Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-01-2010, 19:44   #246
Tammo
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Dom Kakita Kakeru, Kosaten Shiro, Zamek Rozdroży, terytorium Klanu Żurawia; zima, rok 1113, 14 dzień miesiąca Togashi, ranek

Wczesnym rankiem już całe domostwo wrzało. Kakita-sama wyraził wieczorem specyficzne życzenia, których spełnienie oznaczało dla służby nadzwyczaj pracowity poranek i przedpołudnie oraz krzątaninę przez całą resztę dnia. Było zamiarem znamienitego samuraja z rodziny Kakita, by doskonale podjąć obu bohaterów wczorajszych wydarzeń, by ich obdarować (co wymagało dobrania odpowiednich prezentów) oraz by sprawić im przyjemność goszcząc ich w towarzystwie, w którym opowieść o ich znamienitych wyczynach dotrze do uszu, do których sami bohaterowie bardzo chcieliby, by dotarła.

Niejeden wybrałby prezent wedle swego gustu lub obowiązującej mody, zaś wśród zaproszonych gości umieścił swoich przyjaciół i ludzi znamienitych, kierując się przekonaniem, że to on ofiarowuje prezenty, a każdy przecież pragnąłby zabłysnąć przed tymi, którzy z racji swej chwały bądź statusu wyżej odeń znajdują się w Niebiańskim Porządku.

Kakita Kakeru nie był jednak takim człowiekiem. Pochodząc z arystokracji, będąc dalekim krewnym samego Kakita Yoshi, daimyo wszystkich Kakita, od dawna świadkiem był tego, jak jego nazwisko - a ściślej biorąc, brak środkowego członu tegoż - zmienia podejście doń innych ludzi. Posiadając wnikliwy umysł i będąc z natury osobą zamkniętą w sobie, bez trudu nauczył się odróżniać ludzi zainteresowanych nim samym od tych, których interesowało raczej to, kim jest i jaki ma status. Przez młodzieńcze lata, Kakeru pielęgnował tę umiejętność, dość szybko dochodząc do poziomu, który zwykło się określać jako 'znawca charakterów'.

I miało to olbrzymi wpływ na jego dalsze życie.

Jak na kogoś z kuge, najwyższej warstwy społecznej Rokuganu, Kakita Kakeru wiódł definitywnie ciche życie. Prześledziwszy je, człowiek ze zdziwieniem powitałby szereg decyzji, jakie dla przeciętnego samuraja byłyby kompletnie niezrozumiałe. Wpierw - droga miecza. Otóż osiągnąwszy trzecią rangę w szkole pojedynkowiczów Kakita, pod uważnym okiem swoich nauczycieli, niespełna dwudziestoletni Kakeru wyrusza na musha shugyo - drogę wojownika, pielgrzymkę bezimiennego w pragnieniu doskonalenia swoich umiejętności. Prośba zaskakuje wszystkich, ale też spotyka się ze sporym entuzjazmem. Cieszą się rodzice, nauczyciele, jedynie daimyo młodego Kakeru, jego daleki kuzyn, młody Yoshi zdaje się spoglądać na to z rezerwą, co wielu przypisuje temu, iż ktoś z kuge kultywujący zwyczaje kasty buke wywołuje niesmak ludzi prawdziwie wyrafinowanych.

Radość jednak otoczenia jest spora, zwłaszcza, że pomimo ewidentnego talentu, jaki do miecza przejawia naturalnie wielu z czystej krwi Kakita (krew praprzodka silną jest w najczystszych gałęziach tej rodziny), Kakita Kakeru nie czynił postępów, które zdumiewałyby przeciętnych. Był dobrym uczniem, lecz nie uczniem błyskotliwym. Przyswajał nauki szybko, lecz nie błyskawicznie. Słuchał uważnie, lecz nie wyrywał swoim sensei nauk. Było to w pewien sposób niepokojące, niejeden kręcił nosem, mówiąc, że 'czegoś tu brakuje', lecz z zamkniętego w sobie młodzieńca nic nie dało się wydobyć.

Tym bardziej więc decyzja chłopca ucieszyła wielu. Mówiono, że to właśnie jest finałowym elementem nauki, wyznaczono nawet termin egzaminu na kyoushi*, pomocniczego nauczyciela w dojo Kakita.

Niestety! Młodzieniec, po swoim powrocie, pokornie odmówił awansu, cytując... brak umiejętności. I nawet długie rozmowy z nauczycielami i rodziną, w których poruszano temat zbytniej skromności, wybitnych jednostek marnujących się na zbyt niskich stanowiskach, nie służących klanowi wedle swoich możliwości, nic nie dały.

Gdy wrzawa już ucichła, młodzieniec - nie wiedzieć jakim sposobem - uczył się już w szkole dyplomatów Doji. Szeptano, że sam Kakita Yoshi (uczęszczający tam przecie) pociągnął za sznurki, lecz nieprawdopodobność pogłoski powodowała, że kto miał choć odrobinę zdrowego rozsądku - oddalał tę myśl od siebie po chwili tylko zastanowienia. Mężczyzna, mający na głowie Dwór Cesarski i prowadzenia całej rodziny Kakita nie mógł mieć czasu na zajmowanie się pojedynczymi samurajami do tego stopnia! Ugruntował się zatem wkrótce pogląd, że to rodzic pana Kakeru powziął starania, by syn nie przekreślił swej przyszłości i nie shańbił rodziny.

Znaleźli się nawet ciekawscy, którzy gotowi byli zapytać, wbrew dobremu wychowaniu czy zdrowemu rozsądkowi. Oczywiście, nic nie uzyskali, a co natrętniejsi otrzymali lekcję. Minął jakiś czas, po którym młody pan Kakita również się nijak nie wybił i przestano o nim pamiętać. Nawet kolejna zmiana szkoły przeszła bez większego echa, tym razem nikt nawet nie trudził bliskich pomyleńca pytaniami o niezrozumiałe zachowanie młodzieńca.

Postawiono na Kakicie Kakeru kreskę. Co mu bardzo odpowiadało.

W dwa lata po jego ponownym rozpoczęciu nauk w Akademii Kakita (choć w innym charakterze), pojął za żonę tamtejszą uczennicą, egzotyczną Iuchi Mojikhai, o trudnym do wymówienia imieniu, początkującą malarkę powszechnie uważaną za 'ciekawą'. Po części ze względu na ewidentnie nie-rokugańskie imię czy pogłoski o tym, że naprawdę winna nazywać się Moto, co ukryto aby mogła uczęszczać do Akademii; po części ze względu na ciemne i matowe włosy, płaski nos oraz niemal okrągłe, piwne oczy; po części ze względu na ekspresyjny styl malowania jasnymi kolorami i z kompletnym brakiem perspektywy; wreszcie też ze względu na radosny, naturalny styl bycia i całkowitą odporność na jakiekolwiek miłosne podboje. Niejeden amant pragnął w swej kolekcji umieścić egzotyczny polny kwiatek, jakim była młoda Iuchi, jej wdzięczny styl bycia czynił wyzwanie jeszcze milszym. Ale żadnemu się nie udało, nie udało się też tym paru, którzy do sprawy podeszli jak najbardziej poważnie.

Ale Kakita Kakeru osiągnął cel, na pozór nawet się nie starając. W przeciwieństwie jednak do poprzednich opowieści na jego temat, ta rozeszła się nader powoli, docierając do naprawdę nielicznych.

Znacznie większą furorę zrobiły ukazane światu kilka lat później obrazy, pochodzące od nieznanego twórcy. Wyróżnia je szczególnie subtelna linia, ekspresyjne wyobrażanie cech charakteru, złożona kompozycja i ornamentyka. Zawsze też uderza harmonia czystych naturalnych kolorów bez kontrastów światła i cienia, tak dominujących większość malowideł tradycyjnych artystów Kakita.

Nieliczni widząc obrazy natychmiast kojarzyli je z młodą Iuchi o nieco gaijińskim imieniu, ponieważ dzieła jej również pozbawione były perspektywy i dość często przejawiały tendencje do używania jaskrawych kolorów. Jakość jednak dzieł stawia młodą Iuchi zdecydowanie niżej, a skandal z ujawnieniem, iż jej prawdziwym nazwiskiem jednak było Moto, po którym nastąpiło jej wydalenie z akademii czynią nieprawdopodobnym łączenie jej z obrazami tajemniczego malarza.

Zatem para osiadła w największej niemal twierdzy Daidoji, dobrych już kilkanaście lat temu, gdzie zniknęła ludziom z oczu. Doczekali się syna i córki, pozostając relatywnie nieznani i nie niepokojeni. Podejrzewano, że pan Kakita jest może namiestnikiem rodziny (lecz przypomniano sobie, że takowy nie miałby za wiele do roboty na ziemiach Daidoji, zarzucono ten pomysł zatem). Potem zastanawiano się nad namiestnikiem klanu, lecz zbyt mało reprezentatywne domostwo i brak sztandarów skreśliły i ten pomysł. W końcu orzeczono, że pan Kakita żyje marnotrawnie, z pieniędzy rodziców raczej niż z własnej stypendy, potępiono ten proceder a do uprawiającego go samuraja nabrano pewnej pogardy. Ale nie było szczególnej okazji by mu ją okazać, bo ten miał denerwujący zwyczaj, i trzymał się z boku. Nie to, że otrzymał jakieś zaproszenia do miejscowej socjety, bo tych mu - oczywiście - nie posłano, ale irytującym okazał się fakt, że... to zdawało się mu kompletnie nie przeszkadzać.

I dlatego, dobrym pytaniem byłoby, kto właściwie, w całym Kosaten Shiro i okolicach, zechciałby przyjąć zaproszenie tego właśnie Kakita Kakeru na kolację, w dodatku tak późno słane, bo tego samego dnia?


Dzielnica Heiminów, Kosaten Shiro, Zamek Rozdroży, terytorium Klanu Żurawia; zima, rok 1113, 14 dzień miesiąca Togashi, godzina Amaterasu

Pukanie obudziło Hiroshiego, który powitał ten fakt ze zdumieniem. Pierwsze, długo już budził się nim ktokolwiek miałby jego budzić, drugie, obudził się w obcym miejscu, trzecie, nie pamiętał, aby tej nocy cokolwiek mu się śniło, pomimo faktu, że spędził noc w nowym miejscu, co zwykle nie wróżyło dobrze jakości wypoczynku.

Teraz jednak, w pełni wyspany i doskonale się z tym czujący bushi, ogarnął raz jeszcze szybkim spojrzeniem swoje otoczenie, powstał i przyodziawszy się nieco, rzucił spokojnie 'słucham'. Głos, jaki mu odpowiedział należał do młodej gospodyni i Hiroshiemu przez moment zdawało się, że jego przyciszenie mogło być wywołane pewnym dyskomfortem, a nie tylko faktem, że dobiegał zza ściany:

- Hiroshi-dono, Twój brat czeka u bram. Nie zapowiedział się, wymówił się też od mego zaproszenia na śniadanie, nie prosił, by Cię budzić panie, ale pomyślałam, że wolałbyś wiedzieć.

Feniks przebiegł myślą wczorajsze, jakże przebogate wydarzenia. Nie zasnął podczas medytacji, lecz wyczerpanie i tak ogarnęło go niczym fala, zagnieżdżając się w kończynach, stawach, zaćmiewając umysł. Pamiętał swą rozmowę z Kaori, która z troską skierowywała go do pokoju, pamiętał również że oponował, i że dopiero posłanie wiadomości o nim do domu Doji-sama, jak również żarty, że powinien już teraz wczuwać się w rolę yojimbo, jaką wkrótce przyjdzie mu objąć i autentyczna prośba, jaką Kaori złożyła, gnąc się w formalnym ukłonie, powołując na wcześniejsze słowa ojca, spowodowały, że Shiba nie znalazł wymówki, która nie byłaby odrzuceniem zaszczytu, jakim wszak jest gościna w czyimś domostwie.

Koumon z nieoczekiwaną powagą zalecił mu, by nie jadł kolacji przed snem, dodał też enigmatycznie, że wyostrzone zmysły to, owszem, od dawna domena yojimbo, ale w tym konkretnym przypadku ważniejszy byłby wyostrzony duch. A może chodziło o umysł? Słowo, jakiego użył było wieloznaczne...

Tak czy inaczej, jedno było pewne, niespodziewanie ciężką pewnością. Naritoki-aniki nie zwykł jadać śniadań przed walką.

Wychodziło na to, że ten dzień nie będzie błogosławieństwem, jakiego wyczekiwał z utęsknieniem Shiba Hiroshi.

* * *

Wąskie, kręte uliczki, mnóstwo zaułków i zgiełku. W dzielnicy heiminów większość ludzi już wstała, półludzie biegali czyniąc przygotowania do śniadań, spora część z nich już z początkiem godziny Amaterasu otwierała swoje warsztaty, wystawiała wyroby swych rąk. Gdyby to była jakakolwiek inna pora roku, wyjeżdżałyby już gęsto obsadzone wozy, wiozące rolników do pracy na polach.

Krzątanina nasilała się, bowiem nie wszystkie jeszcze miejsca były otwarte, nie wszędzie jeszcze zaczął się dzień. Godzina Amaterasu zaczęła się dopiero co i wielu wykorzystywało fakt, że zimą jest mniej roboty i nawet jeśli zacznie się dzień w godzinie Pana Księżyc, niewielka - jeśli jakakolwiek - z tego strata. Półludzie cenili sen, czasem nawet bardziej niż samuraje.

Dlatego spieszący się, ba gnający na łeb, na szyję mężczyzna zwracał na siebie uwagę. Dziwił. Dziwił w dwójnasób, bo mało kto kojarzył statecznego cieślę, posiadacza jednego z najdostatniejszych warsztatów w całym Kosaten Shiro, którego majątek szacowano na kilkadziesiąt koku, biegnącego na złamanie karku.

Choć parę osób w Kosaten Shiro wiedząc, czego był świadkiem chwilę wcześniej, potrafiłoby bezbłędnie określić, dokąd biegnie i czemu się tak spieszy.



Przydrożna karczma, sześć ri na południe od Inari Mura, terytorium klanu Lwa; koniec miesiąca Onnotangu, wiosna roku 1114, godzina Shinjo.

Rozmowa z gunso przypominała taniec lub - biorąc pod uwagę klan, z jakiego się wywodził - precyzyjne wojskowe manewry. Jasnym było, że mężczyzna kilkakrotnie odpuszczał, nie zadawał niewygodnych pytań, pytań, na które Keiko niekoniecznie umiałaby zręcznie odpowiedzieć, pytań, na które odpowiedź mogłaby wywołać... musiałaby wywołać reakcje. Parę razy zresztą takie reakcje wywołała, jak na przykład przyznanie się do przyjmowania nieludzi. Cisza jaka zapadła wtedy przy stole była ogłuszająca, jedynie gunso zdołał zapanować nad twarzą. Pozostali patrzyli na nią z takim niedowierzaniem, że Keiko po raz kolejny zrozumiała, jakie tabu jej pan przekroczył tą decyzją. Wszyscy, cała grupa samurajów Lwa, patrzyli na nią z kompletną niewiarą, zdumieniem, wręcz szokiem. Jej twarde przyznanie się było dla nich kompletnym zaskoczeniem - a po ich dalszych reakcjach w jej stronę, widziała że nie wiedzą jak ją traktować. Kto zadaje się z nieczystymi, staje się nieczysty? Bardzo, bardzo szybko kilku samurajów wstało od stołu, mrucząc przeprosiny pod nosem.

Oczywiście, to zawsze był drażliwy temat. Bez wyjątku. Gunso milczał. Długo.
Dopiero po kilku dobrych chwilach spytał się dlaczego.

- Katana, mon klanu na kimonie czy nazwisko nie są gwarantem wierności i honoru, panie - popatrzyła mu prosto w oczy. - Tsuruchi-sama sam ocenia każdego z tych, którzy chcą stać się częścią jego klanu. Za to kim są i co potrafią, nie za to kim byli ich przodkowie, co reprezentują stojące za nimi rodziny i klany.
- Konkursem łuczniczym - dobiegło ją zza pleców, lecz już tak cicho, że nie miała wątpliwości, że tylko ona to usłyszała. Gunso jednak zadał już następne pytanie...



Przydrożna karczma, sześć ri na południe od Inari Mura, terytorium klanu Lwa; koniec miesiąca Onnotangu, wiosna roku 1114, godzina Fu Lenga.

Czarna rozpacz targała młodą kobietą, która w łaźni desperacko próbowała zmyć z siebie swój sen i jego implikacje.

Zapytany kiedyś przez jednego z jej rówieśnych Hakusho odrzekł, że sny to brama między nami a tymi istotami, które pragną wpływać na ludzkie losy. Jeśli to miałaby być prawda, to cokolwiek zainteresowało się jej losem, było doprawdy paskudne. Choć Keiko nie miała zamiaru się oszukiwać, zrzucając swoje sny na jakąś (rzeczywistą bądź nie) istotę z innego z Pięciu Królestw, to jednak plastyczność jej snów była zdecydowanie większa, o wiele większa niż sny równych jej wiekiem, z którymi miała okazję by w naturalny sposób poruszyć tę sprawę. Była też tak złowieszcza, że aż wyniszczająca, krańcowo odmienna od marzycielskich i zamglonych snów, jakie zwykła mieć Michiko.

Keiko czuła też niemiły posmak w gardle, świadczący o wypitej wcześniej sake, oraz lekko burzący się żołądek, choć tu akurat ciężko byłoby jej zarzucić cokolwiek strawie - zarówno u Tsi Wenfu jak i tutaj, jedzenie było bardzo dobre. Okoliczne ziemie od lat nie widziały klęsk żywiołowych.

Martwiła Osę też kondycja. Jej uda na kąpiel zareagowały milczącą ulgą, przez moment dziewczynie przemknęła nawet przez myśl rzecz prawdziwie żenujaca - że gdyby teraz kazano jej wstać, musiała by wymyślić coś, by odwlec wykonanie rozkazu o kilka chwil, parę oddechów dosłownie. Nie sposób stać mając watę zamiast nóg. Część Keiko ponownie zakipiała złością, lecz zadziałały też nauki Hakusho i Raishina - w milczeniu rozpoczęła serię masaży, z pewną ulgą witając konieczność zajęcia się czymś 'tu i teraz', możliwość zaprzestania, nawet jeśli tylko na moment, ponurych rozważań.

- Samuraju! - donośny szept rozszedł się po łaźni, podrywając ją, natychmiast sprowadzając czujność. Nikogo nie było widać w stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, zaczęła zatem patrzeć po miejscach, które na pierwszy rzut oka mogły ofiarować jakieś schronienie. Za paroma beczkami, stojącymi w kącie, teoretycznie mógł ktoś kucać; przy obecnym, nikłym oświetleniu w dwu rogach mógł ktoś stać... Lustrowała te miejsca wzrokiem, czekając.

- Czy klan Osy faktycznie przyjmuje hininów? Oni faktycznie stają się samurajami? Co muszą zrobić?

Nadal nie wiedziała gdzie jest ten... ktoś, bo teraz, po tych pytaniach miała pewne podejrzenia, które kazały wstrzymać się z nazwaniem go 'osobą'. Ale też nie sądziła, by miało jej grozić niebezpieczeństwo. Na wszelki wypadek nie traciła czujności, nasłuchiwała nietypowych odgłosów. Kroków, stóp, czegoś, co świadczyłoby, że szepczący nie jest sam.



Terytorium klanu Lwa; koniec miesiąca Onnotangu, wiosna roku 1114, godzina Akodo.

Rankiem nie wszyscy witali się z nią równie naturalnie, jak poprzedniego dnia. Paru bushi odwracało wzrok, zwracało się do niej nie patrząc na nią, ograniczało kontakty do tych niezbędnych. Wieść oczywiście miała się rozprzestrzenić niczym pożar. Ale co było robić? Zaprzeczać? Zwodzić? Mówić gładkie słówka, przybierając cudze pozy?

Nazwisko Otomo z meldunku skrzydlatego posłańca nic jej nie mówiło. Wendetta tam opisywana mówiła jej więcej, choć też niewiele.

- Czy to możliwe, by zaszczyt goszczenia negocjatora, Otomo Teitaro-sama, przypadł szlachetnemu Kakicie Yoshi, panu granicznych ziem?
- W rzeczy samej. To on z ramienia Cesarza ma zająć się tą sprawą. Choć ostatnio pan Ikoma Ujiaki wynegocjował, iż pan Otomo powinien przebywać przynajmniej połowę czasu na ziemiach Lwa, gdzie podejmowany będzie przez ludzi z jego rodziny.



12 ri na południe od Gór Środka Świata, 34 ri na południowy-wschód od Zamku Rozdroży; prowincja Jodo, terytorium Klanu Żurawia; 2 dzień miesiąca Księżyc, wiosna roku 1114, godzina Hantei.

Karawana posuwała się naprzód stałym tempem. Cztery wozy, dwójka pasażerów, pięciu samurajów, nieco pod trzydziestu heiminów zmierzających do Kosaten Shiro. Jeden wóz należał do cieśli, którego w zamku oczekiwała narzeczona i który miał tam otworzyć warsztat pracując dla jednego z panów Daidoji. Dwa wozy należały do kupca, który miał nadzieję zdążyć z towarami swych mocodawców Yasuki, nim panowie Daidoji - obecnie zajęci granicą z Lwem - powrócą do zwyczajów pilnego przeszukiwania wszystkiego, co mogło pochodzić od najmniej bojowej z wszystkich rodzin Klanu Kraba.

Pasażerowie obejmowali starego mnicha, który miał objąć jedną ze zrujnowanych świątyń na przełęczy Beiden... oraz młodego dzieciaka - a raczej pana Akodo niedawno po gempukku. Pan Akodo podążał do swojego ojca, Akodo Ichizo-sama, o czym w przeciągu jednego wieczora wiedziała cała karawana - rozgadanego dzieciaka wszędzie było pełno i dwie Osy podróżujące z nim nie miały szans by go spacyfikować. Akodo Ichizo-sama był bowiem wspaniałym samurajem, paragonem wszelkich cnót, w ustach młodego Ryouichi wychodził śmiało na samuraja porównywalnego z Cesarzem. Cynicy mogliby nawet stwierdzić, że w starciu między tymi dwoma, jak długo pan Ryouichi byłby sędzią, Cesarz nie byłby zwycięski.

Ochroną karawany było dwu roninów, dla których była to okazja nader szczęśliwa. Kupiec znał trasę, na której bandytów nie widziano od lat, miał paru byłych ashigaru obrony, ale płacił samurajom stawkę, jaka im się należała i nie unosił się nad stan - co dla obu roninów którzy na szlaku zdołali spotkać się ze znacznie gorszym zachowaniem ze strony kupców bogatych jak ten tutaj było miłą odmianą.

Pogoda również dopisywała, choć wciąż raczej wczesna wiosna, dzień był ciepły, słońce miło przygrzewało, jeden z roninów nawet zdjął część zbroi, jadąc na ostatnim wozie, by ją dokładnie wymyć i oczyścić. Czynności tej asystował młody pan Akodo, ciekawie się dopytując o rzeczy, jakie zdaniem ronina ktoś o jego wykształceniu doskonale powinien wiedzieć, lecz na szczęście dla samuraja-fali, jadący z nimi mnich zdawał się czerpać sporo radości z objaśniania rzeczy trywialnych gadatliwym dzieciom, samuraj zatem jedynie czasem musiał wtrącić jakąś monosylabę.

Strzały kompletnie nie pasowały do spokojnego dnia, pozbawionej bandytów okolicy, czy śpiewu polnego ptactwa. A jednak padły, płaskie, oddane z bliskiej odległości, straszliwie mocne, mordercze. Dwu samurajów Osy padło nie wiedząc nawet, że umierają. Więcej szczęścia miał ronin, lecz przeszyty trzema strzałami mężczyzna jedynie słabym głosem wykrzyczał ostrzeżenie, nim krew zalała mu płuca a ból odebrał przytomność. Żadna zbroja nie mogła pomóc w tej sytuacji, nawet najlepsze pancerze Kraba czy Lwa - strzały przeszyły pancerze i okryte nimi ciała. Z pięciu samurajów podróżujących z karawaną pozostało dwu skrytych na wozie - młody Akodo i ronin Sawanosuke.

Wyeliminowawszy najpoważniejszą ochronę, napastnicy unieśli się, napinając łuki powtórnie, powstali z niewysokich krzaków, rosnoących po bokach drogi, gdzie leżeli dotąd nieruchomo. Byli w pomalowanych na szaro i zielono zbrojach pokrytych gałązkami. Nawet czujny obserwator musiałby wiedzieć, czego szukać. Nikt z karawany nawet nie spostrzegł zasadzki, ostrzegawczy okrzyk starszego ronina wzbudził w wielu po prostu konsternację - dla spokojnych półludzi brutalność i nagłość ataku była po prostu nie do pojęcia.

Ashigaru jednak nie byli po prostu spokojnymi półludźmi, rozpryśli się zatem w unikach próbując dotrzeć do najbliższych łuczników i związać ich walką. Tymczasem na wozie, trzymając rękę na gębie młodego Akodo Sawanosuke w przerażeniu i z perlącym czoło potem próbował ogarnąć sytuację, porażony tym, że jego mistrz najpewniej nie żyje, i że jego ostatnie słowo brzmiało "Łasice!".

Łasice to był juzimai**, całkiem spory i nader skuteczny. Ich najbardziej znanym dowódcą była kobieta, samurai-ko niegdyś podobno z Klanu Lwa, imieniem Maro. Choć Ci, którzy zetknęli się bliżej i dłużej z bandą, wiedzieli, że nie ona była prawdziwym dowódcą, choć przewodziła właściwie wszystkim operacjom Łasic. Sawanosuke i jego mistrz przeżyli parę spotkań z Łasicami, brali kiedyś udział w obławie na przestępców z Shinomen Mori.

Tyle, że teraz byli po drugiej stronie Gór Środka Świata. Łasice tutaj? Równie oczekiwany byłby atak samurajów Kraba. Sawanosuke spojrzał na młodzika, którego oczy rozszerzyły się strachem. Ronin miał - wedle swego mistrza - nos czuły niczym pies. Teraz, dla ronina, mały Akodo cały pachniał strachem.

- Zostań! - rzucił mu mężczyzna wyskakując z łukiem w dłoniach.

Gruchnęła druga salwa. Dwu ashigaru dostało, jeden w udo, drugi w brzuch. Ranny w udo padając, zdołał sięgnąć yari swojego przeciwnika, ostrzem zostawiając krwawą i szarpaną ranę na boku tamtego. Samuraj skrzywił się, skrócił dystans i cięciem iaijutsu rozpłatał chłopu głowę.

Ranny w brzuch mężczyzna skulił się, gdy ból poszarpał mu trzewia. Strzała utknęła płytko, ledwo przebijając zbroję, lecz była to watakusi - wymagało wysiłku woli by po prostu ustać. Nieruchomy cel przykuł uwagę łuczników z drugiej strony - dwie strzały w plecy zakończyły żywot nieszczęśnika.

Był to zły wybór łuczników, lecz dopiero gdy puścili strzały, zauważyli wyskakującego z łukiem Sawanosuke, który celowo opóźnił swe działanie, licząc na to właśnie. Mężczyzna strzelił z przyłożenia, jeden z łuczników zesztywniał, wygiął się nienaturalnie i padł w krzaki, martwy, agonalnie łamiąc drzewce wystające mu z piersi. Sawanosuke nie czekał na dalsze wydarzenia, momentalnie skrył się za wozem, gotów wspierać walkę pozostałych ashigaru, którzy wyszkoleniem i uzbrojeniem odstawali od Łasic.

Z dziecinnym wrzaskiem bojowym młody Akodo samotnie zaszarżował na pozostałego łucznika. Ten wyczekał, zgrabnie uniknął ciosu chłopca i oszczędnym ciosem w kark posłał go nieprzytomnego na ziemię. Tego jednak Sawanosuke nie widział, w ponurym zacięciu strzelając do bandytów z niewielkimi trudnościami masakrujących odważnych ashigaru. Każdy jego strzał odwlekał jakąś śmierć, choć ronin nie miał teraz tak czystego pola do strzału by zabijać - zatem ranił. Nagle rozległ się gwizd, i bandyci błyskawicznie zapadli w krzaki, zgięci uciekając. Wyczerpani ashigaru dopiero po chwili pojęli, że jakimś uśmiechem Jizo przeżyją ten dzień. Z sześciu zostało ich trzech, każdy był ranny, każdy kilka razy. Gdyby nie strzały Sawanosuke, wszyscy byliby martwi.

Ronin jako jedyny obserwował nietypowe zachowanie w milczącym zdziwieniu, tym samym skwitował ślady i przebieg walki między Akodo i bandytą, kiedy już je odczytał. Okup? Sawanosuke nie wiedział i nie dbał o to. Pilniejsze było co innego - ochrona karawany oznaczała ochronę pasażerów, a jego mentor wymagał cudu. Gdzie zaś teraz znaleźć shugenja, który zawróci go sprzed oblicza Emma-O?

Niezdecydowanego ronina klepnął w ramię pogarbiony mnich:
- Karawana potrzebuje dowódcy, Sawanosuke-san. Zostaw rannych i zaginionych mnie.

Posypały się komendy. Mnich wpierw ruszył do starszego mężczyzny, począł go ratować. Potem dopiero potruchtał w las, za śladami. Kiedy Sawanosuke znowu miał chwilę czasu i zajrzał do swego nieprzytomnego mistrza, ten z wysoką gorączką leżał na wozie kupca, na drogim i grubym dywanie mając rozłożony futon, przykryty, zabandażowany, z kompresem na czole. Córka kupca wraz z ojcem czuwali przy nim.

- Samurai-sama - zaczął niepewnie kupiec - mnich rzekł, że zrobił co mógł, ale że najgorsze dopiero przed nami. Rzekł, że jeśli ranny przeżyje godzinę Wołu, zapewne dożyje świtu.

Godzina Wołu. Godzina Fu-Lenga. Najczarniejsza, najgorsza godzina nocy. Sawanosuke kiwnął głową. Uświadomił sobie, że nie ma nic, co mógłby dać shugenja, jeśli jakiegoś spotkają. Może jedynie go błagać, grozić mu, lub sprzedać swój miecz.

* * *

Młodzik ocknął się dopiero, gdy został brutalnie rzucony na ziemie przez niosącego go mężczyznę. Unosząc w górę głowę dostrzegł, że jest na polanie bambusowego lasu. Drzewami kołysał lekki, wiosenny wiatr, gdzieś śpiewał kos, a może szpak? Nie było ważne. Ważna była patrząca nań uważnie i zimno kobieta, o nieregularnych rysach twarzy i brązowych oczach, dziwnie pozbawionych ciepła. To były bardzo ładne, i bardzo stare oczy, choć z twarzy Ryouichi nie dałby kobiecie więcej niż trzydzieści lat. Nieco za nią stał koń, którego sierść zdradzała, że jeszcze niedawno całkiem forsownie jechał.

- Zaszarżował na mnie podczas walki, Maro-sama - zaraportował jego niedawny przeciwnik w odpowiedzi na pytające spojrzenie kobiety. Milczenie przeciągało się, spojrzenie nie zmieniło się, kobieta jedynie uniosła brwi, jakby mówiła "tyle?". - Eeee... to ten Akodo, pani, toteż go przyniosłem.

Maro pokiwała głową w milczeniu, spoglądając na młodego chłopca w brązowym kimonie z daisho za pasem.

- Syn Akodo Ichizo - rzekła powoli, wyraźnie napawając się tymi słowami. Nagle jednak zmarszczyła brwi. - Eskorta?
- Nie żyją, pani.
- Dobrze. Świadkowie?
- Tylko heimini pani, paru ashigaru. Mamy ich zabić?
- Jeśli chcecie.

Odpowiedź kobiety była obojętna, oczy skupione na chłopcu. Spokojne, wnikliwe, badawcze. Maro miała nieokreślone wrażenie, że coś jest nie tak. Nie lekceważyła takiego wrażenia, kilkakrotnie uniknęła zasadzek dzięki niemu, kilkakrotnie przeżyła zamachy, wliczając te ze strony ludzi, którym niemal ufała. I to wrażenie właśnie czuła, w chwili, która powinna być jej chwilą triumfu. Która powinna upajać słodyczą niczym anmitsu***, uderzać do głowy lepiej niż sake z ziem Wróbla czy opium z Ryoko Owari. Miała przecież jego spadkobiercę, jego dziedzica. Życie chłopaka leżało w jej rękach. Mogła go zabić i posłać głowę, mogła okaleczyć tak, by nigdy nie trzymał katany, mogła poprzecinać mu ścięgna, zadbać o to, by zagoiły się rany i posłać rodzinie kalekę, której kończyny od tego dnia zawsze trzeba będzie poruszać, marionetkę na sznurku.

Ichizo oczywiście nie odstąpi od swoich słów, to był jego spadkobierca, jego pierworodny, męski potomek. Nauczy syna tego, co sam umie, może wykształci na dyplomatę. I będzie przy tym cierpiał. Na samą myśl kobieta niemal przymknęła oczy w zachwycie.

Niemal. Bo coś było nie tak.

Dlatego Maro jeszcze uważniej poczęła przyglądać się chłopcu. Zwracając uwagę na szczegóły. Jego ręce. Nie były zaciśnięte w pięści, nie były pozornie luźno trzymane za obi, blisko katany. Nie, one przylegały do ciała, bardzo, bardzo mocno. Rysy jego twarzy nie były rysami znienawidzonego Ichizo. Były podobne. Mogły oczywiście być rysami twarzy kobiety tego psa. Mogły. Katana. Wakizashi. Czy chłopak nie miał być świeżo po gempukku? Nie powinny być jego dumą, skarbem? Nie powinien chcieć ich użyć? Nie chciał. Dziwnie leżały za obi. Maro dłuższą chwilę przyglądała im się, nim zrozumiała dlaczego. Wtedy już właściwie wiedziała. Już rozumiała co było nie tak. Mogła spojrzeć mu w oczy. Mogła. On zdawał się nie móc. Uciekał z wzrokiem, jakby oczekiwał, że go ukarze za patrzenie na nią.

- Powiedz, chłopcze - rzuciła znienacka - jak udały się zbiory w zeszłym roku?
- Dobrze pani. Zebraliśmy dużo ryżu, starczy.

Kobieta pokiwała głową. Mały dobrze grał, poza nią może dwu ludzi z bandy zrozumiało, co miał na celu ten dialog, całe oględziny, do reszty miało to dopiero dotrzeć. Kobieta przypomniała sobie miesiąc przygotowań do dzisiejszej akcji i niemal zazgrzytała zębami, złość jednak miała dopiero nadejść.

- To jedyny 'Akodo' w karawanie? - rzuciła spokojnie
- Jedyny - odparł ktoś, chyba Toyori.
- Co za sukinsyn. Podesłał nam kagemusha****. Co ci obiecał?
- Akodo Ichizo-sama - odrzekł chłopiec z olbrzymim szacunkiem i oddaniem wymawiając imię - obiecał mi, że zajmie się moją rodziną, jeśli coś mi się stanie.

Niebotyczna była wiara w tym zdaniu, wiara dziecka pokładana w idolu, w bóstwie, albo w pojęciach w jakie wierzą dzieci swą niezachwianą, aksjomatyczną wiarą. Maro poczuła jak krwawa mgła przesłania jej wzrok, słysząc słowa i przede wszystkim ton tego heimina. Krótki, gwałtowny ruch. Cichy i mdły okrzyk porażającego bólu. Maro skoncentrowała się na uspokojeniu oddechu. Jak zawsze, po paru chwilach mgła opadła. Spojrzała na dzieciaka. Był bliżej, niż pamiętała. Drżał jak osika. Obie ręce zaciskał kurczowo na jej katanie, kalecząc swoje palce. Nie pamiętała dobycia broni. Nie pamiętała ciosu. Ale jej katana przeszyła ciało chłopca i Maro poczuła, że tak powinno być. Uśmiechnęła się i pierwszy raz chłopiec ujrzał, jak ożywają jej oczy. Bardzo ładne i bardzo stare oczy. I bardzo okrutne.

- Czyli właśnie spełniłam dobry uczynek, prawda, malcze? To jest, zakładając, że Ichizo kiedykolwiek się dowie, że coś ci się stało...

Jej ludzie roześmiali się, nieco gardłowo, niepewnie. Okazjonalna gwałtowność Maro przerażała jej ludzi. Nigdy nie było pewności, kto padnie jej ofiarą. Łasice szły za nią, bo miała świetne, doskonale dopracowane plany, dbała o drogi ucieczki, jej wypady były krótkie, skuteczne, dopracowane i cieszyły się wysoką przeżywalnością, jeśli tylko każdy dobrze wykonywał swoją robotę. Okazjonalne okrucieństwo? To był juzimai, a nie dwory Rokuganu. Szli więc za nią, ale bali się jej. Bo zawsze była parę kroków przed innymi. Bo nigdy nie wiadomo, czy nie zatopi człowiekowi katany w bebechach, po jelec. Tak jak teraz temu małemu, który konał jej na ostrzu, sparaliżowany bólem na tyle, że nawet nie jęknął.

Oczy chłopca zbiegły się i uciekły w głąb głowy. Kopniakiem kobieta strąciła go z miecza, strzepnęła ostrze, wytarła je pieczołowicie i schowała.

- Ty tam - wskazała mężczyznę, który przyniósł 'Akodo'.
- Tak pani - rzekł tamten dokładając starań, by głos mu się nie zachwiał.
- Podejdź. Jak cię wołają? - głos Maro był spokojny. Gdy chłopak zarzęził u jej stóp, zignorowała go kompletnie.
- Kado - rzekł tamten, niechętnie podchodząc. Fałszywe imię, jakie jej podał, nie miało znaczenia. Imiona, jakie tu mieli, w przypadku pomniejszych łotrów zmieniały się z dnia na dzień. Mało kto potrafił wytrwać przy imieniu. Ale tylko tak można było piąć się w górę. Tylko tak, można było się dowiedzieć pewnych rzeczy. Jak na przykład to, że szef bandy, z której się ucieka, jest też tak naprawdę szefem tej bandy, do której się przychodzi.
- Dobra robota - rzekła, klepiąc go po ramieniu. Następnie odwróciła się i ruszyła w stronę konia. Mężczyzna z ulgą przymknął oczy, jego napięte dotąd mięśnie rozluźniły się.

Ostrze Toyoriego przeszyło go, wychodząc z jego klatki piersiowej. Czysta śmierć.


- Spotykamy się u starej wiedźmy. Toyori, zaprowadzisz resztę. - rzuciła, już z końskiego grzebietu, nieporuszona kobieta. - I zrób co trzeba z jego głową.

Odjechała odprowadzona ostrożnymi spojrzeniami swoich ludzi. Bali się jej. Tak miało być. Tak być powinno. Jej złość już opadła. Przecież jest jeszcze dziewczyna.

* * *

Toyori spoglądał za nią przez chwilę w zamyśleniu. Nim skrzyknął pozostałych. On jeden wiedział o co chodziło w egzekucji. Kado okradł swoich kompanów w poprzedniej bandzie, następnie uciekł do nich, słysząc, że Łasice wychodzą z Shinomen Mori. Uważał, że to wystarczy, że gdy jego kradzież wyjdzie na jaw, będzie zbyt daleko, żeby jego poprzednia banda mogła coś mu zrobić. Przeliczył się. Ale nie mógł wiedzieć. Sam Toyori dowiedział się przypadkiem i bardzo starał się, by nie zdradzić, że wie.

Dowódca Maro-san, dowódca Łasic, dowódca Korników, dowódca poprzedniej bandy Kado... wszyscy byli jedną osobą. Toyori zastanowił się przez moment, odtwarzając strzępki zasłyszanej rozmowy w pamięci... Nadal jednak nie był pewien ani imienia tamtego człowieka, ani tego, ile band tamten miał pod sobą. Bacznie jednak zwracał uwagę na rozkazy dowódcy, lecz nie był pewien, co właściwie z tym zrobić.

Póki co jednak, nie było to istotne. Z rozmowy wywnioskował, że Maro dobrze się trzyma, a Maro znał. Dopóki mogła na nim tak polegać, będzie dobrze. Rozglądnął się po polanie. Pusto, jeśli nie liczyć bezgłowego i ogołoconego z wszystkiego co wartościowe trupa, oraz rzężącego chłopaka w brązowym kimonie, obok którego leżały drewniane ostrza.

"Niezła mistyfikacja, ale głupio zmarnowana. Jak już podszywacie chłopa pod samuraja, to dajcie mu ostrza. A nie takie coś."

* * *

Kiedy odeszli, starzec wyszedł na polanę. Dzieciak żył jeszcze, próbował walczyć. Próbował walczyć o oddech, o jeszcze jedno uderzenie serca, o opanowanie bólu. Próbował mówić. Gorączka rosła z każdą chwilą, krew płynęła z rany, krew i żółć. Starzec ze smutkiem spojrzał na młodego heimina, nim przykląkł i zanucił starczym głosem kołysankę, jaką chłopskie matki śpiewają swoim dzieciom. Uniósł głowę konającego, kładąc ją sobie na kolanach, chwycił go za kurczowo zaciskającą się na trawie dłoń i spojrzał w załzawione, powoli przestające widzieć oczy. Chłopiec próbował coś jeszcze mówić.

- Dobrze się spisałeś, Taro. Dobrze się spisałeś. - rzucił kojąco.

Wiedział, że chłopiec jest heiminem. Wiedział od momentu, kiedy zobaczył go, razem z jego eskortą, szukających transportu. Dla niego, to było oczywiste. Było radością obserwować, jak chłopiec cieszył się swoją nową zabawą, jak bawiło go 'bycie samurajem'.

Było też jasne dla mnicha, że los kagemusha ma swoją ciemną i bolesną stronę. Ale i tak żałował chłopca. Przecież, jak mawiają Togashi, nawet goblin jest piękny, gdy ma osiemnaście lat.

Chłopiec nadal jednak próbował coś powiedzieć. Mnich nachylił się nad nim, bardzo blisko niego.


Początek Roka Beiden, Góry Środka Świata, terytorium Klanu Skorpiona; 19 dzień miesiąca Księżyc, wiosna roku 1114, godzina Hantei.

Grupa mnichów wspinająca się powoli największym traktem Rokuganu nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie byli to wędrowni komuso, nauczający Tao uzdrowiciele charakterystyczni przez melodię nieodłącznego fletu czy koszykowaty kapelusz zasłaniający w całości oblicze. Nie byli to dobrze ubrani sohei, których stroje często były barwne, gdy reprezentowali swą Fortunę lub swą sektę, a zawsze dobrze skrojone, by nie utrudniać ruchów, a którzy na przełęczy Beiden bywali czasem jako pomocnicze kontyngenty rozmaitych armii lub siły neutralne, mające zapewnić, iż zawsze obecny tutaj konflikt nie rozleje się w jakimś niepożądanym kierunku.

Pielgrzymi maszerowali szeregiem, byli z różnych sekt, w różnym wieku od dzieci do starców, mieli ze sobą laski, koce i wszystkie rzeczy, które bierze się zwykle w dłuższe podróże. Wędrowali ze śpiewem. Jednostajnym, melodyjnym, nawet jeśli nieco monotonnym.

I byli obserwowani.

Wioska przy zejściu z Shiro Togashi, prowincja Yamatsuke, terytorium Klanu Smoka; godzina Amaterasu, czwarty dzień miesiąca Onnotangu, wiosna roku 1114.

Po raz kolejny wszystko wokół wydawało się ją przerastać. Jej organizm obudził się ze snu w połowie biegu i nadmiernej eksploatacji. Mogła by z marszu zmierzyć się w kolejnym sparingu z …-sensei, spróbować zamachu na …-sama, czy też kontynuować na jawie bieg z swych sennych majak zużywając do cna siłę tak krótkowzrocznie tłoczoną dudnieniem jej serca. Mogła by. Ale tak naprawdę powinna odpocząć. Rozglądnęła się po pomieszczeniu. Wyglądało na to, że nie groziło jej nic, lub sama nie stanowiła żadnego zagrożenia. Tak czy tak wiedziano o jej obecności i pozwolono na nią. W końcu ogień który rozpaliła nie przetrwał by do rana gdyby czyjaś ręka nie podsyciła go kolejnymi kawałkami drewna. Ktoś ułożył jej miecze z szacunkiem i nakrył ją kocem, a skoro nie miała co do tych czynności żadnych wspomnień musiała być w nocy bezbronna i zdana na swego nieoczekiwanego dobroczyńcę.
Usiadła podciągając nogi pod siebie i poprawiając swe zmotłoszone w śnie odzienie jednocześnie starając się zapanować nad oddechem, biciem serca i rozognieniem ciała. Powolnymi ruchami poskładała koc i ułożyła obok swego prowizorycznego posłania.

- Gomenasai. Musicie znosić dzierżenie przez tak słabe dłonie. – Zwróciła się do swoich mieczy. - Po Mirumoto-sama musi to być dla was straszna degradacja.

Oczywiście, że nie oczekiwała ich odpowiedzi, ale i tak przeproszenie kogokolwiek za swą słabość wydawało się stosowne. Choć nie były jej obce legendy o obdarzonych duszą i świadomością nemuranai, żadne nie odezwało by się do istoty tak nikczemnej, nawet jeśli jej percepcja potrafiła sięgnąć ciut dalej i widzieć ciut więcej.

Pozwoliła swym myślom wędrować. Niebawem, jeśli tylko będzie to możliwe, czeka ją dalsza droga, jednak nie chciała odchodzić nie podziękowawszy swemu nocnemu dobroczyńcy. Korzystając z na wpół medytacyjnego spokoju czekała poświęcając ten czas nocnym wspomnieniom. Choć zapamiętanych obrazów było za mało jak na noc całą niepokoiły ją. Cudza przeszłość i wspomnienia nieistniejących osób i związków znów postanowiły ją nawiedzić podszywając się w dodatku pod jej własną. Lecz mimo swej całej fałszywości sen zabarwiony był ciepło i pozytywnie. Cóż ludzie lgnęli do ciepła i rodziny więc i jej umysł mógł utkać swą nocna iluzję korzystając z nieoczekiwanego ciepła trzaskającego ognia i przykrywającego ja koca. Jednak gdzie w tym wszystkim było miejsce na poczucie zagrożenia, podwyższonej gotowości i chęci działania? Tego mała Togashi nie potrafiła ani pojąć, ani zrozumieć.

Medytacja i rozglądanie się ujawniły dalsze wnioski. Nie było w kuźni śladów kogokolwiek innego niż ona sama. Stojak na drewno opałowe ział pustką, sama kuźnia nosiła wyraźne ślady opuszczenia - Kyoko szacowała, że nie używano tego budynku co najmniej parę ostatnich miesięcy. Logicznym, oczywiście, że wszelkie wyprowadzki miały miejsce wiosną. Szaleńcem byłby ktoś, kto przeprowadzał się przed zimą, kto porzucałby pola - jedyną szansę na posiadanie jedzenia i przeżycie zimy. A kto się przeprowadzał, ten brał drewno na opał ze sobą. Heimini potrafili utrzymywać się z opałowego drewna. Zatem skąd ogień? Kto posiadał bierwiona tak duże jak te, które płonęły teraz nieopodal? Chłopski koc, którym była przykryta, nie był jej własnym, miał dziwny, nieznany jej wzór na krawędzi. Jej ciało - kiedy już udało się je uspokoić - było wypoczęte, rozgrzane i w świetnej formie. Zastanawianie się nad snem, przyniosło jedynie wspomnienie nie wpasowujące się doń kompletnie. Pomarszczonej staruchy, wyrzucającej z siebie pełne jadu słowa, szyderczo tytułującej ją "Mirumoto-sama".

- Pozdrowienia w godzinie Pani Słońca! Jam jest Agasha Tennai Konnosuke, potrzebuję informacji, zaś mój konik strawy. Kimkolwiek jesteś, opowiedz się, ty w tej zrujnowanej kuźni!

Kim była starucha? Co robiła we śnie? Gdzie pasowała? Kyoko zmarszczyła brwi. Wyglądało na to, że układanka, jaką miała, była zdecydowanie niekompletna. Ale na jej poukładanie nie było czasu, wzywający ją do opowiedzenia się Agasha (którego imię nic jej nie mówiło) tego czasu zdecydowanie nie dawał. Mniszka wiedziała jednak, że jeśli odłoży sen zbyt długo - zapomni go ostatecznie. Powinna doń powrócić jeszcze dzisiaj, przed kolejną nocą.

----------------------
* kyoushi - jeden ze stopni instruktorskich.
** juzimai - banda, gang, prawie zawsze przestępczy, najczęściej złożony z roninów. Przynależność do juzimai w wielu wypadkach wystarcza by wyjąć spod prawa.
*** anmitsu - słodka pasta fasolowa.
**** kagemusha - dosł. cień wojownika, tu: sobowtór, dubler.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro

Ostatnio edytowane przez Tammo : 23-08-2010 o 19:36. Powód: Dodatek posta zjedzonego po krachu forum
Tammo jest offline