Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-01-2010, 00:09   #101
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Kiedy spotkanie dobiegło końca w te pędy pognał za kapitanem Schwarzenbergerem, który wychodząc zabrał ze stołu pergaminy. Kręciło mu się w głowie, przed oczami wirowały czarne plamki a tępy ból wgryzał się w czaszkę oraz łopatkę. Ale trzeba było działać, kuć żelazo puki gorące. Choć pewnie byli równolatkami, kapitana nie dogonił ani na schodach, ani na dziedzińcu. Podpierając się swoim kosturem pokuśtykał do kwatery komendanta. Znał drogę.
Schwarzenberger nie wyglądał na zaskoczonego. Cierpliwie wysłuchał długiej supliki Jaczemira leniwie przekładając pergaminy z zapiskami i rysunkami z jednej kupki na drugą. Kilka rysunków, tych z zamkiem trafiło na oddzielne miejsce. Zaczął, nawet nie patrząc w jego stronę:
- Zwrócę ci te...zapiski...chociaż po prawdzie to nie wiem, czy powinienem. Ale słowo się rzekło. Możesz to zabrać. Te zostają - wskazał odłożone na bok - Możesz podziękować staremu Daree. Tylko przez wzgląd na niego to robię...I izbę dostaniesz. Wolfgang! Do mnie! Co się tyczy roboty przy koniach to wszystko zostaje po staremu, jeśli chcesz żreć dostawać oczywista. Za darmo nie ma nic. Rozumiesz? Z zamkowego ogródka możesz brać, co ci kuchty pozwolą. Chyba rosną tam jakieś zioła, nie znam się na tym. Za bramę, do lasu nie pozwalam, i wybij se to ze łba raz a porządnie. Po zamku możesz łazić jeśli wola, tylko mi w drogę nie wchodź a i gościom się nie naprzykrzaj, bo pożałujesz. Skończyłem - stwierdził, gdy do kwatery wszedł strażnik. - Wolfgang, zaprowadzisz go do czworaków i zakwaterujesz w izbie służebnej, wiesz, tej koło starej kuźni na małym dziedzińcu. Potem wróć po rozkazy. Zrozumiałeś?
- Co ma być nie zrozumiałeś...- odparł jakoś mało służbiście strażnik.
- To odmaszerować.

Izdebka ciasna i zapuszczona niezwykle przypadła mu do gustu. Było w niej wszystko czego potrzebował. Kominek z rożenkiem, był cug, w popiole znalazł zagrzebany pogrzebacz, a stary pogryziony przez szczury siennik był twardy i tylko trochę nadgniły. I były pająki! Wszystkie zakamarki pomieszczenia wypełniały pajęczyny. Ucieszył się gdy znalazł w rozklekotanej skrzyni gliniane miski, kamienny moździerz, kilka łokci sznurka i zardzewiały nożyk. A co najważniejsze izba znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie ogródka! Niewielkiego spłachetka ziemi, jakich wiele we wszelkiego rodzaju zamkach, burgach i kasztelach, gdzie służba, z braku pobliskich wsi, sama hodowała warzywa i zioła tak niezbędne na pańskich stołach. Gdybyż jeszcze jakiś ceber i ławka...
Rozmarzył się. Los uśmiechał się do człowieka, który całe dekady temu utracił nadzieję. A jeśli to kpina Ranalda? Obdarować by potem odebrać wszystko...Włosy zjeżyły się na karku. Ileż by dał w tej chwili za psiną łapkę... Niestety nie miał jej. Ani łapki, ani żadnego innego talizmanu mogącego ochronić go przed knowaniami tego wrednego Boga. O wszystko, co mogło zapewnić mu bezpieczeństwo w tym złym miejscu musiał zadbać sam.
Układał w głowie listę potrzebnych komponentów i narzędzi. Powietrze, ziemia, ogień i woda.W izbie był kominek a na dziedzińcu studnia. W cudem ocalałym wózku były zawoje z bylin i ziołowe mamuny. W popękanych, dla nikogo poza nim nie przedstawiających wartości garnkach i kociołkach spory zapas zagrzebanych w torfie kory, tataraku, grzybów i pleśni. Pod ręką mnóstwo pajęczyny a w stajni aż nadmiar zgniłej słomy i odchodów. Na znalezienie żab raczej nie było szans, ale ślimaki, tego był pewien, znajdzie. Gorzej z ziołami. Trochę ich jeszcze było w torbie, tyle że od ciągłego przetrząsania jej zawartości przez tych ignorantów większość stracił. Ocalało jedynie pare gałązek jemioły, serdecznika, skrzypu i tasznika oraz korzeń kozłka. Nie mógł odżałować krwawnika i rzepiku. Inne jak szyszki chmielu, jęczmień, rumianek, dziurawiec, jałowiec, liście pokrzywy i porzeczki czy arcydzięgieli miał nadzieję znaleźć w zamkowej kuchni albo ogródku. W końcu była jesień, to jest pora plonów. Niestety niektórych ziół nigdzie poza lasem nie miał szans zebrać. A do tego musiały być zebrane o wyznaczonych porach nocy i w określonej fazie Morrslieba. Ale to co posiadał i miał nadzieję zdobyć i tak dawało szansę na zabezpieczenie się od złego. I na wyleczenie rany, która paliła żywym ogniem.

Kolejne kilka dni spędził pracowicie. Korzystając z uzyskanej ograniczonej wolności czas wolny od stajennych zajęć wykorzystał na przetrząśnięcie ogródka, kuchni, niezagospodarowanych pomieszczeń czworaków oraz wszelkich pozostałych krużganków i korytarzy. Przynajmniej tych, do których miał dostęp dzięki milczącemu przyzwoleniu swego nowego „opiekuna“ - owego Wolfganga, wiernie jak pies towarzyszącego mu przez całe dnie. Nie wszędzie dane mu było wejść. Część drzwi i korytarzy, szczególnie tych prowadzących na niższe niż dziedzińca poziomy były niedostępne. Ku swojej uciesze poszukiwane porosty znalazł w ciemnych i wilgotnych korytarzach północnego skrzydła. Nie było więc konieczności szukania sposobu dostania się do piwnic, tym bardziej, że przeczucie mówiło, że wolał by tam nie schodzić. W zapuszczonych izbach byłej kuźni znalazł rozklekotaną ławkę. Wolfgang nie oponował, więc pojawiła się, nawet przy niewielkiej pomocy strażnika w izdebce Jaczemira. Pojawiły się w niej również niemal wszystkie potrzebne płody ziemi dzięki obfitości ogródka i litości ochmistrza. Lata spędzone na żebrach zaprocentowały. Potrafił wzbudzić współczucie. Udało mu się nawet, choć z trudem nakłonić jednego z wyruszających na patrol żołdaków do przywiezienia z lasu bylicy i owoców czarnego bzu. Cóż z tego, kiedy powracający oświadczył, że bylicy nie znalazł, a zamiast bzu dał mu kiście czeremchy.
Izba w której zamieszkał szybko zapełniła się pęczkami suszu, skorupami pełnymi rozcierów i wywarów oraz dziesiątkiem ziołowych woni. Był z siebie zadowolony. Rysunki stworzone domowej roboty henną z goździków i winnego octu zdobiły lędźwie i brzuch. Wyskrobane w kamieniach ścian symbole, unoszący się wokół zapach palonych w kominku mieszanek, a przede wszystkim zakopana pod progiem skradziona ze stajni stara podkowa i ołowiana klamra dawały poczucie bezpieczeństwa.

Ludzi spotkanych tego pamiętnego dnia w sali na szczycie wieży nie widywał. No może poza starcem nazywanym przez jednych Mistrzem, przez innych starym Daree. Pewnej księżycowej nocy podczas grzebania korzenia chrzanu zobaczył go przemierzającego dziedziniec i chyba wrzucającego coś w okienka podpiwniczeń. Miał okazję podziękować za ten cenny dar, jakim obdarzył go nieznajomy przez swego sługę, ale nie chciał zdradzać się przed obserwowanym. Chwila nie sprzyjała wymianie konwenansów, a potem już nie miał okazji bowiem się rozchorował. Rana, w którą jakimś cudem nie wdało się zakażenie mimo to sączyła i bolała, choć silny organizm zdawał się nie poddawać. Do czasu, kiedy gorączka pozbawiła go sił, a potem zmysłów.
 
Bogdan jest offline  
Stary 28-01-2010, 11:52   #102
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Po zaniesieniu ubrania włóczędze, do komnaty Arwida zapukał Lutfryd.

- Tak jak kazałeś Mistrzu dostarczyłem mu odzienie. Widać było, że bardzo chciał je dostać ale czegoś się obawiał, on jest bardzo nieufny. Dopiero jak powiedziałem, że to od ciebie Panie to język mu się rozwiązał. Wypytywał kim jesteś, co tu robimy, jak tu trafiliśmy, jaki …

- Cicho, jeśli któryś ze strażników za drzwiami to usłyszy to zaraz pobiegnie do tego durnia Scharzenbergerra, a tamten tylko czeka, żeby starego o szpiegostwo posadzić i w lochu zamknąć. Sam z nim porozmawiam, gdy tylko nadarzy się sposobność.



Następnego dnia po spotkaniu w sali Daree udał się na przechadzkę po zamku. Wiele drzwi było zamkniętych, tak samo zejście do lochu. Gubiąc strażników chodził po opuszczonych częściach zamczyska. Zmurszałe resztki sprzętów, kłęby kurzu, siedliska niezliczonej populacji pająków, nic niepokojącego.
Jeśli jest stąd jakieś ukryte wyjście to tylko przez lochy … pomyślał stary Daree. Ale jak się do nich dostać, skoro zamkniętego wejścia pilnuje straż. Może przez wywietrzniki.

Nowy pomysł zaświtał w głowie Arwida. Szybkim, na ile pozwalał jego wiek oraz sprawność, krokiem Mistrz poszedł na dziedziniec. Chodził naokoło, mierzył krokami odległości między otworami wietrzników. Ukląkł przy jednym z nich, wkładał dłoń do środka sprawdzając cug, wrzucał kamyki i nasłuchiwał momentu ich upadku.

Płytko, bez problemu mógłbym tam zejść, nawet bez pomocy Lutrfyda, tylko te otwory … wąskie, nawet jak dla mnie, jakiś Nizioł by się przecisnął. Ale nie ja. Trzeba poszukać innego wejścia.

Wracając do komnaty Daree zaszedł jeszcze do stajni. Chciał porozmawiać z Jaczemirem. Zajrzał przez drzwi. Wolfgang, koniuszy jeszcze jakiś strażnik … Za dużo świadków … może później będzie sposobność.

Obserwując czynności Jaczemira oraz opiekującego się nim strażnika, Arwid czekał odpowiedniego momentu na przeprowadzenie rozmowy. Widział jak stary idzie w kierunku czegoś co kiedyś było przykuchennym ogrodem a teraz jeno zachwaszczonym poletkiem. Po jakimś czasie z tamtego miejsca szybkim krokiem, truchtając nawet wyszedł Wolfgang.

Teraz.

Długie kroki przez dziedziniec. Wąskie przejście na drugi malutki podwórzec z czworakami dla służby oraz poletkiem. W gąszczu chwastów widać było pochylającą się co chwila postać Jaczemira. Arwid podszedł wprost do niego. Zaczerwieniona twarz, szybkie płytkie oddechy, zlana potem twarz włóczęgi mogły świadczyć albo o dużym zmęczeniu albo o chorobie.

- Witaj Jaczemir. Jak tam ubranie pasuje, bo widzę, że go nie nosisz?
- Witaj Mistrzu Daree Dobrze pamiętam nazwisko? Twój sługa wiele dobrego mówił mi o tobie Panie. Żeś świat cały niemal przemierzył. To i w Kislevie, mojej ojczyźnie pewnie gościłeś. A strój bogaty … wdzięczność moją masz głęboką, jeno do koni do roboty w takie sukienki się nie przystoi ubierać … i nie nawykły jestem.

- Przychodzę do ciebie w pewnej sprawie … - powiedział zniżając głos do szeptu stary Daree. Kapitan Schwarzenbergerr wspominał, że znaleziono przy tobie plany tego zamku. Musiałeś więc być tu wcześniej, a więc powinieneś także znać ukryte przejścia wiodące do tego zamku. Pewnie nie mamy co liczyć na zwrot twych planów, pomyślałem więc, że mógłbyś je odtworzyć … oczywiście nie za darmo … zostałbyś za to hojnie wynagrodzony … w złocie … rozumiesz mnie?
- Rozumiem. Jedno, czego nie rozumiem to na co ci Panie owe plany?

- Całkiem niedawno miał tu miejsce … wypadek. Ale podług mnie to było morderstwo…
- Morderstwo? …
- Jaczemir zbladł nagle.
- Tak … jeden z artystów Jasper wypadł z tamtej wieży … - Daree uniósł rękę ukazując miejsce tragedii. Tylko, że ja nie wierzę w tę wersję … on nie miał powodu targać się na życie, ani w ogóle po nocy po wieży chodzić i przez okno wyglądać. Ktoś musiał mu w tym pomóc … ale ciiii, o tym nie wolno głośno mówić. Mając plan zamku mógłbym ustalić skąd przyszedł morderca i być może ustalić jego personę. Dopóki go nie znajdziemy, wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.
- A co wy tu w ogóle robicie?

- Pracujemy, ale o tym nie powinienem mówić … słowo dałem, że w tajemnicy będę to trzymał a zwykłym obietnic dotrzymywać ... Jeśli się więc zgodzisz, to mój uczeń, ten co ci ubranie dostarczył, przyniesie ci pergamin i inkaust. Pamiętaj jeno aby plan był dokładny.
- Tego co na kartach było wiele nie jest. Ot krużganków kilka, dziedzińce dwa. O żadnych sekretnych kawernach nie mam wiedzy. Mogę to odtworzyć z pamięci, oddać to, co sam zobaczyć możesz. Sądzę, że sam masz Panie sposobniejszy dostęp do wielu części zamku niż ja. Mnie pilnują i nie wierzą.

- I jeszcze jedno … - rzucił na koniec Arwid. Musisz się spieszyć, zanim powróci Vautrin. I pamiętaj uważaj na niego … to zły człowiek. Masz więc 3 dni na nakreślenie planów.
- Całe miejsce to jest złe. Straszne rzeczy się tutaj dziać będą. Wierzaj mi ... Vautrin? A któż to?
- Vautrin to zarządca tego zamku i nasz tu gospodarz. Niestety jeszcze nie odkrył wszystkich kart. Uważaj na niego, ma wrócić niebawem, pewnie będzie cię przesłuchiwał.
- O bogi …
- Tak więc musisz skończyć plan zanim on wróci.

- Dobrze Panie. Każ no swemu słudze przynieść jeszcze jedno czyste pióro i limonę, co się w kuchni pewnie znajdzie.
- Dostaniesz wszystko co potrzeba. A teraz muszę iść zanim twój opiekun wróci. Bywaj w zdrowiu, bo widzę, że coś ci dolega.


Przez nikogo nie zatrzymywany Arwid udał się do kuchni. Bez problemu otrzymał dwie limony oraz butelkę wina przyniesioną wprost z piwnicy. Arwid trzymał zimną butelkę w dłoni. Już miał odchodzić, gdy nowy pomysł zaświtał w jego głowie.

- A jakie to wina jeszcze macie w piwnicy, co? Bo ja wielki ich degustator jestem. Może bym się sam po piwnicy rozejrzał i wybrał wino do kolacji?
- Eeee Panie, do piwnicy to tylko ochmistrz może wpuścić. Ja nie mogę … potem bedo krzyczeć a może i batem przyłożą.
- Dodrze. Przyjdę więc później zwiedzić piwniczkę i win pokosztować.


Wchodząc do swojej komnaty, stojącemu przy drzwiach strażnikowi Arwid kazał swego ucznia przywołać. Gdy ten stawił się niezwłocznie, wszystko już było gotowe i na stole czekało. Płaszcz zapinany na sprzączki z przepastnymi kieszeniami, buteleczka inkaustu, kilka kartek pergaminu, pióra, dwie limonki.
- No jesteś wreszcie. Zaniesiesz to Jaczemirowi. Jakby kto pytał to niesiesz tylko cieplejsze odzienie, bo dni coraz chłodniejsze. Nikt nie może widzieć przyborów do pisania. Dlatego po kieszeniach trza nam je ukryć. Stary chciał też limone z kuchni … jeśli z tego powodu ma być szczęśliwszy to i je ukryjemy w płaszczu. No idź już. On o wszystkim wie. Tylko na tego Wolfganga miej baczenie. Niczego nie może się domyślić.
- Już biegnę Panie.


Kolejne dni upływały na pracy. Powstawały kolejne karty Opowieści. W międzyczasie tak jak wcześniej zapowiedział, Arwid razem z ochmistrzem zwiedził piwniczkę z winami.
Trzeciego dnia od rozmowy z Jaczemirem Mistrz zawezwał ucznia. Gdy ten wszedł na stole zauważył równo ułożony słupek w postaci złotych Karl Franzów. Leżało też pęto kiełbasy oraz pajdy chleba.

- Na stole leży 10 sztuk złota. Zaniesiesz te pieniądze Jaczemirowi. Odbierzesz od niego pergamin, będzie tam naszkicowany plan zamku. Powiedz mu też, że jeśli kto znajdzie przy nim te pieniądze, to może mówić, że ode mnie otrzymał. Gdyby Wolfgang pytał po co idziesz to powiedz, że jedzenie dziadowi niesiesz. Pamiętaj tylko, żeby nikt pergaminu nie widział. To bardzo ważne.
- Sie wie Panie.


Oczekując powrotu Lutfryda czas dłużył się niemiłosiernie.
Coś chyba poszło nie tak. Czemu go jeszcze nie ma. Może strażnik podsłuchiwał i odebrał pergamin. I jeszcze na dodatek obił biedaka.

Daree już wstawał z zamiarem sprawdzenia co się stało gdy bez pukania otworzyły się drzwi komnaty a na progu stał Lutfryd z niepewną miną. Arwid zamknął za nim drzwi, odprowadził w odległy kąt, po czym zaczął wypytywać.

- Masz?
- Tak … nie … nie wiem Panie. Mam pergamin ale planu nijakiego tam nie ma. Mówię ci Panie, dziad albo całkiem zmysły postradał albo gorączka okrutna go trapi bo majaczył coś jeno. Dopiero jak twoje imię wymówiłem to zza pazuchy ten pergamin wyciągnął. No to go wziąłem, jedzenie na stole postawiłem a złoto w siennik mu schowałem. Nie wiem czy coś zrozumiał z tego co mu mówiłem.
- No nic, pokaż co on tam nabazgrał.


Arwid podszedł do okna gdzie światło było lepsze. Rozwinął pergamin i wolno czytał.

Sposobów na czary pierwszy

Na wrzody i złe znaki kiedy się otwierają i gubić nie dadzą, a bóle srogie występują takim sposobem postępować trza:
dostać psiego sadła łutów 4, niedźwiedziego łutów 8, kapłoniego sadła łutów 12, jemioły z leszczyny dwie garści usiekawszy drobno, utłuc dobrze na sok i włożyć to do szklanice, położywszy do tego wzwyż mianowanego trojakiego sadła, zmieszać to wespół i w szklanicy mocno zawiązać, niech tak całe dwa miesiące na słońcu stoi i będzie z tego jakoby balsam zielony, którego potem na skazy przykładać. Ustaną bóle i prędko się wrzód otworzy i wynijdą z niego wszystkie złe materie i prędko się zaś ten wrzód pomienionym emplastrem zagoi.

Sposobów na czary drugi

Na czary ludziom bardzo szkodliwe, które człeka bardzo pokurczą, w kłębek zwiną, w kąt albo jaką wetkają dziurę, a przy takich razach i gorączki, która człeka jako ogień pali i piecze, a przeto tym pomocnym gasić i chłodzić się lekarstwem:
wziąć paproci korzenia, warzyć to w ługu z dębowego popiołu uczynionym, przylawszy do niego, tak wiele jako ługu, wódki dystylowanej z ziela tego, trzy albo cztery kropelek krwie z lewego ucha od szczeniącia małego, pamiętając żeś jeśli mężczyzna, to z pieska, a jeśli biełogłowa, to z sobaczki, co przykładając zapał i bóle uśmierza, a jeśliby się jaki znak na ciele gdzie otworzył, maścią goić z leszczyny urobioną, przyłożywszy, czary zniszczeją.

Sposobów na czary trzeci

Na członków chromienie, takoż jelit i kiszków w których się złe czary lęgną i żywot psują jest remedium ziół pewnych zażywanie takoż przy wtórze egzorcyzmów pewnych wybranych mocą i pozwoleniem starszych kościoła, wiary żywej i życia dobrego:
rosiczki ziela, które czarom efekt odbiera, bylicy od czarów broniącej, osobliwie białej, ruty polnej, soli garści dwie, one ziela wespół rozetrzeć a nad warem parzyć, ostygnąwszy przy ich egzorcyzmowaniu zażywać. Zalecają naturalistowie scille alias cebulę we drzwiach zawiesić lubo skórę z głowy albo pysk wilczy nade drzwiami dla prezerwatywy od czarów lokować.

Sposobów na czary czwarty

Kto by ludzi oczarowanych w ich niemocy chciał ratować i pomoc im dać, naprzód wziąć takiego własnej uryny garniec niemały, do którego ułożyć garść niemałą ziela nazwanego arcydzięgiela, czernicy, kłączy perzu, pięciornika i kwiatu wiązówki, zalepiwszy pokrywką dobrze na wierzchu garnca, przystawić do ognia a z wolna warzyć co mdłość odejmuje.
A co by chciał nazad zdrowie przywrócić dostać trza świeżo zniesionego kurzego jaja, choćby jeszcze i ciepłe było, włożyć je do garnka i w moczu onym do ognia dostawić aby się ta uryna w nim wrzała. Kiedy do połowice wywrze, tedy ją na cieknącą wodę po prądzie ku dołowi wylać, a w jaju dziurki poczyniwszy, w mrowisko włożyć, a tak to maleficium zginie, a człek zdrowym zostanie.


Stary najwyraźniej zmysły postradał. Ale czego się mogłem spodziewać … - dumał zasępiony Daree. Gładził dłonią policzek, dotykał warg swych ust. Nagle jego umysł odnotował woń limonki. Językiem dotknął palca … delikatny ale wyraźnie kwaśny smak.

- Stary spryciarz … - z promiennym uśmiechem ni to do siebie ni to do Lutfryda rzekł Arwid.
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 28-01-2010 o 18:59.
Irmfryd jest offline  
Stary 29-01-2010, 00:19   #103
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Malwy i konwalie. Cichy szelest sukni. Jeszcze cichszy, ulotny dźwięk ledwo słyszalnej melodii nuconej przez młodą kobietę. Bał się spojrzeć. Czy to możliwe? Nie chciał się rozczarować. Otworzyć piekących do bólu oczu i przekonać, jak bardzo się mylił. Zaciągnął się zapachem. Wspomnienia wróciły. Pochylała się nad nim z troską w oczach. Zawsze tak robiła. Wtedy w lesie, gdy znalazła jego i Siwego. Potem w Grunburgu i teraz. Tylko taką ją pamiętał. Jego Jagusia.
Stada kruków przelatywały nad miastem. Leciały na północ, gdzie rozsiani na polach leżeli ci, co zginęli w boju, oraz konali na palach ci, co zginąć w walce nie mieli szczęścia. Ptaki majestatycznie szybowały nad złotymi kopułami, zatłoczonymi prospektami, nad setkami cisnących się w dole ludzi w wąskich zakorkowanych uliczkach, gdzieniegdzie udrożnianych energiczną reakcją pałacowych gwardii czy świątynnych straży. Na ulicach panował wrzask, tłok, tumult i bałagan. Wojsko, podobne do upiorów z którymi niedawno przyszło mu walczyć blokowało wszystkie główne arterie miasta wokół kremla i Płoszczadi Gierojew niemal odcinając rozszalałe tłumy z kwartałów Pasziemli i Grakiziemli. Właśnie trwała ewakuacja carskiego dworu. Histeryczna i bezładna.
Spodziewał się ewakuacji. Miał sprawdzone informacje.W końcu od trzech lat przebywał na dworze Borysa, a jego aktualna kochanka Katherina Daivna była żoną hetmana polnego landgrafa Lwa Makarycza von Gdova. Spodziewał się. Ewakuacji dworu, ale nie panicznej ucieczki. I nie dziś. O rozkazie opuszczenia stolicy dowiedział się w łożu landgrafa, a konkretniej spod łoża gdy miotając się jak poparzony hetman ni stąd ni zowąd pojawił się w swym pałacu wykrzykując służbie polecenia pakowania co cenniejszych rzeczy. A przecież powinien być w polu w drodze do Pińska!
Miał szczęście. W powstałym bałaganie nikt nie zwrócił uwagi na czmychającego tylnym wyjściem z pałacu gacha. Wierny Bukała. Nie uciekł, czekał w ogrodach w kolasie. W niecałą godzinę potem z upakowanym, co wpadło mu w ręce dobytkiem przebijał się z niemałą pomocą obuchów Bukały, Zory i Jakuszyna przez rozszalałą gawiedź do Mostu Korolewy. Już na Urskoyskom Prospektie był świadkiem, jak rozszalały motłoch przetoczył się po gwardii świątynnej i Mytnikach Ursuna, po czym wlał na most. Dyle mostu zatrzeszczały a Ojciec Niedźwiedzi wywarł swój gniew na bezbożnikach przemierzających Świętą Rzekę nie uiściwszy ofiary. Most runął zabierając za sobą w nurt gawiedź i jej dobytek. Tylko kamienny świątynny pylon jak boży palec sterczał z rzeki, podczas gdy w dole zimny nurt niósł ku przestrodze innych trupy topielców...
... na dnie morza, zszedł do jego piwnic, gdzie miast lochów otwierają się całe systemy jaskiń o różnych kolorach. Łatwo się w nich zgubić, nie jest łatwo też do nich wejść, bo ryby o twarzach strażników pilnują wejść i gryzą. Kiedy jednak już się tam jest, kiedy stanie się naprawdę bez ruchu i cicho, w wodzie niesie się ta melodia, na której płyną uczepione głosy. Teraz wie już, że wołają. Zszedł głębiej, choć powierzchnia oddala się coraz bardziej, choć się boi, bo jaskinie robią się coraz ciemniejsze, aż wreszcie nie widzi już nic. Ciało drży a oczy płaczą, ale jest pod wodą, choć brodzi w mroku, idzie za głosami, bo tylko one teraz są punktem odniesienia. Idzie do nich, bo bez nich zginie w tym mroku, idzie, choć groza narasta jak te dźwięki, które są coraz bardziej koszmarne, żałobne, chwytają za serce i nie chcą wypuścić ze swych chłodnych palców. Są coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe, widzi teraz skąd się wydobywają, dźwięki dziwnych instrumentów płyną stamtąd, widać je schowane w bańkach powietrza, w takich samych bańkach wypływają też słowa… Wypływają z otworu, z otworu w murze, gdzie w mroku brakuje paru cegieł mroku, stamtąd wypływają i tam widać blady blask i choć nie chce, tylko tam prowadzi ta droga. Wyciąga dłoń i dotyka krawędzi wyłomu, jest szorstka jak zwykłe cegły, bańki powietrza pękają jedna za drugą i uderzają te słowa…
- Tutaj…
- Tutaj jesteśmy…
Odważa się zajrzeć do otworu, zagląda rozganiając płynące bańki ze słowami i dźwiękami i patrzy znowu na tę jaskinię, gdzie siedzą ci ludzie, widzi ich już wyraźniej, gdy zagląda już patrzą wszyscy… Głowa pęka, na jej powierzchni pojawiają się pęknięcia, pojawia się ból, gdy patrzy w ich dłonie, trzymające instrumenty, dłonie o kikutach palców pozdzieranych do połowy do żywego mięsa, ociekające czerwienią twarze, otwierające się i zamykające rybie usta.
- On… On… Nas… Musisz… Gdy melodia się zakończy…
Malwy i konwalie. Znów ta sama melodia. Z trudem otworzył sklejone powieki. Siedziała na ławce tyłem zajęta rozgniataniem suszu w moździerzu. Chciał się zerwać, objąć ją, przycisnąć do piersi, ale sił starczyło jedynie na lekkie uniesienie głowy. Było potwornie zimno, mimo że ogień płonął w kominku. Odwróciła się, uśmiechnąła ciepło. Pochyliła nad nim tak, jak to ona potrafiła. Dała pić, zmieniła szarpie na świeże, natarła pierś i ranę kobylą maścią. Śpij synku - powiedziała.
...Potężne, obrosłe mchem megality tonęły w bladej poświacie księżyców. Stary Dragan wiedział co mówi, gdy ostrzegał przed kurhanami Kniażewo Urocziska. Czuł, że nie wolno mu tego robić, lecz wiedział też, że nic go nie powstrzyma. Taka noc była raz w roku. Tylko tej nocy mógł wypełnić pustkę. Nie wiedział jak, ani czym. Ale pustka była gorsza od wszystkiego. Teraz uświadamiał sobie jak bardzo się pomylił.
Noc padła na las, las w mroku spał,
Ktoś nocą lasem na koniu gnał.
Tętniło echo wśród olch i brzóz,
Gdy ojciec syna do domu wiózł.
Siwy strzygł uszami, mięśnie kłębu nerwowo drgały. Wszystkimi siłami wmawiał sobie,że nic nie slyszał, że wydawało mu się, a to tylko szum wiatru w wysokiej trawie.
- Cóż tobie, synku, że w las patrzysz tak?
Tam ojcze, on, król olch, daje znak,
Ma płaszcz, koronę i biały tren.
- To mgła, mój synku, albo sen.
Oko nerwowo przeskakiwało z kamienia na kamień. Rozszerzona do granic wytrzymałości źrenica nerwowo szukała ruchu, sylwetki, czegokolwiek, z czym można by skojarzyć słowa, które przecież nie wypowiadały się same.
"Pójdź chłopcze w las, w ten głuchy las!
Wesoło będzie płynąć czas.
Przedziwne czary roztoczę w krąg,
Złotolitą chustkę dam ci do rąk".
Głosy zdawały się to cichnąć, to przybierać na sile. Falami wpływały na wzgórze jak woda w cembrowinie zbiegając się między menhirami. Był tego pewien. Nie uległ omamom. Reakcja konia świadczyła o tym absolutnie. Spanikowane zwierzę rżąc stanęło dęba niemal zwalając go z nóg. Wyrwało go z letargu.
- Czy widzisz, mój ojcze, tam tańczą wśród drzew
Srebrne królewny, czy słyszysz ich śpiew?
- O, synku mój, to księżyc tak lśni,
To księżyc tańczy wśród czarnych pni.
Włosy jeżyły się na głowie. Mimo, że nie przestawały być szeptem głosy zdawały się osiągać siłę huraganu. Huczały w głowie, odbijały się grzmotem. Z trudem zdołał dosiąść oszalałe zwierzę, które bez rozkazu pognało w las.
"Pójdź do mnie, mój chłopcze, w głęboki las!
Ach, strzeż się, bo wołam już ostatni raz!"
- Czy widzisz, mój ojcze, król zbliża się tu,
Już w oczach mi ciemno i brak mi tchu. -
Koń pędził na oślep, gałęzie olszyny smagały po twarzy, drapały boleśnie. Zdarta z oka opaska została gdzieś pośród nich. SZEPTY zdawały się jak sfora wilków podążać w trop. Przylgnął do szyi konia. Pędź Siwy! Pędź! Odwrócił się. Raz. Jedyny. W bladej poświacie Morslieba przez całuny mgieł pędziły za nim wyciągając rosochate gałęzie i trzeszcząc spruchniałymi dziuplami stare olchy. Wyły!
Więc ojciec syna w ramionach swych skrył
I konia ostrogą popędził co sił.
Nie wiedział, że syn skonał mu już
W tym głuchym lesie wśród olch i brzóz...
...czuje nagle za plecami jakąś obecność, lodowaty strach ledwo pozwala się odwrócić, ale to tylko cienie. Cienie o mocnych dłoniach układają cegły mroku w otworze jedną za drugą. Światło w szczelinie jest coraz słabsze. Ludzie w jaskini, jeden z nich to kobieta, która zamiast łydki ma ogryzioną piszczel zaczynają coś krzyczeć, rzucać się na miejscach, rzucać się na ściany, zagłuszają ich zwierzęce piski, zwierzęce cienkie piski, tysiące świdrujących uszu pisków, w których wszyscy toną…
- Prawda! Gdy skończy się melodia, okaże się prawda!!! Musisz… Ich… – głos ludzi coraz trudniej przebija się przez szturmujący uszy wściekły pisk tysięcy stworzeń…
- Nie! – rzuca się, by zdążyć do znikającego coraz szybciej otworu w ścianie, a lodowate palce tamtych na plecach nie chcą wypuścić ze swych objęć – Nieeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!!
Cichaj syneczku. Już dobrze. Już będzie dobrze. Pochyliła się nad nim. Co ci? - powiedziała z troską. Gorączka okrutna cię trawi. Pergamin dla Mistrza Arwida masz? Złoto ci tutaj schowam w sienniku, a na stole kiełbasę i chleba trochę zostawiam. Bywaj zdrów. Zapachniało malwą i konwalią.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 29-01-2010 o 00:30.
Bogdan jest offline  
Stary 29-01-2010, 15:25   #104
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Czarne chmury zbierały się od samego ranka nad zamczyskiem, a Vautrina wciąż nie było widać. Pewnie, na drogach i traktach Starego Świata trudno było czasem dokładnie przewidzieć datę przybycia, na zewnątrz czyhało wiele niespodzianek, poczynając od najczęstszego powodu spóźnień, czyli od kapryśnej pogody. Jednak póki co ostatnio nie padało zbyt wiele, dopiero zapowiadanego dnia przyjazdu niebo zaczęło zapowiadać nadejście deszczu, a może i burzy. Powietrze zdawało się iskrzyć, wdzierać do płuc napełniając dziwaczną lekkością, a dookoła Reikwald szumiał swoją melodię sporo głośniej niż zazwyczaj.

Siła wiatru rosła z każdą godziną. Liselotte wyglądała akurat przez okno, w samą porę by zobaczyć jak potężny podmuch zrywa na dole część suszącego się tam prania, czyjeś odzienie poszybowało targane wiatrem w stronę lasu, stara służąca w zgrzebnej, wytartej płóciennej sukni podobnej do worka chyba zaklęła i pospieszyła się wyraźnie ze ściąganiem reszty wiszących na sznurach szat. Artystka wystawiła za okno smukłą dłoń, ale oprócz naporu wichru nie poczuła na niej nic, żadnych spadających, zapowiadających deszcz pierwszych kropel.

Daree siedział samotnie w komnacie, nachylony na rysunkami oświetlonymi przez świece, bo nikłe światło tego szarego dnia nijak nie wystarczało, by jego stare oczy mogły dopatrzeć się czegoś konkretnego. To, co przedstawiał Jaczemir, bo tak już go nazywał w myślach Arwid, nie było można w żadnej mierze nazwać planem. Były to raczej artystyczne, mniej lub bardziej dokładne wizje znajomych staremu Daree miejsc zamkowych, takich jak sala spotkań, kształt małego górnego dziedzińca, stara zniszczona dawna sala jadalna znajdująca się obok koszar, niemal miniaturowe dzieła sztuki, bo skupione wszystkie na jednym pergaminie. Bardzo zastanawiające było to, skąd dziad mógł znać je wszystkie z widzenia, nie będąc w nich wcześniej...Daree podejrzewał, że stary nie mówi całej prawdy i choć stary Mistrz nie przyznawał się przed sobą do tego, przechodziło mu przez myśl że jednak Schwarzenberger może mieć nieco racji rozważając Jaczemira jako szpiega.

Jedna z grafik była dużo bardziej interesująca i niepokojąca niż inne. Przedstawiała, choć Daree musiał spędzić wiele czasu z nosem niemal przy stole by do tego dojść, nic innego niż tylko ten ciemny korytarz z rzędem okien, umiejscowiony wysoko w zamku, ten sam, w którym stali wtedy wszyscy patrząc w deszcz, w czeluść otwartych okiennic, w noc gdy zginął Jasper... Przedstawiony przez Jaczemira nie był jednak tak mroczny i opuszczony, ale wystawny i jasny jak w dniach swojej świetności - a na końcu korytarza artysta namalował jeszcze coś jeszcze, ale było to tak nikczemnie malutkie, że wysłużony wzrok Mistrza rozpoznawał to tylko jako bazgraninę.

Drzwi otworzyły się nagle, a do komnaty, gwałtownie i bez pukania wparował Lutfryd.

- Mistrzu! Mistrzu, Vautrin... Przybył mości Vautrin...- wydyszał, musiał biec po schodach, spiesząc z wiadomością.
- Vautrin...- powiedział do siebie Daree i zamyślił się, a potem niecierpliwym tonem zawołał chłopaka, machając drżącą lekko dłonią:
- Chodź no tutaj. No, dalej. Popatrz tu, na tę grafikę. Nie tę, tę obok. Tak. Co widzisz?
- Noo...- chłopak przyjrzał się uważnie - Jakiś korytarz, na ścianach chyba jakieś piękne gobeliny, a po drugiej stronie duże okna. Tak...?
- Ale w głębi! - przerwał mu Mistrz - Tam w głębi, na samym końcu, gdzie korytarz się rozszerza...
- Eee...- Lutfryd podniósł pergamin bliżej świecy i zbliżył doń oko - Chyba jakiś pokój, jakby okrągły czy coś...A na środku...Postument, a na nim rzeźba. Tak,Panie, wielka rzeźba przedstawiająca chyba orła... No tak, to będzie wielki orzeł z rozłożonymi skrzydłami...Albo wrona...Nie, jednak raczej orzeł.

Cesarski urzędnik, jak sam chyba któregoś razu określił się Vautrin, przybył jednak tego dnia, i to niewiele po tym, jak artyści skończyli obiad. Straż okrzyknęła kogoś z wieży wartowniczej, otwarto bramy zamku, a zaraz po tym na głównym dziedzińcu rozległy się podniesione rozmowy strażników i rżenie koni. Pod pochmurnym niebem, Vautrin, skryty pod kapturem podróżnej długiej szaty, uspokajał jeszcze z siodła spienionego, poruszającego się nerwowo wierzchowca. Jego postać dziwnie chwiała się w strzemionach, przechylając się jak gdyby na jedną stronę.

Momentalnie znalazło się przy nim paru gwardzistów zamkowych, włącznie z samym Schwarzenbergerem. Nie tylko by przywitać zarządcę Reikwaldzkiego zamku. Oprócz załogi zamkowej na dziedzińcu nie było gości, ale jeśli któryś z nich obserwował tę scenę z okna, mógł dostrzec niepokojący fakt, iż w ręku Vautrina leży duża, załadowana chyba kusza. To nie wszystko, do konia Vautrina przytroczony był na linie jakiś człowiek, klęczał on obecnie na bruku dziedzińca z opuszczoną głową i związanymi rękoma, a strażnicy właśnie brali go pod ramiona. Wiatr targał jego włosy, targał płaszcz Vautrina i łopotał cesarskimi chorągwiami na żerdziach nad bramą. Vautrin mówił coś, tylko do kapitana Schwarzenbergera, a ten wydawał gwardzistom jakieś krótkie rozkazy. Tajemniczego jeńca uwolniono z liny i zaraz, bez czekania na cokolwiek, pod asystą czterech żołnierzy powleczono szybko w kierunku koszar. Vautrin nie zdejmował kaptura, widać było jedynie że unosi głowę i rozgląda się, jakby uwagę jego zwracały akurat szybujące stadem nad zamkiem szare ptaki. Potem zszedł, jakby z trudem, z konia i podpierany przez kapitana zamku przeszli razem do wejścia, które prowadziło do służbówki Wernera, mającej połączenie z koszarami i całą dolną częścią zamku.

Potem znikli na jakiś czas. Pytani gwardziści odpowiadali niezmiennie, że pan Vautrin wysłuchuje obecnie raportu kapitana Schwarzenbergera. Musiał on być bardzo obszerny, bo obaj mężczyźni wciąż nie pokazywali się bardzo długo. W końcu, gdy pojawiały się już pierwsze oznaki nadchodzącego zmierzchu, na dziedzińcu pojawił się kapitan i pomaszerował na bramę, gdzie chyba odbierał raporty straży.

Zaczęło padać.

Zrazu niewielkie krople, potem już zacinające strugi, znów schowani w ciepłych komnatach wszyscy słyszeli ten charakterystyczny jednostajny szum przybierającej na sile ulewy. Gdy gdzieś nad lasami rozległ się pierwszy, niski pomruk wędrującej gdzieś zapewne w dalszych okolicach burzy, zamczysko siekała już prawdziwa ulewa. Woda łomotała w dachy, w dziedziniec, lała się już odpływami wyżłobień. Wiatr nie osłabł, przeciwnie, siły natury zdawały się grozić, że lada moment szarpane okiennice zostaną wyrwane, zerwane proporce pofruną w dal, niektóre pojedyncze dachówki zresztą naprawdę się obrywały, wyjmowane niczym bolący ząb u kowala.

Czekał... Sala stała pusta...Na zewnątrz grzmoty były już coraz bliżej, nadchodziły jak zwierzęta, niby drapieżniki zwabione światłem nieostrożnych podróżnych. Kaiser samotnie przysłuchiwał się z wysoka pomrukom burzy i rozszalałym demonom wiatru i deszczu. Krzesła stały równiusieńko, tak jak zastawa, tylko zamknięte szczelnie okiennice trzeszczały nieco pod naporem wściekłego wichru...Czekał...Nie było tu nikogo, tylko Oni siedzieli na swoich miejscach jak zawsze, jak wtedy...Brali w ręce sztućce, które pozostawały na swoich miejscach, przekładali dłonie nad płomieniami zapalonych świec, ale płomienie nie drgały...Tylko za wielkimi drzwiami komnaty, z sieni przed wejściem do tej olbrzymiej sali, przytłumione przez grube odrzwia, rozbrzmiewały głosy duchów:

- Wszystko gotowe? Nakrycia, potrawy? Wszystko inne...?
- Tak, Panie...
- Zatem, poślijcie służbę z zaproszeniami po gościach. Pan Vautrin kazał prosić artystów na uroczystą kolację z okazji jego przyjazdu, na trzy dzwony przed północą. Kazał też przeprosić, że tak długo kazał na siebie czekać, ale musiał dojść do siebie po niespodziankach i trudach podróży...Biegnijcie, niezwłocznie...
- Rzekłeś, Panie...

Malwy i konwalie... Dziad leżał w gorączce, pół-świadomy ulewy, która topiła ogródek za oknem, wiatru, świszczącego szczelinami starego pomieszczenia. To, co działo się z zamku, mieszało się z tym, co działo się w mętnych wodach jego pamięci-niepamięci i nie sposób było odróżnić jedno od drugiego. Nadchodził kryzys, organizm walczył z raną w tym pokoiku śmierdzącym różnymi specyfikami, którymi Jaczemir wysmarował siebie lub obwiesił nimi każdy kąt swojego nowego lokum. Przez pokoik przechodziły różne postacie, niektóre znał dobrze, niektóre widział po raz pierwszy w życiu. Niektóre z nich siadały przy łóżku, niektóre rozmawiały z nim, inne tylko w milczeniu przechodziły w pobliżu obdarzając go znaczącymi spojrzeniami. Czy któraś z nich była prawdziwa? Wszystkie były. Czasem twarz jednej zmieniała się w twarz innej, nawet gdy nie odwracał wzroku. Z popękanych ust Jaczemira wydobywały się jakieś słowa, dźwięki, ale on nie był w stanie ich usłyszeć, a może to ktoś mówił przez niego? Wydawało mu się, że słyszy grzmoty, że na otwartych szeroko oczach tańczą blaski błyskawic. Czy były prawdziwe? Czy były prawdziwe te dobiegające gdzieś spod łóżka rozpaczliwe jęki i lamenty? Ciało wygięło się po raz kolejny w łuk, walcząc z żarem gorączki, ale tym razem bardziej rozpaczliwie, bo Jaczemir znał dobrze takie jęki...Były to wrzaski kogoś, kto poddawany jest okrutnym torturom...Długim, metodycznie zadawanym...Przez kogoś, kogo nie zadowala dobrowolna spowiedź, kogoś, kto woli tylko prawdę opowiedzianą po wielu godzinach męki, kto będzie zadawał kaźń niezależnie od współpracy ofiary. Nie było sposobu, by uniknąć tortur...Trwały, a on cierpiał razem z tym kimś, kogo groźby, prośby, płacz i zapewnienia, żałosne piski i łkania słyszał przez długie godziny. Cierpiał, bo to jego torturowano, przeżywał ponownie chwile, o których jego umysł, by zapomnieć, skręcił na drogi szalone, na trakty niepamięci i pomieszania...Miał wrażenie, że topi się w swoim własnym pocie, że wylewa z siebie te hektolitry w postaci szumiącej ulewy...Korowód postaci przez to miejsce trwał, ale gdzieś po drodze błagalne krzyki zamilkły...Ciało leżało nieruchome, jeszcze rozpalone, jak w piecu. Nić życia była tak przetarta i cienka, że bał się o lekki podmuch wiatru, który mógł ją zerwać. A może już się to stało?! Nie, Jaczemir czuł Ją/Jego, nazywaną różnymi imionami, tę która przychodzi po każdego, Siostrę/Brata Snu, słyszał Jej kroki w ogródku, skrzypienie drzwi, krążyła w pobliżu, coraz bliżej...Otwierał piekące oczy, choć przecież widział przez cały ten czas, w półmroku tej małej klity zobaczył kontur stojącej nad łóżkiem postaci, jej szata była długa, a twarzy, kryjącej się pod kapturem nie chciał i nie mógł oglądać, bo wiedział, co oznacza spojrzenie w te oczy...Było cicho, tylko deszcz szumiał, liście szemrały, poddając się pieszczotom wody...Malwy i konwalie pachniały tak intensywnie...

- Jaczemir...- usłyszał niski głos spod kaptura - Już czas...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 29-01-2010, 19:01   #105
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Już czas, zapachniały malwa i konwalia. Uniósł się na swoim sienniku. Stała nad nim, cierpliwa. Paliło go pragnienie. Gorączka odeszła ale pozostała poparzona skóra. Nabrał z cebra wody do kubka. Spłynęła po ciele mroźnym balsamem. Już czas - pomyślał. Wstał. Zdawało się że każdy mięsień ciała poddany został jakiejś dzikiej torturze. Ustał. Przypomniał mu się Mykoła stary Kazach jak gadał: Szto nie ubijut tebe, eto wzmocni. Napił się jeszcze, poczuł głód. Na ławce leżało pęto kiełbasy i kilka pajd czerstwego chleba. Wbił się w nie starymi zębami. Trzewia jak po torturze nie chciały przyjąć pokarmu, ale głód zwyciężył. Czekała cierpliwie. Zrzucił starą przesiąkniętą potem i krwią koszulę. W skrzyni miał szatę, dar od Arwida Daree. Zdziwił się kiedy na wierzchu skrzyni znalazł wschodni kontusz na jenotach. Ubrał podarowane przez bajarza szaty, wykrochmaloną koszulę z falbanami i mankietami oraz liliowy żupan. Nie miał pasa, Przewiązał się więc sznurkiem. Zacisnął mocniej sznurowadła rozklekotanych butów. Przyglądała mu się z cierpliwością. Narzucił na ramiona ów tajemniczy prezent od losu ciemno zielony kontusz z szerokim wschodnim jenocim kołnierzem. Przełożył ręce przez rękawy, wyrównał mankiety. Jeśli sny mają się sprawdzać trza wyglądać jak człowiek. Przełożył przez ramię szeroki pas torby z zapiskami, jego skarbem - jedynym mostem łączącym z tamtym człowiekiem. Tak, żeby dwa razy nie latać. Grunburg. Stanął mu przed oczami ten szczupły człowiek ze spojrzeniem fanatyka spod szerokiego ronda wysokiego czerwonego kapelusza. Myśl leciała do sali ze ściany której spoglądał z dumą rycerz. Z dumą, bo trzymał w garści odrąbany łeb Amishuraka. Sali w której czekał na niego wąż, a on jak mysz posłusznie szedł w paszczę gada. Przeleciało mu przez głowę:
Tu, gdzie mnie nie ma świat umiera i o litość błaga każde drzewo, kamień, książka, rym.
Tu, gdzie mnie nie ma jest ponury wietrzny wieczór, ulicami snuje się trujący dym.
Tu, gdzie mnie nie ma nie ma też nadzieji na najmniejszy pozytywny obrót moich spraw.
Tu, gdzie mnie nie ma nic w ogóle nie ma prócz pamięci mej mizernych papierowych raf.
Na milczenia zimnym dnie, słodkim cyjanku papirusa,
Na powierzchni morza głupstw i pod wodą przykrych snów.
Gdzie dziecka śmiech i śmierci kosa, na każdym progu zadrży znów proporzec pamięci. Czekała w milczeniu. Już czas - rzucił do niej. Wzięła go za rękę. Chodźmy więc - dorzucił.
Wsparł się na swoim kosturze. Wyszli w deszcz. Strugi wody natychmiast przylepiły długie, czarne włosy do czaszki. W ślad za nimi ruszył w ulewę Wolfgang, niemy świadek tego, co się przed chwilą działo w izdebce Jaczemira, do której był się schował jak tylko zaczęło lać.
 
Bogdan jest offline  
Stary 02-02-2010, 16:07   #106
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Jaczemir... Już czas...

Szli przez deszcz. Woda spływała po twarzy strumieniami. Oblucja. Skatowane ciało z każdym krokiem nabierało krzepy. Do czasu, kiedy weszli w krużganki i wstąpili na promenady schodów. Podpierając się dziadowskim kosturem Jaczemir Pomirycz Denhoff parł w górę jak po drabinie do nieba, jak to było w Żywotach...jak było temu świętemu? Ale trzymała go mocno za rękę, wsparł się na niej by pokonać kolejne galerie. Dyszał mocno, kiedy osiągnęli ostatnie piętro. Przystanął, by wyrównać oddech. Dwaj strażnicy z halabardami stali na warcie przy drzwiach. Spojrzeli pytająco na wdrapującego się po schodach, mocno zasapanego Wolfganga.

- Zostań. - powiedziała męskim głosem, spokojnie, postać w kapturze do Wolfganga. - A my...Przejdźmy się. Porozmawiajmy... -
Strażnicy bez słowa rozstąpili się, halabardy rozchyliły się jak płatki kwiatu. Wolfgang został z tyłu, posłusznie, z nimi, a Jaczemir ruszył z Nią/Nim długim, ciemnym korytarzem. Korytarz był mroczny, opuszczony, pokryty pajęczynami i resztkami starych gobelinów, Jaczemirowi zdawało się, że nie ma on końca, a daleko przed nimi, nie tak jak opowiadali, nie ma żadnego światła.

Szli sami. Powoli, niespiesznie. On szedł ze skrytymi w szerokich rękawach dłońmi, lekko pochylony. Jaczemir szedł również, ukradkiem spoglądając od czasu do czasu na bok, zastanawiając się czy ma się odezwać pierwszy, czy lepiej czekać na zapowiadaną rozmowę. Zabite dechami wielkie okna na jednej ze ścian były jak niemi, przyglądający się im gwardziści ustawieni w szpalerze.

- Jaczemir...- postać nie przestawała się przechadzać - Czy to naprawdę ty?

Zaskoczyło go to pytanie. Nie, żeby spodziewał się innego. Po prostu w ciągu ostatnich kilku dni zdarzyło się tak wiele. A on nawet nie poświęcił paru chwil zadumy nad niezwykłością owych zdarzeń. A były niezwykłe. W zamku, co tam w zamku, na świecie pojawił się człowiek, który zniknął z niego na dwie dekady. Odszedł, bo nie było tu dla niego miejsca. Pojawił się, bo...właściwie po co? Zafrasował się. Szli w milczeniu przed siebie, powoli, mieli czas.
Myślał o człowieku, który powrócił. Jaki jest? Zastanawiał się ile jest w nim z tamtego młodego, niezwykle uzdolnionego i dumnego kislevskiego szlachcica. A ile w nim pozostało z przygniecionego do ziemi pod ciężarem wózka ze śmieciami dziada, który przez ostatnie dwadzieścia lat jak zeschły liść na wodzie dryfował po gościńcach i bezdrożach Imperium. Zastanawiał się jakim był ów nowy człowiek. I jakąż to ważką rolę dane mu odegrać, skoro go los w tym miejscu postawił.

Nowe przynosi zmiany.Przemknęło przez głowę i schowało się gdzieś w zakamarkach umysłu.Czy to naprawdę ty, Jaczemir? DA! Ten sam, co się po omacku wygrzebał z jaskiń w Grani Chołmskowo Wercha. Ten sam, co potem z grupką, w końcu już sam, w pijackich widach siał zgorszenie i burdy w ciasnych uliczkach Dzielnicy Doków i na szerokich prospektach stolicy. Ten, co jeszcze trzy goda nazad jako primus lirycus na Katedrze Poezji Kislevskiej Akademii Umiejętności oraz osobisty minstrel księcia Borysa bywał dopuszczany do tajemnic państwowych. Co prawda w charakterze elementu artystycznego, ale zawsze dopuszczany. Przez jednych tytułowany bojarzyn Jaczemir Pomirycz Denhoff herbu własnego. Przez innych jebana jednooka bliad. Kiedyś mówiono o nim primus lirycus. Wspomnienia przelatywały przez pamięć. Choć ciało zdawało się czuć jak po katordze, umysł miał jasny. Mąciła go niekiedy ta melodia, ale na krótko i mało natrętnie.
Wrócił, bo dwie dekady to w sam raz, jak na karę życia w zapomnieniu. Jeśli to miała być kara Bogów za to że się ich wyparł, to sroga i surowa.

- Zaprawdę powiadam ci. Wróciłem.

- Wróciłeś...Zaprawdę? Wszyscy wracamy. Wieczny powrót, wielkie koło obraca się. Ale by naprawdę powrócić, koło najpierw musi zatoczyć pełny obrót...

Jego milczenie. Tylko stukanie butów. Echa kroków...

Zanurzony w mroku korytarz kończył się nagle, wyglądało na to, że gładką ścianą, ale jednak po lewej stronie były ledwo widoczne w ciemności ciężkie drzwi. Postać w kapturze zadzwoniła pękiem kluczy, zazgrzytał zamek. Po chwili poszli dalej, wąskim na jednego człowieka przejściem, gdzie nie było widać nic. Wynurzyli się w szerszym korytarzu, którym dotarli do przestronnego, zatęchłego pomieszczenia. Pod ledwo zachowanym, pełnym przegniłych podpór strzelistym sklepieniem było bardzo ciemno. Przewodnik Jaczemira zapalił pochodnię. Teraz starzec zobaczył, że do tej sali wiedzie duży, główny zapewne, otwarty korytarz, a oprócz tego przy jednej ze ścian stoi wielka drabina, niknąca w czarnym otworze gdzieś bardzo wysoko nad nimi.

- Kiedy mówisz o powracaniu, rozumiem, że nie chodzi o to miejsce tutaj. Nie ma śladów, byś kiedykolwiek tu przebywał...A jednak zdajesz się posiadać o nim pewną wiedzę...- postać weszła na pierwszy szczebel, na chwilę zwracając mrok pod kapturem w stronę Jaczemira - Jest wiele wytłumaczeń. Które z nich jest prawdziwe?

Stanął mu przed oczami obraz tej stajni pośród boru. Stajni leśników. Kiedy po ciężkim dniu marszu targając za sobą dziadowski wózek dotarł do leśniczówki, leśni ludzie, smolarze, bartnicy wpuścili go za ostrokół, ale miejsce znalazł w stajni. To byli zabobonni ludzie. Bali się wpuszczać dziada ale jeszcze bardziej bali konsekwencji nie wpuszczenia go. W stajni było mu znośnie. Posilił się wyżebranym pożywieniem, rozprostował kości. To było wtedy, jak jeszcze miał świeczkę. Wiele ryzykował, bo gdyby go ludzie nakryli jak pali światło w stajniach...Zapalił ogarek. Podgrzał na miseczce strupy zajęczej krwi, ostatni zapas, wymieszał z torfem, zgniótł na jednolitą masę, rozrzedził sokiem z brzozowej kory. Ułomkiem noża zaostrzył kogucie pióro, walały się w stajennym gnoju. Sięgnął do swojej skórzanej torby, wydobył z niej karton pergaminu czysty, niezarysowany ani pokryty pismem choć stary i podniszczony. Jeden z ostatnich. Musiał narysować scenę, tak jak w poprzednich razach. Jak wcześniej nie wiedział co będzie przedstawiać. Jak wcześniej wiedział dlaczego musi. Gadający W Trawie przychodzili. Szczególnie teraz, po inwazji. Musiał rysować. Musiał.

Nie czekała od razu na odpowiedź. Jaczemir zobaczył mocno podbite buty wspinające się po drabinie...Wiedział, że ma iść za nim. Popatrzył do góry, szczeble pięły się cholernie wysoko, to było takie niebezpieczne. Zamknął oczy i ściskając kurczowo drewniane kołki ruszył do góry. Nie patrzył w dół. Wiedział, że jeśli to zrobi...Nie, nawet lepiej o tym nie myśleć.

Drabina prowadziła do wyciętego w kamiennej podłodze prostokąta. Po chwili, razem z postacią w kapturze stał w kolejnym ciemnym korytarzu. Był to korytarz bliźniaczo podobny do tego, w którym byli już wcześniej, z zabitymi oknami po lewej ręce i resztkami starych gobelinów na pordzewiałych gwoździach po prawej, tylko położony dużo, chyba o dwa piętra wyżej. Tak jak w przypadku tamtego, kończył się czarną otchłanią. Ale Jaczemir wiedział, że na końcu znajduje się okrągła nisza, gdzie postawiono monument orła. Widział już ten korytarz...Przełknął ślinę...Za oknem grała orkiestra grzmotów...

- Pójdź przodem...- usłyszał poważny, cichy głos - Ja rozpalę pochodnię...

Ruszył przed siebie. Wielkie koło się obraca. Fortuna kołem się toczy, kto się boi niech wyskoczy. przeleciało przez głowę stare kislevskie przysłowie. Wzrok bez strachu zagłębiał się w mrok. Powoli, bo nie mógł podpierać się kosturem, który został pod drabiną, krok za krokiem posuwał się przed siebie. Do czasu, kiedy za plecami zapłonęło światło. Tak jak się spodziewał światło wydobyło z ciemności korytarz na końcu którego w ciemności ukrywała się nisza.

Ogień wydobywał z mroku długi korridor, za oknami szalał deszcz i wicher, ale tu, za grubymi murami było cicho, panował kurz i bezruch. Było tak samo jak w jego rysunku, tylko jakby minęło sto lat...Postrzępione gobeliny, a raczej ich nędzne resztki wisiały niczym skazańcy na murach. Jaczemir szedł i szedł, aż zatrzymał go dźwięk, a raczej jego brak - brak tupotu butów tego, który szedł za nim. Postać z pochodnią stanęła. Obrócił się do połowy, stali przy jednym z wielkich okien, zatrzaśniętych teraz na głucho jak inne. Dalej, na końcu korytarza widział niewyraźnie rozwidlenie, właściwie rzeczywiście niszę - ale nie było w niej posągu orła, został tylko okrągły, zniszczony kamienny postument.

- Widzisz, Jaczemirze... - odezwała się - To jest to miejsce, to jest to okno...Miejsce, w którym dla pewnego człowieka koło zatoczyło pełny obrót...Wszystko się skończyło, ale też i zaczęło od nowa. Dokładnie tu, gdzie stoimy, zanim człowiek ten znalazł się wiele stóp poniżej, w tym korytarzu coś się wydarzyło...Był tu ktoś jeszcze...

Mrok pod kapturem zbliżył się, mimo pochodni twarzy nadal nie było widać...

- Chcę, byś powiedział...Widzisz...Rzeczy...Powiedz mi...Ktoś jeszcze...Czy widzisz tego, który tu był? Co się tu wydarzyło?!

Powiało dziwnym chłodem...Jaczemir po raz kolejny przełknął ślinę, włosy na jego rękach stawały same...Gorączka powracała, pulsowała w uszach...Co miał właściwie odpowiedzieć?! Nie chciał tego, całą pamięcią wiedział jak potworne mogą być takie wizje. Ciało zdecydowało samo. Niemal upadł na podłogę z szoku jaki poczyniła pierwsza wizja. Niespodziewana migawka. Jednak zebrał się w sobie. Z kurczowo zaciśniętymi powiekami obrócił trzy razy w lewą stronę zawój na nadgarstku, wyciągnął z torby grudkę soli, rozsypał sól pod nogami nucąc pod nosem jakiś zaśpiew. Był gotowy. Cokolwiek by to miało być, obolały i wycieńczony lecz czekał gotowy. Zrobiło się zimno. Jaczemir stał po środku galerii. Powieka zasnutego bielmem oka uniosła się powoli.

Wizje...Były tak nieprzewidywalne, ich pojawienie się było zawsze nie do odgadnienia, mimo proszków i zaśpiewów, zapisków i zaklinań. Czasem przychodziły łatwo, czasem, choć bardzo chciał, nie pojawiały się całymi miesiącami. Jak wytłumaczyć komuś, że nie było to od niego zależne...Czasem były niemalże nie do odróżnienia od jawy, różniły się tylko bardzo nieznacznymi szczegółami...

Tak jak teraz...

Zdawało mu się, że nadal stoją w tym samym korytarzu...Co dziwne, myślał nadal dość normalnie, trzeźwo...Wiatr nadal huczał za oknem, a raz po raz przez szczeliny w oknach błyskało ostre światło, gdy waliły błyskawice...To po tym się zorientował...Wcześniej, gdy przez pęknięcia w starych okiennicach błyskało, w korytarzu robiło się nieco jaśniej, Jaczemir dostrzegał pewne szczegóły...Teraz korytarz był jednostajnie ciemny, jakby zapadał się beznadziejnie w mrok. Pochodnia paląca się w dłoni postaci świeciła tak blado, a właściwie wyglądała jak światło umieszczone głęboko pod wodą. Za to kontury stojącego przed nim mężczyzny robiły się coraz wyraźniejsze, brzegi długiej szaty i kaptura jarzyły się lekko. W uszach słyszał dziwny dźwięk, jakby przewracanie kartek książki, albo coś podobnego...Słyszał dźwięk trzaskających okiennic, choć wszystkie nadal były szczelnie pozamykane...Szum ulewy też narastał...

Nagle postać, szybkim ruchem, zerwała kaptur...

Odraza kazała mu rzucić się do tyłu, ale strach nie pozwalał się ruszyć. Młoda, przystojna, nieznajoma Jaczemirowi twarz o zmierzwionych włosach była oszpecona przez fakt, że większa jej część była zmasakrowana, zmiażdżona. Domyślił się, że widok ten był wynikiem upadku z dużej wysokości. Nabiegłe krwią oczy wpatrywały się w niego strasznym wzrokiem, nie mógł go znieść, spuścił spojrzenie niżej , na kamienną posadzkę. Zdążył jeszcze zobaczyć usta, które usiłowały chyba się poruszać i coś mówić, ale coś chyba je powstrzymywało. Szumiała ulewa, waliły grzmoty...Z ust zjawy wydobywał się jednak, ledwo, ledwo, jakiś rozmyty w umyśle Jaczemira charkot...

- On...On...- starzec zrozumiał odległą jak zza mórz mowę, i całym wysiłkiem woli zaczął podnosić na powrót głowę...Ciążyła, jakby ważyła tyle co cały zamek...Czuł narastające ciśnienie, jak wiele stóp pod wodą, musiał walczyć, by popatrzeć jeszcze raz na twarz...W oczy...Musiał jednak dać radę, choć ledwie już stał na nogach, wiedział, że wizja się wymyka, kończy się, błyskawice już znowu przez szczeliny zaczynały rozświetlać korytarz...

Pochylony, spojrzał spod opuszczonej, ciążącej głowy. Zanim zobaczył znowu twarz, instynktownie zasłonił się rękoma, bo nagle w korytarzu znów rozbrzmiało to trzepotanie i przed oczyma mignęło mu coś jasnego, chyba gołąb, który otarł się o niego, właściwie uderzył w pierś i z furkotem przeleciał dalej gdzieś za niego, z cichnących szybko odgłosów zdawało się, że oszalały ptak uderza w kamienny sufit i ściany...Nie miał czasu się obejrzeć, bo gdy poruszył się znowu, skulony, rozprostowując ręce dostrzegł na nowo tę stojącą przed nim postać, stojącą na tle tego wielkiego, zamkniętego na głucho okna...Nadal nie miała kaptura, ale gdy Jaczemir przyglądał się jej swoim okiem widział jak gdyby dwóch mężczyzn, dwa obrazy, nałożone jeden na drugi...Przystojna, zmasakrowana twarz była teraz przejrzysta jak powierzchnia wody, a pod nią, do tej powierzchni zbliżała się inna, twarz ciemnowłosego mężczyzny. Również nieznana mu twarz, była coraz bardziej widoczna, wynurzała się...Po chwili ta pierwsza twarz była już tylko wspomnieniem, a powierzchnia wody wygładziła się...Teraz patrzył na niego jeden, rozświetlany z półmroku przez błyskawice w szczelinach okien,dość szczupły mężczyzna.

Chłód pozostał, był nawet bardziej przejmujący. Patrzyła na niego, dawno nie była już tak blisko...

- Co widziałeś...? - niski głos wyrzucił z siebie pytanie, ale śmiertelnie poważny ton sugerował bardziej rozkaz, a był to głos do wydawania rozkazów nawykły. - Mów!

- Trzy serca. Dwóch mężczyzn. Jeden, zmasakrowany, odszedł. Ale wiadomość pozostała.

Zamilkł. Skulił się w sobie w oczekiwaniu. Często po wizjach przychodzili Gadający W Trawie. Był tak zmęczony. A wiedział, że chodzi po cienkiej linie. Najmniejszy błąd, był tego pewien, kosztować go będzie życie. W tym zamku już ginęli ludzie.

- Posłuchaj mnie...- powiedział mężczyzna, łagodniej, spokojniej - To bardzo ważne. Kim był ten drugi?! I co to za wiadomość?!

Rozejrzał się po korytarzu w poszukiwaniu piór. Nie widać było żadnych. Wrażenie było ohydne, kiedy sięgał pamięcią do wizji. Zmasakrowana twarz i tajemnicza twarz tego drugiego, szczupłego. Szczupła twarz...mężczyzny stojącego przed nim. Ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Nie zdradzić żadnym gestem że wie. Zamaskował poświęcając się poszukiwaniu piór. Musiał znaleźć choć jedno pióro gołębicy. Ostrożnie stawiając kroki poszukiwał dowodu. Nie popełnionej zbrodni, nie wymagała udowodnienia, lecz dowodu na to, że widział. Tamten nie mógł się jednak dowiedzieć co zobaczył.

- Co było w wiadomości zobaczyć nie idzie.Liter nie widać. Tylko to co widać. A i tak wszystkiego uwidzieć mi się nie udało, bo ten, o którego pytacie w cieniu był i twarzy rozpoznać nijak.

Rzucił jakby mimochodem, poświęcony poszukiwaniom choćby jednego gołębiego pióra. Dawało mu to dużą przewagę. Był w ruchu, pochylał się, a tamten wtedy nie widział jego twarzy. Miał nadzieję że już się nie zdradził. Pióro, znaleźć choć jedno gołębie pióro. To odwróci jego uwagę od pytania, co zostało bez odpowiedzi. Szczupły człowiek o ciemnych włosach jak jastrząb spoglądał na Jaczemira.

Czekał...





Trzy dzwony przed północą...


Burza rozpętała się w najlepsze, położona prawie pod samym niebem wielka sala zdawała się być jakimś rzuconym w przestworza okrętem, zagubionym wysoko pośród szalejących wichrów i błyskawic...Okna skrzypiały, grzmoty waliły tak blisko, że czasem słychać było też drżenie sztućców na długim, zastawionym suto stole. Vautrin siedział sam, na miejscu gospodarza, w długiej szacie, z odkrytą twarzą, wyprostowany, zasłuchany w ulewę...Zamyślony i nieruchomy, podobny był do posągu, gdyby nie to, że posągi zwykle nie krwawią...
Po jednej stronie głowy, nieco z tyłu, Vautrin miał wyraźnie czerwony, choć opatrzony tłustą maścią, zakrzepły od krwi ślad, tam, gdzie jego długie włosy były nieco przerzedzone, jak gdyby ktoś część z nich po prostu wyrwał, razem z niewielkim kawałkiem skóry...

Czekał...

Stukot kroków na korytarzu. Szum unoszonych halabard połączony ze szczękiem metalowych części pancerzy, odgłos wojskowych obcasów. Trwająca trzy uderzenia serca cisza, po czym drzwi do komnaty otwarły się. Siwe sięgające ramion włosy, przystrzyżona broda, brązowy płaszcz skrywający szczupłe, lekko przygarbione ciało. Do komnaty wszedł Arwid Daree. Zatrzymał się po dwóch krokach. Skłonił lekko głową siedzącemu na wprost wejścia gospodarzowi, po czym wolno podszedł do miejsca, które zwykł zajmować. Patrzył na Vautrina.

A mówią, że złego diabli nie biorą ... może i racja skoro dotarł tu w jednym kawałku ... - pomyślał Stary Mistrz.

- Witaj ponownie mości Vautrinie, widzę, że podróż nie bez przygód się odbyła. Cóż waści się stało? - z zatroskaną miną ozwał się Arwid.
- Witaj, Mistrzu...- uśmiechnął się lekko Vautrin - Rad widzę w dobrym zdrowiu mości Daree, szczęściem rozsądek jak słyszałem jednak zatryumfował, choć środki jakie ku niemu przywiodły...- nie skończył zdania, odruchowo dotykając świeżej rany - Ach, to...Przygoda w lesie...Opowiem jeszcze, na razie starczy, iż natrafiłem na jednego z banitów, co w okolicach zamku się skrywał...Za wcześnie mówić, ale może być to jeden z tych, co strzelali do tego tajemniczego człowieka, o którym mam nadzieję jeszcze z wami porozmawiać...
Otworzył karafkę z kryształu i pomału rozlał nieco zawartości do dwóch pucharów. Potem podał jeden z nich Arwidowi, a drugi postawił przed sobą.
- Skoro jesteśmy na osobności...- upił malutkiego łyka, jednocześnie unosząc kielich w geście toastu - Ostawiłem list twój u jego adresata. Jego Wysokość raczył przekazać, że odpisze nań jak najrychlej i wyśle posłańca z wiadomością. Kazał też przekazać życzenia zdrowia i natchnienia...

Popatrzył na starego Daree wzrokiem, w którym można było dostrzec strapienie.

- Znam już cały raport Schwarzenbergera. Proszę, powiedz mi, jeśli możesz Mistrzu...Póki jesteśmy sami...Czy naprawdę uważasz, że ten człowiek posiada takie talenty i jest możliwe, by był tym Jaczemirem we własnej osobie? Wiele siwych włosów na twojej skroni, niełatwo pewnie Cię oszukać...Pragnę więc twojej rady w tej materii...Czy mam mu uwierzyć?!

W krótkiej chwili ciszy, jaka po tym pytaniu zapadła, ozwał się ponownie brzęk pancerzy i stuk obcasów. Drzwi otworzyły się po raz kolejny.
Niemałe zmiany zaszły w Liselotcie od dnia przybycia na ten bezimienny zamek. Znikła bez śladu niemal jej płochliwość, nagłe, po ptasiemu szybkie gesty. Skraj miodowej sukni z cichym szelestem falował tuż nad posadzką, gdy płynęła przez komnatę. Zielonobrunatne spojrzenie nadal było jasne i czyste, lecz już nie podszyte niepokojem; teraz bardziej podobna była - nomen omen - kapłance kroczącej statecznie z ogniem w otwartym zniczu, niźli przelotnej sójce.
Usiadła na uboczu, niedaleko Arwida, pokrowiec z lutnią zawiesiła na oparciu - jak zwykle.

- Witam - skinęła głową obu mężczyznom. - Widzę, że nie bez przygód upłynęła waści podróż, panie Vautrinie. Cieszę się tedy, iżeście cało wrócili - nieświadomie niemal słowo w słowo powtórzyła uwagę Daree sprzed paru chwil.

Vautrin przeniósł wzrok ze starego Daree na wchodzącą Liselotte, podnosząc się z miejsca i skłaniając się dworsko, mignąwszy nieznacznym uśmiechem.

- Pozdrowienia, Liselotte - powiedział jednostajnym tonem - Pobyt tutaj wyraźnie Ci służy, piękniejesz z każdym dniem...

- Witaj, panienko... - jak zwykle ciepło powitał Liselotte stary mistrz odkładając moment odpowiedzi na postawione pytanie. - Najwyraźniej długo cię nie było mości Vautrinie, ile to dni? Dziesięć ... dwanaście?

- Ściśle rzecz biorąc jedenaście...- odparł Vautrin patrząc nadal na Liselotte, przyglądając się Jej uważnie, widocznie i on zauważył dokonującą się w dziewczynie zaskakującą przemianę - Długo, a jednak to i tak krótko by dotrzeć na czas do stolicy. Trzeba często zmieniać konie, liczyć na przychylność losu, prawie żyć w siodle. Szczęściem, to że tu jestem, dowodzi iż póki co jest mi los jednak przychylny, choć żadna z moich ostatnich wypraw nie obyła się bez niespodzianek mogących kosztować mnie nawet życie.

Przesunął dłonią po obrusie, który lekko się zmarszczył.

- Uprzedzając pytanie...- dorzucił - Jak mówiłem już Mistrzowi Arwidowi, udało się pochwycić jednego z bandytów, którzy prawdopodobnie strzelali do tego starego człowieka mówiącego z kislevskim akcentem, który znalazł się w zamku. Kosztowało mnie to nieco bólu, ale bogowie pozwolili wydostać się cało z opresji...

- Brawo mości Vautrinie. Pewnie go już kapitan przesłuchuje. Będziem się bezpieczniej czuć wiedząc co to za horda za murami grasuje. Widzę więc panie, że niebezpieczne życie wiedziesz skoro nie przejąłeś się zbytnio raną. A co tam w stolicy nowego? Co sam Cesarz sądzi o kształcie Opowieści?

- Bardziej to przypadku korzystnego zasługa, niźli moich umiejętności...- skromnie spuścił oczy zarządca zamku - Ale istotnie spokojniej czuć się możemy. A rana...Bardziej bolesna niż groźna, ot, chwycił mnie zbój za włosy i szarpnął ile wlezie. Od niebezpieczeństw się z daleka trzymam, ale kto w tych czasach drogami leśnymi podróżuje to musi się z ryzykiem liczyć...Na wieści ze stolicy liczycie, Panie, zawiodę, bo pośpiech taki, żem ledwo zdążył jeden nocleg w murach odbyć. Pomówmy zaiste lepiej o Opowieści, tu mam nowiny, a to niezłe, bo Jego Wysokość jest zadowolony z dotychczasowego postępu prac. Podoba mu się, jako przekazuję, że w odróżnieniu do większości składanych mu już dzieł, Wasze nie epatuje aż tak zbytnio patosem jedno trzyma się realiów zwykłego życia i dotyka spraw poddanych, przez co lepiej do serc gawiedzi trafi, o co przecie chodziło. Daje nadzieję, ale nie unika spraw trudnych. Wolą Cesarza jest aby i dalej nie skrywała Opowieść okropieństw wojny, które ludzie widzieli przecie sami i ukrywać ich przed ludem nie ma po co. Wątek miłosny spotkał się z uznaniem, Jego Miłość zaleca by go kontynuować i rozwijać.

Vautrin zatrzymał się na moment, jakby bezwiednie sięgając w stronę świeżej rany. Zamyślił się na moment, skrzywił nieznacznie, niemal niedostrzegalnie.

- Oczywiście wszystko co dotyczy Dzieła jest tajemnicą, która was i mnie obowiązuje...- powiedział z zastanowieniem - Jednak to, co za chwilę powiem, musicie tym bardziej zachować tylko dla siebie. Jako artyści dobrze rozumiecie, jak ważkim jest wywołanie określonych emocji u odbiorcy. Rzekłbym...- zawahał się - ...pożądanych emocji. Kaiserowi spodobała się jeszcze jedna rzecz w Opowieści...Arwid Daree żyje już wystarczająco długo na tym świecie, by znać naturę władzy, a ty, młoda damo, jeśli tego jeszcze nie wiesz, oto chwila byś poznała jedną z jej reguł. Władza musi opierać się po części na strachu.

Wstał, po czym leniwym krokiem podszedł do portretu, patrząc w twarz Cesarza...

- Strach...- rzekł powoli - Do części poddanych naszego wielkiego Imperium nie trafia żaden inny argument. Aby utrzymać jedność cesarstwa, dobry władca musi stosować wszystkie niezbędne środki... Dlatego, chcę byście dobrze zrozumieli intencję Jego Wysokości. Jedną z emocji, którą ma wywoływać Opowieść, ma być strach, strach przed Chaosem, strach przed grzechem nie doceniania zagrożenia z niego płynącego, strach przed konsekwencjami przyłączenia się do sił Ciemności. Strach przed światem, który mógłby zaistnieć, gdyby zabrakło nagle naszego obrońcy i dobrodzieja, nawet jeśli jego ojcowska ręka jest czasem twarda. Taka jest wola Cesarza...Z pewnością dostrzegacie wielki i dobry zamysł, jaki za nią się kryje...

Arwid ze skupieniem słuchał słów gospodarza. Gładził dłonią siwą brodę, małymi łykami kosztował trunku. Analizował w myślach słowa Vaurina.

Stary łgarz … przekonywujący to fakt ... odpowiednia intonacja, potem szybka zmiana tematu, szkoda tylko, że nie zadbał o szczegóły swojej wersji. Jedenaście dni w obie strony, konie zmieniał i tylko jeden nocleg w murach odbył. Czyżby liczył na współczucie. I to wszystko dla Opowieści. Jedenaście dni … dziesięć dni drogi … pięć w jedną stronę. Jakżeś tego dokonał skoro mnie podróż z Nuln 14 dni zajęła? Może na smoku żeś leciał? Kim jesteś mości Vautrin i kto jest twym prawdziwym panem?

Strach … o to możesz być spokojny … jeszcze nie widziałem wojny, na której by nie gościł. Ale czy na pewno poddani powinni się bać … przecież może to odnieść odwrotny skutek … gdy tylko chaos zawita … zamiast bronić się wszyscy rzucą się do ucieczki. Czy o to ci chodzi Vautrinie?


- Tak … Cesarz to wielki wódz i strateg … - zaczął Arwid patrząc na portret Kaisera. - Lud powinien być świadomy niebezpieczeństwa. Okrucieństwa wojny, zastępy zielonoskórych, mordy, gwałty to wszystko może ich spotkać jeśli tylko nie przeciwstawią się złu. Pamiętajmy jednak, że najważniejsza jest ich postawa … nic gorszego nie mogłoby się stać gdyby lud w pospiechu uciekał na południe, zostawiając swe domostwa, spichlerze, obsiane pola. Uważam więc, że Opowieść może budzić strach ale w określonych granicach … bo od strachu do paniki niewiele trzeba … a tego ani my skromni artyści, ani ty Panie, a tym bardziej Jego Wysokość nie chcieliby.

Liselotte milczała.

Znała strach przed mrokiem, o tak. Wiedziała, co to znaczy: bać się dostrzeżonego kątem oka, które było ułudą, bać się ułamka umysłu, który coś dostrzegł, który stworzył nieznane i groźne z niczego; bać się na koniec własnego strachu i własnej duszy. A tak właśnie wszak atakował Chaos: podstępnie, od środka, z ciemności za oczami.
Umiałaby chyba podsycić takie lęki; wiedziałaby, w jakie struny uderzyć. Lecz nurzać się w tym właśnie teraz... gdy nie śmiała wejrzeć w siebie, bojąc się, by pod ciężarem spojrzenia, oczekiwań nie zgasło przeczuwane w sercu światło... Mrok ludziom szczepić...
Lecz rozkaz Cesarza byłby rozkazem.
Milczała.

Cesarz patrzył z portretu, a wszyscy w sali patrzyli akurat na niego. Sami wyglądali teraz, jakby byli na obrazie, zastygli - stojący prosto, zimny Vautrin, siedzący dwa kroki za nim, pochylony lekko, zamyślony Arwid i młoda Liselotte, z dziwnie uduchowionym wyrazem twarzy...

- Nie mnie kwestionować zamysły Jego Wysokości...- Vautrin nie odwracał się jeszcze - Przekazuję wam jeno jego wolę. Wy dbać będziecie o odpowiednie przestrachu natężenie, a Cesarz oceni wasze wysiłki. Zresztą, nie ma przecież obaw, z tego co już wydaliście, wynika że jeszcze przed moim przyjazdem sami nadaliście już Opowieści stosowne wątki. Oczywiście, w pełni zgadzam się z Twoimi słowami, Mistrzu - najważniejsza jest postawa, przykład postaw. Pozytywnych i negatywnych. W Opowieści powinni się pojawiać zarówno zbrodniarze i ludzie występni, jako przykłady których należy się wystrzegać, jak i bohaterowie do naśladowania, którzy znajdują światło nawet w pozornie beznadziejnej sytuacji, nie ulękną się Chaosu, nawet gdy wszyscy inni zwątpią. Pokazać trzeba, że odwaga jest cnotą.

Znów, swoim zwyczajem, zaczął się przechadzać, zbierając myśli i ważąc słowa, powoli mówił...
- Odwaga...Dotknąłeś Mistrzu ważnej sprawy - nie ma nic gorszego jak lud w panice uciekający wgłąb Imperium w chwili zagrożenia, uchylający się od obowiązku czasu wojny, przychylający się podszeptom Chaosu w godzinie próby...A jednak sam wiesz: tak właśnie się stało, i to dwukrotnie w ciągu ostatnich dwu lat. Uciekali. Dlatego Cesarz nasz w swej mądrości mówi o strachu, by zmieszany razem z nadzieją dał efekt w postaci odwagi właśnie...Jesteście tu właśnie po to, by Wasza Opowieść niosła przesłanie - popatrzcie, jakim złem było to, że uciekaliście bez pamięci, gdybyście stanęli pod bronią od razu, wasze ziemie nie byłyby spalone i stracone, mogliście inaczej pokierować swoim losem. MOŻECIE inaczej nim pokierować, jeśli zagrożenie znowu powróci. Tym razem, gdy Chaos znowu podniesie łeb - nie uciekniecie, staniecie do walki, bo jest to walka, którą można wygrać. Posłuchajcie Opowieści o tych, którzy w przeciwieństwie do Was się nie ulękli. Chociaż wy mieliście ich wtedy za szaleńców. Stanęli, i wygrali...

Zatrzymał się i zamilkł, a potem popatrzył na każde z nich z osobna.

- Nawet, jeśli ceną zwycięstwa miałaby być śmierć...- powiedział do nich cicho...- Nawet wtedy. Jeśli zginiecie za Imperium, nie zginiecie na próżno. Zginiecie za wasze dzieci i nowy świat. Jeśli zginiecie, to tak jak wasi przodkowie ginęli za was. Jeśli zginiecie, będziecie żyć dalej jako bohaterowie - w opowieściach i legendach. Wasze imię wymawiać się będzie z szacunkiem i podziwem, a wasi potomkowie zostaną hojnie obdarowani przez Cesarza, wchodząc w nowe lepsze życie. Dajcie z siebie wszystko, co macie najlepszego, dla Imperium. Tylko ono jest ostoją przed Chaosem. Nie żyjecie tylko dla siebie. Niech wasze życie ma sens, przyczyni się do czegoś większego, wielkiego. Do zwycięstwa.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 02-02-2010 o 16:14.
arm1tage jest offline  
Stary 03-02-2010, 19:08   #107
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Vautrin odwrócił się wreszcie, jego wzrok spoczął na Liselotte, ale Daree miał wrażenie, że i tak obserwuje kątem oka również i jego.

Dziewczyna skłoniła głowę z uśmiechem.

- Cóż tu można dodać...? Doprawdy, można by sądzić po tej przemowie, żeście jednym z nas, słów splataniem się trudniących... Dobrze się składa, bo wszak właśnie ten przekaz wpleść się staramy w Opowieść, odkąd prace zaczęliśmy...
- Nie żartuj, Pani...- uśmiechnął się - Słowo oddaję w ręce, które lepiej nim władają. Co do przekazu, właśnie dlatego Cesarz jest tak usatysfakcjonowany...Chylę czoła...

- Stanie się podług Jego woli ... - rzekł Arwid. Z naszej strony postaramy się jeno aby poziom owego strachu stopniować ... Postaramy się aby lud bał się mroku ale także widział możliwość jego przezwyciężenia. Zwycięstwo będzie dopiero wstępem do właściwej nagrody ... spokojnego żywota, które nastąpić może po pokonaniu złego. Czy jeszcze przywiozłeś nam jakieś zalecenia mości Vautrinie? ... A czy Cesarz nie nakazał poczynić starań i zaprosić nowego artysty do powstającej Opowieści skoro zginął Jasper?

- Cesarz pozostawił mi wolną rękę w tym względzie...- odparł Vautrin - Dobrze zresztą, że poruszyłeś ten temat, Mistrzu. Wygląda bowiem na to, że będzie to nieodzowne. Jasper nie pomoże już z pewnością Opowieści, przynajmniej nie jako autor. Ale również pewne inne przyczyny sprawiają obecnie, że krąg piszących znacznie się przerzedził. Mości Konstatnin, jak mi doniesiono, słabuje - dlatego to niestety nie oczekujemy go dzisiejszego wieczoru. Przyczyną jego stanu jest zapewne to nierozmyślne, ale i nierozważne użycie ziół przez Panią Aravię, o którym opowiedział mi kapitan Schwarzenberger. Niestety, muszę tu zgodzić się z twoim osądem, Arwidzie, który jak słyszałem wygłosiłeś - wielce ryzykownym jest aplikowanie ziół przez osoby, które nie posiadają w tym względzie wieloletniego choćby doświadczenia, zioła, choć z pozoru niegroźne, mogą z pewnych dawkach lub mieszankach powodować nieprzewidziane przez medycynę skutki, tak też to chyba miało miejsce w naszym przypadku. Wasze organizmy poradziły sobie lepiej, jak widzę, ale mości Hoening niestety nadal gorączkuje w stopniu, który uniemożliwia mu obecnie pracę nad tekstem.

Zamyślił się przez moment, a następnie kontynuował:

- Szczęściem wygląda na to, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Opiekują się nim dniem i nocą dwie służki, które najwyraźniej mają na niego dobry wpływ. Rozmawiałem z nim krótko, kazał was pozdrowić i przyobiecać, że jak tylko wyjdzie z łoża, powróci i dalej swoimi pomysłami i piórem Opowieści będzie służył. Na razie jednak pozwólmy mu wydobrzeć.

Vautrin usiadł i podparł głowę na dłoni, zasępiony.

- Jeden temat pociąga nieuchronnie drugi. Postawiony zostałem przed wyborem, jako strażnik prawa w tym zamku, co uczynić w sprawie osoby, która takie skutki, oczywiście w dobrych jak najbardziej intencjach, ale jednak poczyniła. Tutaj, między nami, mogę wam powiedzieć jedno: wasza postawa była dla mnie przykładem, wasze przebaczenie i brak żądań satysfakcji za doznane krzywdy, zwłaszcza brak takich żądań ze strony mości Konstantina, który ucierpiał chyba najbardziej, wpłynęły na moją decyzję. Dla dobra Opowieści, postanowiłem że i to co stało się podczas tamtej kolacji, pozostanie między nami. Nie będę nadawał tej sprawie biegu, jeśli i wy milczeć o niej będziecie. Złej woli w działaniu Aravii chyba nikt z nas nie dostrzega. Jednak muszę wam rzec, że ostatnie wydarzenia sprawiły, że Pani Aravia sama zastanawia się nad dalszym udziałem w tworzeniu Dzieła i opuszczeniem zamku. Czekam na jej ostateczną decyzję, tak więc możliwe jest że przynajmniej chwilowo połowa tylko z pierwotnej grupy nad zamówieniem dla Cesarza pracować będzie...

Mężczyzna wyprostował się i podniósł kielich.

- Zanim rozpoczną podawanie dań...- powiedział - Przejdę do sedna. Jak widzimy, uzupełnienie grupy stało się koniecznością. Do tego, wybranie i sprowadzenie nowego artysty jest zadaniem niezwykle czasochłonnym. Wszystko to nieuchronnie prowadzi mnie do pewnej myśli, którą stworzyły dziwnie układające się okoliczności. Albo zaiste jakieś wyższe siły czuwają nad naszym Dziełem, czy też przypadek ukazuje nam swoje najbardziej niesamowite oblicze, albo jednak ktoś, być może nam wrogi, tak układa niewidoczne dla nas nici byśmy brali je za zrządzenie losu właśnie. Wiecie, o czym mówię. O KIM mówię. Muszę zadecydować, a Was dwoje, na których barkach spoczywa obecnie ciężar tak wielkiej sprawy będącej wolą Cesarza, proszę o szczerą radę. Czas, byś udzielił mi odpowiedzi na zadane na początku rozmowy pytanie, Mistrzu. Czy jest to człowiek, któremu powierzyć można tajemnicę? Czas, byś i ty Liselotto poradziła, czy ewentualne przyjęcie do współpracy człowieka podającego się za Jaczemira przyniesie nam wszystkim tryumf, czy też zgubę...

Popatrzył na nich oboje poważnie. Odstawił kielich i oparł dłonie na stole. Błyskawica uderzyła bardzo blisko, wszyscy zmrużyli oczy w oczekiwaniu potężnego grzmotu. Dopiero gdy ten przetoczył się nad zamkiem i znów było słychać tylko szalejącą ulewę, Vautrin znów się odezwał.

- Zanim odpowiecie...- powiedział cicho, jakby ze smutkiem - Przemyślcie to dobrze. Pamiętajcie, że wasz głos jest wyrokiem dla całego istnienia tego człowieka...

- Mości Vautrinie, odkąd zadałeś mi to pytanie gdy wszedłem jako pierwszy do komnaty, cały czas zastanawiałem się nad odpowiedzią na nie … Czy człek ten jest zaginionym dawnymi laty Jaczemirem Pomiryczem Denhoff … wiele na to wskazuje … kislevski akcent, który sam w rozmowie sprawdziłem. Mojego ucznia dopytywał także o Kislev twierdząc, że to jego ojczyzna. Wiek tego człowieka oraz znaleziona przy nim ręcznie zapisana księga z imieniem Jaczemir na okładce także wskazują na niespotykane wręcz zrządzenie losu, że tu pośród ukrytego w borach zamku odnalazł się zaginiony mistrz. Wiele z zapisków w jego księdze to z całą pewnością dzieła Jaczemira, innych nie znam ale mogę stwierdzić, że nie są to zapiski wioskowego byle bajarza … to arcydzieła … próba jakiej przy wszystkich obecnych poddał go Schwarzenberrger również dowiodła, że mamy do czynienia z wielkim artystą. Tego możemy być pewni … ale nie możemy z całą pewnością stwierdzić czy jest to Jaczemir Pomirycz Denhoff czy też inna wielce uzdolniona persona. – Arwid zawiesił głos, zwilżył usta małym łykiem wina, po czym kontynuował.

- Czy jego umiejętność przydałaby nam się? Z całą pewnością tak, pod warunkiem tylko, że w jego umyśle oraz ciele zagości harmonia. Ten człowiek wiele przeszedł, nie wiem czy ktoś z nas zniósłby tyle co on. Nie ufa ludziom … w szczególności tym w zamku … został pobity, poniżony przez strażników. Aby więc móc skorzystać z jego umiejętności powinniśmy wzbudzić w nim zaufanie … przygotować dla niego komnatę … żywić go … dać mu jakieś godne mistrza zadanie … hmmm może namalowanie sceny z powstałej już części Dzieła … oczywiście bez informowania o szczegółach…. - Z dopuszczeniem do Opowieści wstrzymałbym się jeszcze jakiś czas. Jeśli pójdzie na współprace, będzie wykazywał oznaki zainteresowania wtedy dopiero poznałby tajemnicę. Może to nastąpić niebawem, a może też nigdy do tego nie dojść … niezbadane są zawiłości ludzkiego umysłu ... - filozoficznie zakończył Daree.

Zapadło milczenie. Oczy Vautrina obróciły się ku pieśniarce. Ta skrzyżowała dłonie na stole, splotła palce, rozplotła; po chwili podniosła wzrok na gospodarza.
- Cóż mogę rzec ponad to, co mistrz Arwid powiedział? I jakie argumenty dodać do tych, które przytoczył? Daleko mi do jego znajomości ludzi i świata. Ja - cóż, ja wierzę temu człowiekowi. Patrzyłam w jego oczy, gdy ze stanu swego, obłędowi bliskiemu, jak z głębiny jakiej na świat wychynął... Wierzę mu, i wierzę w niego. Mógłby naszej Opowieści wielce dopomóc. Istotnie, trzeba by wpierw oswoić go, zbudować zaufanie; sądzę jednak, że to zupełnie możliwe. I chętnie w tym dopomogę.

Vautrin siedział jakiś czas, zadumany nad słowami artystów.

- Dziękuję wam. - powiedział wreszcie - Pomogliście mi radą. Po pierwsze, niezależnie od tego, czy to rzeczywiście człowiek za jakiego się podaje - wasze słowa upewniają mnie o jednym: jest artystą, więc istotnie mógłby nam pomóc. Po drugie, myślę, że dobrym pomysłem jest zadanie próbne przed objawieniem tajemnicy, zresztą człowiek ten wcale niekoniecznie musi przejawiać wolę pracy artystycznej, a do natchnienia nie da się chyba nikogo zmusić, jak sądzę...Myślę, że najprościej poprosić go będzie o jakiś pozornie niepowiązany z niczym fragment lub jak sugeruje Arwid obraz, po prostu jako ćwiczenie na dany temat. Choćby: zarys bohatera. Albo coś jeszcze innego...

Wstał i podszedł jeszcze raz pod portret Kaisera, jakby szukał u niego potwierdzenia.

- Podjąłem zatem decyzję, sprawdźmy go. - powiedział, wciąż z pucharem w dłoni - Jeśli eksperyment się uda, wtajemniczymy go głębiej. Na razie prosiłbym was o próbę poznania go, przekonania do wybranej przez siebie lub uzgodnionej razem z nim formy ćwiczenia, wreszcie zbudowanie zaufania...Zacznijcie, proszę, od teraz...

Kiedy tylko to powiedział, przeszedł powoli pod drzwi, otworzył je i wydał spokojne polecenie gwardzistom oczekującym po drugiej stronie:

- Zaproście mi zaraz Mości Jaczemira na kolację...Jeśli zechce zaszczycić nas swoją obecnością...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 04-02-2010, 20:21   #108
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Coś ci upadło? - zapytał spokojnie, wręcz przyjaźnie.

Czyny kalekie zmienione w rzeczy rosną milczeniem pod niebem płaskiem,
które zgaszone jest trupim blaskiem pod nim stygnącej sprawy człowieczej.
Czyny, spomiędzy których nikt jasny, bo nieświadome za sobą wloką ruchy straszliwe martwej powłoki w strumieniu światła mijanej gwiazdy,
z których najmniejszy ciągnie za sobą ziemię jak krzywdy dojrzałej owoc.
A w uciszonym nagłym namysłem jest jak huczenie rzeki upiorów, na której płynąc jest, jakby wszystkie czyny spadały przezeń toporem.
I milczy w grozie, gdy ciało z niemi ślepe za zbrodnią idzie po ziemi.
Pytanie wyrwało go z zamyślenia. Nie, nie samo pytanie. Mimo gnających przez głowę myśli był czujny, przygotowany na pytania, pozornie niewinne, jak psy zaganiające w matnię. Zaskoczyła go treść. Nie miała żadnego związku z sytuacją w jakiej się znajdywali. Siepacz i...jego ofiara? A może się mylił?

- Cco? Nnie nic...szukam piór gołębia. - odparł udając zamyślenie. Zaskoczenia nie musiał udawać. - Jeśli znajdę pióra, wiedzieć będziemy chociaż, czy wiadomość opuściła zamek.
- Gołębia? - zapytał zdziwiony - Masz na myśli...Wiadomość na pergaminie przekazywaną przez gołębia?!
- Nie wiem, na pergaminie, czy w postaci węzełków. Na pamięć wiadomości ptaka pewnie nie nauczył. - odburknął nie ukrywając złości - Chciałeś, żebym zobaczył. Po co innego byś mnie tu ciągnął? Zobaczyłem. Może nie wszystko i wyraźnie, ale na pewno widziałem gołębia. Znane są mi również przypadki przekazywania wiadomości przez gołębie pocztowe. Może śmierć i wiadomość co były w tym korytarzu są jakoś powiązane?

Miał dosyć przedstawienia, w którym dana mu była rola myszy, a kot szczerząc w szerokim uśmiechu zębiska zabawiał się w najlepsze. Jedynie strach przed śmiercią powstrzymywał go przed gromkim wykrzyknięciem w twarz siepacza: MORDERCO! Był w matni. Nie tu, w tym odludnym korytarzu. Cały przeklęty zamek okazał się zabójczą pułapką. A jednak pułapka, jaka by nie była, zastawiana jest zawsze w jakimś celu. Żywił nadzieję, że z potrzasku korytarza już się wykaraskał, że przekonał morderce iż jego sekret jest bezpieczny. Jednak jak wydostać się z matni zamku. A zamek, był o tym przekonany, był więzieniem. Więzieniem w którym przemykający chyłkiem ciemnymi galeriami skrytobójca wydaje rozkazy straży, a więźniowie mają status posiadających prawo do wygód czcigodnych gości.
Opanował emocję i drżenie rąk. Po kolei, Jaczemir, po kolei. Najpierw wyjść cało z tego korytarza. Potem zapewnić sobie bezpieczeństwo ze strony tego łajdaka. A potem...potem się zobaczy.

Vautrin nie stracił zimnej krwi. Patrzył spokojnie i chłodno.

- Przysiągłbym, że zaraz po ujrzeniu wizji, czy czym to było...- powiedział powoli - ...mówiłeś o literach, których nie dało się odczytać...Dlatego pytałem o pergamin. Liter na węzełkach jakoś nie potrafię sobie wyobrazić...

Odwrócił wzrok i podszedł do najbliższego okna. Jaczemir ujrzał, jak dłonie wyjmują skoble i mocują się z otwarciami. Po chwili z dużo większą mocą zahuczała ulewa a szaty obu mężczyzn zafurgotały na wichrze, który wtargnął do korytarza i zaraz wypełnił zamkowe czeluście świstem i niepokojącym wyciem. Vautrin stanął dokładnie na tle otwartej przestrzeni okna, plecami do Jaczemira, trzymając się framug, chwiejąc się nieco pod naporem szalejącego wiatru. Niebo nad zamkiem przecinały błyskawice, a ten mężczyzna stawał na samej krawędzi okna, chlustany deszczem, jak gdyby chciał ściągnąć ku sobie pioruny...Milczał, albo też w tym hałasie nie dało się usłyszeć jego słów...

Starzec był dokładnie dwa kroki za jego plecami. Nawet tutaj czuł na twarzy deszczową wodę, którą wdmuchiwał do środka zamku wiatr szarpiący jego szaty. Tamten stał, znieruchomiały niczym posąg...

Mówiłem o literach?! Ze zgrozą uświadomił sobie w jak opłakanym stanie znajduje się jego umysł. Przecież był pewien, że kontroluje każde wypowiedziane słowo i wykonany gest. Mówił o jakichś literach nie dalej jak małą klepsydrę temu, i nie pamiętał tego! To zamek, to na pewno ten przeklęty zamek tak mieszał umysł. Zimna bryza wyrwała go z zamyślenia, jak ze snu. Wzrok zarejestrował mężczyznę stojącego w oknie. Tym samym, z którego wyrzucił ciało tamtego człowieka. Morderca! Wystarczyło pchnąć, silnie natrzeć ciałem, by morderca skończył jak swoja ofiara. I co dalej? Stanęło przed oczami wyobraźni wspomnienie. Lęk, ból, rozpacz i męka. Tortury.

- Cofnij się panie, bo posadzka śliska i jeśliś dziś u Bogów w niełasce, skończysz jako tamten nieszczęśnik.

Stał jeszcze dłuższą chwilę, a może w huku ulewy i grzmotów nie słyszał słów Jaczemira...W końcu jednak, z pewnym momencie cofnął się i jednym ruchem zatrzasnął okiennice, zawierając skoble. Zrobiło się ciszej...Dopiero wtedy Jaczemir znowu popatrzył w jego twarz...i zapomniał o gołębich piórach.

- Tak...- powiedział zmienionym tonem, jak gdyby odgradzając się od tamtej części rozmowy - Bogowie bywają kapryśni...Nie powinniśmy im dawać okazji do gniewu...Czasem jeden nierozważny krok może przekreślić wszystko...

Ujął pochodnię, którą wcześniej włożył do przerdzewiałego dawno uchwytu i ruszył powolnym krokiem w kierunku zejścia.

- Wracajmy...Zgłodniałem...

Żył.


Otrzeć się o śmierć. Patrzeć kostusze w oczy i czekać na cios. Wiele razy zaglądała mu w twarz i szczerzyła zęby w uśmiechu. I odchodziła, jakby upewniwszy się co słychać u starego druga. Jak dziś. Nieruchomy, podobny do kukły siedział na ławie w swej izbie. Koszula parowała na ciele targanym gasnącą gorączką. Za drzwiami litry wody lały się strugami po dziedzińcu i wdzierały w szpary drzwi, do piwnic i niżej położonych pomieszczeń. Przewalały się po niebie gromy. Jak wtedy, w Opoliu...
...Baby zajadle kłuciły się i przekrzykiwały na wzajem, dzieci płakały, a zgromadzeni w alkierzu przepastnej gospody mężczyźni przy piwie i gorzałce głośno zadawali sobie wciąż to samo pytanie: Szto diełat? Miejscowi chłopi, miejskie ciury, kozacy, nawet trochę szlachty, jak on wszyscy uciekinierzy. Bezładna masa kolorowego bydła uchodzącego przed rzezią.
Opuszczeni przez wojsko, pozostawieni przez wodzów, osieroceni przez Bogów. Grzmoty przetaczały się po niebie, przy wtórze okazjonalnych modłów do Tora. Sto dni wojny. Dwa dekadnie, jak wraz z tysiącami podobnych opuścił stolicę. Sześć dni, od kiedy ostatni raz widział regularne kislevskie wojsko. Bo nie liczył band maruderów, które jak grzyby po deszczu namnożyły się na bezdrożach i gościńcach, i z równym okrucieństwem traktowały co śmielsze zagony zielonych, jak i słabiej uzbrojone kolumny uciekinierów.
Szto diełat? - po raz nie wiadomo który zadawał sobie pytanie. Puki co droga wszystkim wypadała na południe. Nad granicę z Ostermarkiem. Ale dalej co? Pieniędzy już brakowało, skromny, w pośpiechu pakowany dobytek co dnia topniał tracony w wyniku przepraw przez błota Szirokowo Lesa, wymiennego handlu i zwykłego złodzejstwa. Nawet Bukała, wierny sługa i nieoceniony towarzysz do szklanki, ten wieczny lekkoduch siedział ponury i struty.
- Bić się trza! Nie uchodzić jako sobaka z podkulonym chwostem! - doleciało głośniejsze wyznanie z alkierza.
Bić się. Bronić. Ale czego? Z ojcowizny tam, na Zapraażu zostało morze popiołów. Bliskich opłakał dawno. Okop Gierojew spalony do gruntu, Bolgasgrad, Szack, Kobryń splądrowane, żeby nie wspominać losu Praag. I żeby wspomnieć tylko większe miasta. A to tylko wieści sprzed ewakuacji stolicy, pewne. Dwór carski ewakuowany nawet nie wiadomo gdzie. Czego bronić? Utracił wszystko. Ród, włości, pozycję. Bliad!
W dwa lata potem śmiałby się do rozpuku, gdyby przypomniał sobie jak niewiele wtedy stracił, i gdyby potrafił się śmiać.
Zatopiony w myślach nie zauważył wejścia strażnika do izby, którą zajmował.

- Zbieraj się...e... Jaczemir. Mości Voutrin na wieczerzę zaprasza.

Szlag by trafił! Zaklął w duchu i zaraz zląkł się swych słów, bo w obecnych okolicznościach było to bardzo możliwe. Burza nad zamkiem szalała od kilku godzin, jakby celowo biorąc go sobie za cel.Najpierw oko w oko z mordercą, a teraz to. Voutrin, owiany złą sławą i tajemnicą sam Voutrin. Ten, którego imię Arwid Daree wypowiadał zciszonym głosem, a który jeszcze zanim pierwszy raz spojrzał Jaczemirowi w oczy, napawał go lękiem.
Wieczerza. Słowo obudziło wściekły głód. Jednak była w tej beznadziejnej sytuacji jakaś pogodna nuta. Przynajmniej będzie okazja się najeść.

Drugi już raz tego samego dnia piął się po schodach na szczyt wieży. Kiedyś, jeszcze jakie dziesięć lat temu zasapał by się jeno. Teraz dotarłszy na szczyt dyszał ciężko a skronie pulsowały żywym ogniem. Gestem powstrzymał żołnierzy wartujących przed drzwiami. Odpoczywał. Chciał wejść przygotowany i wyprostowany. Za tymi drzwiami znajdował się przecież na ścianie obraz, na którym nieznany mistrz namalował łeb Amishuruka. Spodziewał się szoku. Jeszcze zanim przekroczył próg sali spotkań przez głowę przelatywały rozbłyski wspomnień. Zęby. Krzyk. Cios. Ból. Śmiech. Mlask rwanych ścięgien. Wycie. Ubroczony we krwi pysk. Walczył z natrętami. Spychał je w niepamięć, w ciemne studnie zapomnienia. Chciał mieć jasny umysł. Zwłaszcza teraz, podczas spotkania z kimś takim, jak Voutrin. Pilnujący wejścia straże zerkali po sobie gdy on drżąc na całym ciele odpędzał demony przeszłości.
Był gotów. Drzwi otworzyły się przed nim, a w nozdrza uderzyły zapachy stołu.
W jednej chwili jak bańka mydlana prysła cała pewność siebie, kiedy ujrzał, jak pogrążeni w cichej rozmowie za stołem siedzieli Arwid Daree i Lisolette, a na miejscu gospodarza On.
 
Bogdan jest offline  
Stary 04-02-2010, 21:25   #109
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
- Nim Jaczemir tu dotrze, nieco czasu minie. Zamek jest niemały... - stwierdziła Liselotte. - Może zagram, by nie ckniło się czekanie?

Nie czekając odpowiedzi, sięgnęła ku oparciu i wyłuskała Lorelei z pokrowca. Łagodny, czuły uśmiech opromienił twarz, gdy pieszczotliwie przesunęła dłonią po intarsjach. Przymknęła oczy, na ślepo dotknęła strun.

Zaczęła grać - tylko grać, bez śpiewu. Muzyka była... nietypowa. Arwid rozpoznał ją z łatwością - to samo grała pierwszego dnia po przybyciu na zamek, w bibliotece. Główny motyw był w majorowej tonacji, o dziarskim rytmie, lecz oplecione wokół minorowe akordy nadawały mu pewną gorycz. Przywoływał nastrój samotnego posterunku, już skazanego, lecz bronionego bez słowa skargi.

Potem melodia się zmieniła – złagodniała, niezwykle smutna, lecz nie pozbawiona pewnej słodyczy. Nagle grająca uśmiechnęła się. Uniosła głowę, spojrzała na słuchaczy – i zagrała pogodnie, mocno, zwycięsko.

W tej chwili skrzypnęły drzwi - wszedł Jaczemir. Liselotte obróciła się ku niemu, wciąż z promiennym uśmiechem, i patrząc nań, zagrała ostatnią, majorową, powolną frazę - jakby specjalnie dla niego. Zakończyła triumfalnym akordem, który przez chwilę drżał jeszcze w zakurzonym powietrzu komnaty.

Złożyła instrument na kolanach i lekko skinęła głową, pełniejsze powitanie zostawiając gospodarzowi. W ułamku chwili lekko dotknęła kołeczków przy strunach, wszystkich kolejno, coś sprawdzając - i spokojnie już schowała lutnię do futerału.
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.

Ostatnio edytowane przez Rhaina : 06-02-2010 o 13:47.
Rhaina jest offline  
Stary 06-02-2010, 19:54   #110
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Jeszcze zbierając się w sobie na korytarzu, mozolnie budując spokój dosłyszał zza drzwi muzykę. Nie była to owa eteryczna, niepokojąca melodia słyszalna czasem na zamku i znikająca jak fala przyboju. Słyszał dźwięki grane na lutni, ucho go nie myliło, zza drzwi dobiegaly radosne wariacje wokół jednego przewodniego tematu. Ciekaw muzyka wszedł do sali. Melodia osiągała właśnie swój finał, a muzyk posyłał mu w ukłonie promienny uśmiech. Światło. Ten uśmiech młodej dziewczyny, szczery i witalny to była bodaj jedyna pogodna rzecz, jaka zdarzyła mu się w tym ponurym zamczysku. Jeśli nie liczyć daru ofiarowanego przez Arwida Daree. To dzięki bogatym szatom podarowanym przez starca Jaczemir prezentował się w miarę okazale. Poza dziurawymi butami i przykrótkimi portkami strój Jaczemira był okazały, cisnęło się na usta - pański. Cóż z tego. Zgodnie ze starożytnym porzekadłem, że nie szata zdobi człeka, bogactwo odzienia nie było w stanie zatuszować kondycji właściciela. Zapadłe policzki, ciemne cienie pod oczami oraz biały nalot na spierzchłych wargach jednoznacznie sugerowały zły stan zdrowia, jeśli nie chorobę.
Wystarczyło jednego spojrzenia na zajmujących miejsca za stołem biesiadników, by zorientować się kto jest gospodarzem. Ku rozpaczy Jaczemira gospodarzem i zarządcą zamku, owym tajemniczym Voutrin’em, okazał się zbrodniarz. Jeśli dotąd łudził się, że ów rzadki na zamku gość wleje mu w serce choć trochę otuchy, być może zapewnieniem, że zbrodniarz zostanie schwytany i ukarany, to właśnie utracił złudzenia. Co więcej, dotarło do niego, kto na zamku jest faktycznym panem życia i śmierci. - To zły człowiek. Przeleciało mu przez głowę wspomnienie rozmowy z Arwidem sprzed kilku dni. A oni siedzieli z nim przy jednym stole! Czy zdawali sobie sprawę z jego prawdziwej natury? Albo nie zdawali, albo udanie to ukrywali.
Maska. To jedyne, co przyszło mu do głowy. Udawać, słuchać, gestem ani słowem ze swej wiedzy się nie zdradzić. Tyle mu pozostawało w tej rozgrywce, gdzie diabeł rozdaje karty, a reguły gry są zmienne i znajome jedynie rozdającemu.
Przez kilka długich sekund przelewały się przed oczami w szalonym pędzie maski: zmasakrowana twarz Jaspera, kamienne oblicze rycerza z obrazu, zębaty pysk Amishuruka, spływająca krwią roześmiana twarz Voutrina. Zimny pot spłynął po plecach. Ostrożnie stawiając kroki, bo zachowanie spokoju wiele wysiłku go kosztowało postąpił wgłąb sali. Wspierając się na kosturze i wolną ręką o krawędź zastawionego jadłem i zachęcająco pachnącymi napitkami stołu, podniósł wzrok na siedzących po drugiej stronie.
- Herr Voutrin? Jak mniemam. Otrzymałem zaproszenie na wieczerzę. Oto jestem. Pani. Mistrzu Daree. - wypowiedział składając każdemu z osobna pełen szacunku ukłon.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 06-02-2010 o 20:35.
Bogdan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172