Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2010, 19:33   #147
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
~~ Błoga cisza... ~~ do snu kołysze...~~ - nuciła Sabrie starą kołysankę. Osełka z cichym świstem przesuwała się po mieczu. Inne części rynsztunku, wyczyszczone i nasmarowane spoczywały już w torbie lub na ciele właścicielki. Ogień dogasał na palenisku i tylko sporadyczne pyknięcia pękających polan świadczyły, że nie zgasł jeszcze zupełnie. Rozbebeszone fragmenty wozu walały się po podłodze. Nie były to małe śrubki, cud jednak jeśli nic nie zginie w tym chaosie. Choć wojowniczka była pewna, że Dru w pięć minut potrafiłaby zastąpić je czymś innym. Przenośna bimbrownia - teraz wyłączona - stała na wozie. Ach, gdyby kapłanka spożytkowaną na jej budowę energii włożyła w naprawę wozu... Jedynym plusem przestoju w naprawie była większa szansa na wieści z Silverymoon. Póki co jednak Sabrie uczyła się cierpliwości, w czym wyraźnie pomagała nieobecność reszty drużyny. Tak na prawdę wokół wcale nie było cicho: rżały konie, śpiewały ptaki, brzęczały naczynia, a z ogrodu dochodził monotonny szum ludzkich głosów. Jednak brak jazgotliwych rozmów niezgranej kompanii sprawiał, że dla dziewczyny w kuźni było cicho jak w łonie matki.

~~ Błoga cisza...~ dzieci...~ jak to dalej szło?
- zastanowiła się, kończąc ostrzenie miecza i wykonując nim kilka wprawnych wymachów. A potem jeszcze kilka. Rozciągnięcie mięśni to jednak dobra rzecz. Przetarła jeszcze raz puklerz i wtedy Vraidem czujnie podniósł łeb.
- Co jest piesku? - spytała przyjaźnie, choć nie była do końca przekonana, czy to zwierze jest na pewno psem. Vraidem wciągnął powietrze i potruchtał do wyjścia. Teraz i Sabrie usłyszała tętent końskich kopyt. Chwyciła szybko tarczę i przytuliła się do ościeżnicy. Strużka potu spłynęła jej po karku; wierzchowców było zbyt wiele i jechały zbyt szybko, by ja ich grzbietach przybywali goście. Co prawda wóz był rozmontowany, ale... Nie miała czasu zastanawiać się dłużej, gdyż budynek w tumanie kurzu minęło ze czterdziestu chłopa, słabo uzbrojonych lecz z zakrytymi twarzami, i popędziło do ogrodu. - Dru! - przemknęło przez głowę wojowniczkę, która wybiegła na zewnątrz. Z ogrodu dobiegał harmider i dźwięki tłuczonych naczyń. Z taką grupą napastników goście - uzbrojeni czy nie - nie mieli szans. Nim jednak zdążyła ruszyć kapłanom na odsiecz kolejny tętent osadził ją w miejscu. "Tylko dwóch", niemal westchnęła z ulgą na widok jeźdźców. Obydwaj wyglądali na obytych w świecie - i obu nie znała.

Sabrie co się tu dzieje?
- starszy, człowiek nie silił się na uprzejmość czy wstępy. Cóż ona jednak mogła powiedzieć? "Skąd mnie znasz?"; "A kim wy jesteście?"; "Nie twoja sprawa."; "Sama chciałabym wiedzieć."? Nie znosiła takich idiotycznych pytań prawie tak samo jak "Nic ci nie jest?" albo "Wszystko w porządku?" wypowiadanych do umierającego. Teraz jednak nie czas był na takie rozważania.
- Napad. A wy kto? - rzuciła krótko. Dwaj podróżnicy nie wyglądali na sprzymierzonych z tamtymi, podejrzane było jednak ich pojawienie się w takim momencie i - co bardziej - znajomość jej miana. Dlatego też Sabrie wahała się popędzić do ogrodu z obawy przed strzałą w plecy. Ostatecznie złodzieje armaty wcale nie muszą wiedzieć, że wóz się zepsuł, natomiast imiona ochroniarzy już owszem.
-Jestem Harvek... Moje imię nic ci nie powie, ale to powinno.- Nie zsiadając z konia sięgnął do sakwy i podał Sabrie dokument z pieczęcią, którą dziewczyna znała. Pieczęcią Taerna Ostroroga, naczelnego maga Silverymoon. Sabrie chwyciła dokument, cofnęła się pod ścianę, złamała pieczęć i szybko przebiegła wzrokiem po literach. Pieczęć wyglądała na autentyk, pismo też.
- Kapłani są tam. - wskazała na ogród i nie oglądając się na nich wcisnęła dokument za pas i ruszyła biegiem w stronę altany. Vraidem ruszył przy boku Sabrie, widać cenił jej towarzystwo, bardziej niż jego pan.
- Kapłani? Miał być jeden.- zdziwił się mężczyzna popędzając konia i skinięciem głowy nakazując swemu milczącemu elfiemu towarzyszowi, by podążył za nimi.

Niemal równocześnie dotarli do ogrodu. Kłęby dymu zasnuwały ziemię, służba i goście pełzali po ziemi, śmiali się głupkowato i wyczyniali niestworzone rzeczy. Co po niektórzy stali jeszcze, ale znad dymu widać im było tylko głowy. Poza tym zdołała jeszcze zauważyć na jednym z koni pannę młodą, której szczęśliwe oczy i chusta na twarzy sugerowały, że jest jak najbardziej kontenta z napaści. "Nic dziwnego, że do tego ożenku wynajęto Tausersis, skoro dziewoja ma takiego amanta, że gotów sprzed ołtarza ją porwać" - przemknęło Sabrie przez głowę. Nie zamierzała się w to wtrącać; interesowało ją jedynie dobro kapłanów. Zresztą napastnicy walczyli głównie z przytomną jeszcze ochroną, nie interesując się krzywdzeniem szlachty ni rabunkiem. Nie zauważyła nigdzie Teu ni Sylphie, Morgan z głupią miną wpatrywał się w przestrzeń, Dru kiwała się sennie, a Kastus... walczył z jakimś drabem! Wojowniczka ruszyła mu na pomoc, po czym zatrzymała się - nie chciała skończyć, podobnie jak goście, jako śliniący się idiota, a nie miała pod ręką żadnej szmaty... Nie było jednak wyboru - strzał z kuszy był zbyt ryzykowny. Wzięła głęboki wdech i skoczyła w opar.

Ależ ta panna młoda była brzydka! Sabrie zupełnie nie pojmowała jak ktoś mógł poświecić tyle sił i środków dla takiego babsztyla! I że się koń pod nią nie załamał?! Biedne zwierze... Ten jej kochaś zresztą w cale nie lepszy - dobrali się jak ulał!



Goście zreszą nie lepsi, zwłaszcza baby. Nic dziwnego, że się Castielowi dostało. O, tam! Rozsiadły się bezwstydne larwy; ranek, a te już spite. Albo wykupiły wszystkie usługi u Tausersis... I jeszcze poprzebierane jakoś dziwacznie... Ech, ta waterdeepska moda...



Sabrie oszołomiona nowymi doznaniami rozglądała się wokoło, modląc się, by Kastus przestał wyć i wygonił stąd całą swoją rozśpiewaną rodzinę - od ich wrzasków huczało jej w głowie. Dopiero kolejna wizja otrzeźwiła ją na tyle, żeby zacząć myśleć logicznie.



Płonące głowy w różowych skałach z pewnością nie należały do arsenału dekoracji ślubnych, a od ich pustych oczodołów dziewczynie wywracał się żołądek. Odruchowo wzięła głęboki wdech, rozkaszlała się, popłakała od tego i ruszyła w stronę, gdzie - jak jej się zdawało - całkiem niedaleko powinna być altana. Ignorowanie kolorowych, niesamowitych wizji było trudne, lecz nie niemożliwe. Z gnomką nie było problemu - przynajmniej rozmiar się zgadzał. Dwóch adwersarzy nadal walczyło, jakiś trzeci stał nieco z boku. Problem był tylko ze zidentyfikowaniem, który z nich jest Kastusem...




Po dłuższej chwili zastanowienia, ku swemu zdumieniu zidentyfikowała rysy szczerbatego jegomościa jako Morganowe, i ruszyła mu na pomoc mając nadzieję, że nie walczy on przypadkiem z kapłanem. A najlepszym sposobem na bezpieczne przekonanie się o tym było walnięcie niebieskiego miśka w łeb. Toteż schowała miecz i z głupawym chichotem przygotowała się do porządnego ciosu tarczą w potylicę domniemanego rzezimieszka.
- Heeej hop! - celny wymach tarczą spowodował, że misio rozciągnął się jak długi na ziemi, Sabrie zaś ze wszystkich sił starała się powstrzymać, by na niego nie skoczyć i nie zanurzyć się w miękkim, długim futerku. Magia nie magia, ale lepiej nie robić z siebie większej idiotki, zwłaszcza przy wysłannikach Silverymoon! Zamiast tego krzyknęła do pozostałych dwóch: To ja, Sabrie! Wynośmy się stąd! - i chwyciła chyba-gnomkę wpół, pragnąc wyciągnąć ją z zamieszania.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 12-01-2010 o 19:42.
Sayane jest offline