Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-01-2010, 00:36   #32
Thanthien Deadwhite
 
Thanthien Deadwhite's Avatar
 
Reputacja: 1 Thanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumny
Chicago, Bar Alcock’s


Ruch tego dnia w barze nie był zbyt wielki, toteż barman dokładnie obserwował wszystkich wchodzących jak i wychodzących. Na ogól nie przejmował się podejrzaną klientelą, od tego w końcu miał Wielkiego Jefe'a - ochroniarza. Mimo wszystko dzisiaj czuł się dziwnie. Miał niejasne wrażenie, że to przez grupkę ludzi, która spotkała się przy jednym ze stolików. Miejsce owe zostało zarezerwowanie kilka dni temu, przez typka, który pojawił się w barze kilkanaście minut temu. Barman sprawdził w swoim notesie. Gerthart.

Podejrzane nazwisko - pomyślał przyglądając się młodemu mężczyźnie z boku. - Na pewno fałszywe. W rzeczywistości to ten mężczyzna nie różnił się niczym od wielu klientów Alcock'a, jednak coś niepokoiło barmana na tyle mocno, że w pewnym momencie zrozumiał, że trzęsą mu się ręce. Czuł, że pot spływa mu po plecach, choć tego dnia wcale nie było gorąco. Miał jakieś dziwne...przeczucie? Tak, to dobre słowo. Przeczucie, że ktoś go obserwuje. A wszystko to zaczęło się, gdy przyszli oni. Spojrzał w ich kierunku. Dwie kobiety (niezłe dupki swoją drogą) i dwóch facetów w tym ten Gethart. Był jeszcze jeden, ale szybko się zmył. Może on też coś czuł? Tego barman niestety nie wiedział. Chwycił następną szklankę i zaczął chuchać. Nie na nią jednak a na swoją rękę. Mimo, iż spływał potem było mu zimno. Nie odnotował jednak tego faktu, tak samo jak tego, że było jakoś ciemniej niż być powinno. Przynajmniej dla niego. Mimo to od czasu, do czasu rzucał nerwowe spojrzenie na stolik, przy którym aktualnie siedziały trzy osoby. Gerthart właśnie gdzieś zniknął.

***

Rose, Karen i Nik rozmawiali o tym co usłyszeli od Bena. Każdy miał inne podejście do owej sprawy i opowieści agenta. Nik był uśmiechnięty i wyluzowany, wierzył w całą sprawę i nie wahał się ani chwili ze swoją decyzją. Podobnie było z Karen, może poza szczegółem, że ona wcale wyluzowana nie była. Na najbardziej rozbawioną zaś wyglądała Rose, której mina jednak dość szybko zrzedła, gdy zobaczyła z jaką powagą o całej sprawie mówił choćby Nik.

Rozmowa trwała, a Ben dość długo nie wychodził z łazienki, co po takim spóźnieniu mogło być już wyjątkowo źle odebrane. W pewnym momencie cała trójka usłyszała odgłos tłuczonego szkła i okrzyk "cholera!" ze strony baru. Spojrzeli w tamtym kierunku i zobaczyli, jak barman, na oko dwudziestoparolatek, krzywi się z bólu. W zakrwawionej dłoni trzymał resztki zbitej szklanki, którą najwyraźniej za mocno zdusił. Był cały blady, miast zaś ruszyć się i zrobić coś z ręką lub posprzątać szklankę on wpatrywał się w swoją dłoń.

W pewnym momencie spojrzał na Rose, spłonął nagłym rumieńcem i jakby wyrwany ze snu, zaczął szybko sprzątać bar i zajmować się ręką. Nika zaś zastanawiał wyraz twarzy mężczyzny. Było w tym coś dziwnego. Co dokładnie mogłaby powiedzieć Karen o ile by zechciała. Obok zaś barmana widziała Jego. Wielki, łysy mięśniak z kpiącym uśmiechem górował nad osobą barmana. Jego czarny cień padał na niczego nie świadomego barmana. Z wszystkich osób w barze, tylko ona widziała mięśniaka. Także ona jako jedyna widziała wielką dziurę w policzku, najwidoczniej postrzałową. Był jednym z nich. Powracającym. Odwróciła od niego spojrzenie, nie chciała bowiem by ich wzrok się spotkał. Obserwowała go jednak chwilę, ale dyskretnie, tak by nikt nie zobaczył że podąża za kimś wzrokiem. To był zdecydowanie zły rodzaj Powracającego. Najgorsze zaś, że obślizły typ skierował się do łazienki, w której zniknął Ben.

Z głośników popłynęła kolejna znana melodia, tym razem króla jakim był Elvis, gdy w owej łazienki wyszedł w końcu Ben. Karen odetchnęła z ulgą, bała się bowiem o Bena coraz bardziej. On zaś wyglądał na zaskoczonego, ale mimo to uśmiechnął się.

- Przepraszam, że tak długo, ale miałem ważny telefon. Jesteście tu jeszcze. To znaczy, że chcecie mi pomóc, czy może dzwoniliście po gliny, by mnie wsadzili, hm? - spytał spokojnym głosem po czym dodał - A może macie jakieś pytania?

Chicago, przed mieszkaniem Bena Gerthatra


Duża kamienica z czerwonej cegły odznaczała się dość mocno od innych szarych budowli rozlokowanych w tej części Chicago. Budynek mimo, iż duży mial nie wielu lokatorów, a to dlatego, że mieszkania była tutaj dość duże i zapewne dość wygodne. Do tego trzecie piętro budynku było zajęte przez biuro jakiejś małej firmy, zajmującej się pomocami naukowymi i edykacyjnymi. Johny King siedział na schodach czekając na agenta Bena, nie bardzo właściwie wiedząc po co ro robi. Czy dlatego, że człowiek ten uratował mu kiedyś życie? Czy może dlatego, że nigdy nie nazwał go wariatem? A może po prostu wyczuł możliwość łatwego zarobku, tak jak z tą kurtką? Tego chyba sam nie wiedział, a mimo wszystko siedział na schodach z postanowieniem, iż będzie czekał tak długo, aż gospodarz mieszkania numer 2 wróci do siebie. Piwo, które wypił dało mu małego kopa. Mimo, iż najpewniej było to coś piwopodobnego z rodzaju sikaczy pospolitych, to mimo to mężczyzna czuł się pewniej. Na tyle pewnie, że najzwyczajnie w świecie zasnął na schodach, jak na bezdomnego przystało.

Obudził się przerażony, nie bardzo pamiętając co właściwie mu się śniło. Gdy tylko otworzył oczy zobaczył nad sobą smukły cień, któy mocno go wystarszył. Zerwał się na równe nogi i...uderzył z impetem o skrzynkę z licznikami energii. Tak jak szybko wstał, tak samo szybko usiadł z powrotem trzymając się z grymasem bólu za głowe.

Chryste Panie! - smukły cień nabrał bardziej realnych kształtów. Jak najbardziej kobiecych i zaniepokojonych. - Nic Panu nie jest? Proszę to pokazać!
Bez wachania porzuciła torby z zakupami i pomimo protestów, spacyfikowała Johnny'ego i zaczęła oglądać ranę uważnie. Coś w niej było takiego, że King nie potrafił się jej po prostu wyrwać. Może to nadal jakieś senne zmory go nie opuściły? Nie, jej uścisk był jak najbardziej realny. Może po prostu ta jej pewność siebie, tak szczera i dogłębna sprawiała, że nie mozna było jej się przeciwstawić.
- Proszę się nie ruszać! Nie wygląda to najlepiej. Może trzeba będzie szyć. - w końcu mężczyznie udało się uwolnić z mocnego uścisku jej palców na swojej głowie.
- Z pewnością trzeba to przemyć. - spojrzała Kingowi prosto w oczy, po raz pierwszy. Zamarła na moment. Czyżby dopiero teraz pojęła, kim był? Bezdomnym, który spał na schodach jej domu? Zrobiła krok do tyłu i rozejrzała się, jakby czegoś szukając.


Pewnie zaraz zawoła policję. Wbrew logice, złapała torby z zakupami i wepchnęła bez ceregieli Kingowi w ręce. Tego się nie spodziewał. W jej oczach znów pojawiła się hardość i pewność siebie.
- Idziemy panie King. Bo jesteś John King, prawda? - uważnie obserwowała reakcję mężczyzny. - Bena nie będzie jeszcze z godzinę. Dziwię się, że ochrona się tutaj jeszcze nie pofatygowała. Nasi współlokatorzy nie lubią śpiących na schodach. - wyciągnęła klucze i wciągnęła mężczyznę do środka, potem zaprowadziła pod mieszkanie nr 4. - Dziwi mnie tylko to, że czekasz na niego tutaj. Powinineś być w knajpie, gdzie wszyscy mieliście się spotkać.
Drzwi jej mieszkania (z bardzo ozdobną tabliczką z nazwiskiem Kessler) wychodziły prosto na drzwi Bena. Tylko skąd ona to wszystko wie? Może też jest "inna"?
- Wchodź, zrobiłam ciasto, chcesz kawałek?
Mały, ciemny przedpokój prowadził do obszernego jasnego salonu, dziewczyna zaprowadziła Kinga jednak prosto do kuchni, gdzie na każdym wolnym obszarze stały kolejne formy z upieczonymi ciastami. Dziewczyna odebrała siaty Johnemu i rzuciła je w kąt obok lodówki.
- Dobra, to teraz... - nagle klepnęła się w czoło - Matko, ja się nie przedstawiłam. Jestem Rachel. Rachel Kessler. Siadaj. - podstawiła mu krzesło. - Obejrzymy tę ranę na głowie.
Jej głos nie znosił sprzeciwu. Musiała mieć jakiś dar, bo Johny dawał ze sobą robić, co ona chciała, Tymaczasem dziewczyna wyciągnęła apteczkę i zajęła się jego raną na głowie.
- Dobra, nie jest tak źle. Nie trzeba będzie szyć. - kszątała się tuż nad nim. - Zaraz zrobię opatrunek.
Zatrzymała się tuż nad nim i pociągnęła znacznie nosem.
- Czekaj, czekaj. A co zrobiłeś z bonem do fryzjera? - pociągnęła go lekko za przetłuszczone wlosy - A kurtka? Ben mówił, że dał ci kurtkę! - nagle jej się przypomniało.
Stanęła tuż przed nim, pochyliła się nad nim. Czuł zapach jej jaśminowych perfum, jej rude włosy zdawały się współgrać ze wściekłą miną, zaciśniętymi ustami, gniewem płonącym w oczach.
- Po co tu przyszedłeś? Miałeś siedzieć tam, poznać innych obdarzonych! - Zacisnęła pięści, syczała niczym wąż, któremu ktoś nadepnął na ogon i teraz przymierzał się do ataku - Miałeś wysłuchać Bena! Opowieści o jego koszmarach i wizjach! A może nawet koszmarnych wizjach! - jej glos powoli tężał i się wznosił. kiedy Johny chciał wstać, pchnęła go ponownie na krzesło. - Dał Ci kurtkę i bon, żebyś jakoś wyglądał! A ty ją pewnie sprzedałeś! - prychnęła wściekle - Po co wróciłeś?! Po co?! - ale nie dała mu odpowiedzieć - Po kolejne pieniądze?! - teraz już krzyczała. - Chciał was prosić o pomoc, ale jeśli pozostali są tacy sami to...
Nagle urwała. Może słowa utknęły jej w gardle, albo coś sobie przypomniała. Uświadomiła. Zagryzła wargę, spojrzała w podłogę. Burza się uspokoiła. Johnny chciał ponownie wstać, ale ona zacisnęła swoje długie palce na jego ramieniu.
- O nie. - warknęła i pociągnęła go za sobą. - Nie puszczę Cię tak łatwo. Jesteś coś winien Benowi za Tamto. - rzuciła mu ostre spojrzenie i wepchnęła do łazienki. - Nie pozwolę, żebyś Go zawiódł. Umyj się. - puściła go, zastawiła drzwi sobą, z szafki ściennej wyszarpnęła ręcznik - Porządnie. Potem samodzielnie podetnę Ci te włosy. - w jej drgającym glosie zniesmaczenie mieszało się z pewnością - Kiedy przyjdzie, przynajmniej go wysłuchaj. Jesteś mu winien nawet więcej za uratowanie życia.
Drzwi zatrzasnęły się za nią głośno.
 
__________________
"Stajesz się odpowiedzialny za to co oswoiłeś" xD

"Boleść jest kamieniem szlifierskim dla silnego ducha."
Thanthien Deadwhite jest offline