Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-01-2010, 00:09   #101
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Kiedy spotkanie dobiegło końca w te pędy pognał za kapitanem Schwarzenbergerem, który wychodząc zabrał ze stołu pergaminy. Kręciło mu się w głowie, przed oczami wirowały czarne plamki a tępy ból wgryzał się w czaszkę oraz łopatkę. Ale trzeba było działać, kuć żelazo puki gorące. Choć pewnie byli równolatkami, kapitana nie dogonił ani na schodach, ani na dziedzińcu. Podpierając się swoim kosturem pokuśtykał do kwatery komendanta. Znał drogę.
Schwarzenberger nie wyglądał na zaskoczonego. Cierpliwie wysłuchał długiej supliki Jaczemira leniwie przekładając pergaminy z zapiskami i rysunkami z jednej kupki na drugą. Kilka rysunków, tych z zamkiem trafiło na oddzielne miejsce. Zaczął, nawet nie patrząc w jego stronę:
- Zwrócę ci te...zapiski...chociaż po prawdzie to nie wiem, czy powinienem. Ale słowo się rzekło. Możesz to zabrać. Te zostają - wskazał odłożone na bok - Możesz podziękować staremu Daree. Tylko przez wzgląd na niego to robię...I izbę dostaniesz. Wolfgang! Do mnie! Co się tyczy roboty przy koniach to wszystko zostaje po staremu, jeśli chcesz żreć dostawać oczywista. Za darmo nie ma nic. Rozumiesz? Z zamkowego ogródka możesz brać, co ci kuchty pozwolą. Chyba rosną tam jakieś zioła, nie znam się na tym. Za bramę, do lasu nie pozwalam, i wybij se to ze łba raz a porządnie. Po zamku możesz łazić jeśli wola, tylko mi w drogę nie wchodź a i gościom się nie naprzykrzaj, bo pożałujesz. Skończyłem - stwierdził, gdy do kwatery wszedł strażnik. - Wolfgang, zaprowadzisz go do czworaków i zakwaterujesz w izbie służebnej, wiesz, tej koło starej kuźni na małym dziedzińcu. Potem wróć po rozkazy. Zrozumiałeś?
- Co ma być nie zrozumiałeś...- odparł jakoś mało służbiście strażnik.
- To odmaszerować.

Izdebka ciasna i zapuszczona niezwykle przypadła mu do gustu. Było w niej wszystko czego potrzebował. Kominek z rożenkiem, był cug, w popiole znalazł zagrzebany pogrzebacz, a stary pogryziony przez szczury siennik był twardy i tylko trochę nadgniły. I były pająki! Wszystkie zakamarki pomieszczenia wypełniały pajęczyny. Ucieszył się gdy znalazł w rozklekotanej skrzyni gliniane miski, kamienny moździerz, kilka łokci sznurka i zardzewiały nożyk. A co najważniejsze izba znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie ogródka! Niewielkiego spłachetka ziemi, jakich wiele we wszelkiego rodzaju zamkach, burgach i kasztelach, gdzie służba, z braku pobliskich wsi, sama hodowała warzywa i zioła tak niezbędne na pańskich stołach. Gdybyż jeszcze jakiś ceber i ławka...
Rozmarzył się. Los uśmiechał się do człowieka, który całe dekady temu utracił nadzieję. A jeśli to kpina Ranalda? Obdarować by potem odebrać wszystko...Włosy zjeżyły się na karku. Ileż by dał w tej chwili za psiną łapkę... Niestety nie miał jej. Ani łapki, ani żadnego innego talizmanu mogącego ochronić go przed knowaniami tego wrednego Boga. O wszystko, co mogło zapewnić mu bezpieczeństwo w tym złym miejscu musiał zadbać sam.
Układał w głowie listę potrzebnych komponentów i narzędzi. Powietrze, ziemia, ogień i woda.W izbie był kominek a na dziedzińcu studnia. W cudem ocalałym wózku były zawoje z bylin i ziołowe mamuny. W popękanych, dla nikogo poza nim nie przedstawiających wartości garnkach i kociołkach spory zapas zagrzebanych w torfie kory, tataraku, grzybów i pleśni. Pod ręką mnóstwo pajęczyny a w stajni aż nadmiar zgniłej słomy i odchodów. Na znalezienie żab raczej nie było szans, ale ślimaki, tego był pewien, znajdzie. Gorzej z ziołami. Trochę ich jeszcze było w torbie, tyle że od ciągłego przetrząsania jej zawartości przez tych ignorantów większość stracił. Ocalało jedynie pare gałązek jemioły, serdecznika, skrzypu i tasznika oraz korzeń kozłka. Nie mógł odżałować krwawnika i rzepiku. Inne jak szyszki chmielu, jęczmień, rumianek, dziurawiec, jałowiec, liście pokrzywy i porzeczki czy arcydzięgieli miał nadzieję znaleźć w zamkowej kuchni albo ogródku. W końcu była jesień, to jest pora plonów. Niestety niektórych ziół nigdzie poza lasem nie miał szans zebrać. A do tego musiały być zebrane o wyznaczonych porach nocy i w określonej fazie Morrslieba. Ale to co posiadał i miał nadzieję zdobyć i tak dawało szansę na zabezpieczenie się od złego. I na wyleczenie rany, która paliła żywym ogniem.

Kolejne kilka dni spędził pracowicie. Korzystając z uzyskanej ograniczonej wolności czas wolny od stajennych zajęć wykorzystał na przetrząśnięcie ogródka, kuchni, niezagospodarowanych pomieszczeń czworaków oraz wszelkich pozostałych krużganków i korytarzy. Przynajmniej tych, do których miał dostęp dzięki milczącemu przyzwoleniu swego nowego „opiekuna“ - owego Wolfganga, wiernie jak pies towarzyszącego mu przez całe dnie. Nie wszędzie dane mu było wejść. Część drzwi i korytarzy, szczególnie tych prowadzących na niższe niż dziedzińca poziomy były niedostępne. Ku swojej uciesze poszukiwane porosty znalazł w ciemnych i wilgotnych korytarzach północnego skrzydła. Nie było więc konieczności szukania sposobu dostania się do piwnic, tym bardziej, że przeczucie mówiło, że wolał by tam nie schodzić. W zapuszczonych izbach byłej kuźni znalazł rozklekotaną ławkę. Wolfgang nie oponował, więc pojawiła się, nawet przy niewielkiej pomocy strażnika w izdebce Jaczemira. Pojawiły się w niej również niemal wszystkie potrzebne płody ziemi dzięki obfitości ogródka i litości ochmistrza. Lata spędzone na żebrach zaprocentowały. Potrafił wzbudzić współczucie. Udało mu się nawet, choć z trudem nakłonić jednego z wyruszających na patrol żołdaków do przywiezienia z lasu bylicy i owoców czarnego bzu. Cóż z tego, kiedy powracający oświadczył, że bylicy nie znalazł, a zamiast bzu dał mu kiście czeremchy.
Izba w której zamieszkał szybko zapełniła się pęczkami suszu, skorupami pełnymi rozcierów i wywarów oraz dziesiątkiem ziołowych woni. Był z siebie zadowolony. Rysunki stworzone domowej roboty henną z goździków i winnego octu zdobiły lędźwie i brzuch. Wyskrobane w kamieniach ścian symbole, unoszący się wokół zapach palonych w kominku mieszanek, a przede wszystkim zakopana pod progiem skradziona ze stajni stara podkowa i ołowiana klamra dawały poczucie bezpieczeństwa.

Ludzi spotkanych tego pamiętnego dnia w sali na szczycie wieży nie widywał. No może poza starcem nazywanym przez jednych Mistrzem, przez innych starym Daree. Pewnej księżycowej nocy podczas grzebania korzenia chrzanu zobaczył go przemierzającego dziedziniec i chyba wrzucającego coś w okienka podpiwniczeń. Miał okazję podziękować za ten cenny dar, jakim obdarzył go nieznajomy przez swego sługę, ale nie chciał zdradzać się przed obserwowanym. Chwila nie sprzyjała wymianie konwenansów, a potem już nie miał okazji bowiem się rozchorował. Rana, w którą jakimś cudem nie wdało się zakażenie mimo to sączyła i bolała, choć silny organizm zdawał się nie poddawać. Do czasu, kiedy gorączka pozbawiła go sił, a potem zmysłów.
 
Bogdan jest offline