Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-01-2010, 00:19   #110
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Wprawdzie ci, którzy im zagrażali już spoczywają u ich stóp, ale rzucenie okiem na wszystko z góry nie było takim złym pomysłem. Skinął tylko szefowi karawany na znak, że akceptuje jego propozycję. Jej powiedział, że pójdzie sam. Lex Silver to aż nadto jak na takie zadanie. Spróbował ugasić pragnienie zimną wodą z manierki. Wiedział jednak, że aby zabić smak kurzu, potu czy śmierci będzie potrzebował czegoś mocniejszego niż ten napój. Ale na to przyjdzie czas później. Nie na tym krótkim postoju. Wieczorem.

Lex ponownie wdrapał się na wzgórze. Teraz był to już tylko spacerek. Zajął dogodną pozycję i zlustrował okolicę. Stał na szczycie w swoim czarnym garniturze. Materiał pokrywała warstwa kurzu. Twarz jak zwykle niezdradzająca emocji. Szaro – stalowe oczy lustrowały drogę, wozy wrogiej karawany i pustynię.

Cisza.

Pusto.

Bezpiecznie.

Dał znak Mortowi, że mogą ruszać. Żadnego zagrożenia nie było widać. Ostrożnie podchodzili, jakby nie wiedząc jak się zabrać za drogocenny ładunek. Życie ludzkie było gówno warte w tych czasach. Silver zastanawiał się ile świński kaznodzieja płacił za kilogram ludzkiego mięcha… Obserwował scenę przy wozach. Niewolnicy, a właściwie karma dla mutantów z nieukrywaną radością opuścili klatki. Kilkanaście osób, mężczyźni, kobiety i dzieci. Nie obchodzili go, cóż dla niego życie ludzkie też nie było specjalnie cenne. Tam skąd pochodził jedni rodzili się po to, aby służyć innym. Taki Amerykański sen, kurwa jego mać…

Chwilę przyglądał się chłopcu. Nie wyglądał jakby miał tu ojca, matka już też się nim nie zaopiekuje. Mały, zasmarkany obszarpaniec bez pomocy kogoś dorosłego ma solidnie przechlapane. Marne szanse na zarobienie kaski, marne szanse na jakiś posiłek. Jak go szczury nie zeżrą to pewno, jakie choróbsko go załatwi. A jeżeli jakimś cudem przeżyje najbliższy rok to pewno zacznie ćpać albo dawać dupy. Lex mógł obserwować taki moment w życiu tego szczeniaka, w którym właśnie się skończyło życie jakie znał, a zaczynało coś zupełnie innego. Rewolwerowiec o tym wiedział, a mały nie miał nawet bladego pojęcia. Właśnie w tej chwili ktoś powinien mu okazać odrobinę człowieczeństwa, ktoś powinien mu pomóc aby te kreatury nazywające siebie ludźmi miały jakieś prawo istnienia. Ktoś powinien, jednak z pewnością tym kimś nie był Lex Silver.

***

Siedział w cieniu skały. Towarzyszyła mu manierka i papieros. Siedział tak i obserwował jak stary wojak chowa innych wojaków. Można powiedzieć, iż podziwiał jego zapał i niewyobrażalną wręcz ignorancję. Stephen z honorami nieomalże równymi tym jakie były przy pogrzebie Pattona odprawiał pochówek bandy oprychów. Żołnierze, zamiast bronić ludzi przed molochem i jego pomiotami sprzedawali ich na żarcie. Jednak mundur, durnowata gadka, niezbędniki czy wyuczony dryl budził w innym żołnierzu poczucie niezrozumiałego obowiązku. Coś kazało temu żołnierzykowi pochować innych żołnierzyków i to bez względu na to jak strasznych okrucieństw się dopuszczali. Ot po prostu. Bracia żołnierze. Godne podziwu.

Rewolwerowiec obserwował z zaciekawieniem ten rytuał trwający bez mała kilka godzin. Spalona słońcem, skalista ziemia nie ustępowała łatwo pod naporem szpadla. Jednak zarówno Stephen jak i Lex mieli na to czas. Rewolwerowiec za nic nie chciał odpuścić sobie takiego widowiska. Miało ono coś w sobie takiego budującego… może tak to jest na tym świecie, że każdy ma takiego swojego Stephena. Nieważne jakim jesteś skurwysynem. Nieważne ilu niewinnych ludzi mordowałaś. Nieważne ile kobiet zgwałciłeś. Nieważne ilu mężów torturowałeś. Nieważne ile dzieci zjadłeś. Zawsze znajdzie się jakiś tam Stephen, który uzna ciebie tylko za zbłąkaną owieczkę i zasalutuje nad twoim ścierwem. Amen.

Podszedł do niego, gdy ten skończył. Raz jeszcze przyjrzał się jego twarzy poznaczonej upływem czasu. Popatrzył w zmęczone oczy i podał mu butelczynę jakiegoś samogonu. I odszedł bez słowa… chciał zobaczyć poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Nic takiego tam nie znalazł.
 
baltazar jest offline