lepiej nie robić z siebie większej idiotki, zwłaszcza przy wysłannikach Silverymoon! Zamiast tego krzyknęła do pozostałych dwóch:
To ja, Sabrie! Wynośmy się stąd! - i chwyciła chyba-gnomkę wpół, pragnąc wyciągnąć ją z zamieszania.