Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2010, 13:16   #201
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Kelly, Jakoob
--------------------------


Nim w głowie przestały kołatać się jakiekolwiek myśli ciało już całkowicie odmówiło posłuszeństwa. Dobrze zbudowany młodzian był właściwie bezbronny… dłonie były za ciężkie dla ramion by je mógł udźwignąć… podniesienie stopy równało się z heroicznym wyczynem, na który nie miał już siły. Krótką chwilę walczył jeszcze ze zmęczeniem. Przez kilka sekund jego mózg rejestrował, co działo się wokół. Wymiotującego ulicznika ze szczurzym ogonem! Gdzieś dalej niedająca znaków życia, Bobby pomimo niezwykle ekspresyjnej akcji ratunkowej Callisto… a później odpłynął.

Zaczęło się niewinnie, wszystko powiązane z rzeczywistością, w jakiej przyszło mu się niedawno obudzić. Węże strzegące jakiejś tajemnicy wiły się i skręcały wyczekując dogodnego momentu do ataku. Jednak w miarę jak się do nich zbliżał, krok po kroku gotowy na śmiertelny bój one się kurczyły i znikały. Gdy podszedł całkiem blisko został już tylko jeden, ten ostatni. Malutki, poskręcany z głową zadartą jakby do skoku… taki sam, jakiego nosił odciśniętego z boku lewej piersi. Na co dzień ukrytego w naturalny sposób pod ramieniem. Nie przypominał on ani tatuażu ani piętna może jakby połączenie ich obu. Póki, co niczego podobnego do tej pory nie odnalazł, a ci których był dziełem ginęli w mroku niepamięci Alberta.

Potem już przebiegało według powtarzanego setki razy schematu. To, co dręczyło go nocami od wczesnych lat przychodziło dalej w niezmienionej formie. Najpierw zamazane twarze przyglądające się mu z góry, jakby gdzieś leżał. Może ranny w łożu, a może w kołysce. Podchodzili i zaglądali… kobiety, mężczyźni, ludzie i nieludzie. Jednak żadnego z nich nie umiał spamiętać, nie dostrzegał symboli, herbów… czegokolwiek, co mogłoby być jakimś punktem zaczepienia do poszukiwań. Nic. Absolutnie nic. Twarze przemijały, oddalały się do momentu aż zdawał sobie sprawę z tego, iż odchodzą na zawsze. Prosił, błagał, krzyczał jednak nic nie pomagało. Odchodzili, jeden po drugim… nikt się nawet nie obrócił. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Został sam.


Nim jednak ta samotność stała się nie do zniesienia zdał sobie sprawę z jej obecności. Po raz setny jej widok go zaskoczył. Po raz setny żądał w rozpaczy wyjaśnienia. Po raz setny spróbował od niej uciec. Po raz setny błagał ją o litość. Przeżywał to po raz setny w ten sam sposób. Jak za każdym razem jeszcze na długie chwile po odzyskaniu świadomości zostawał mu tylko jej obraz w głowie.. Nic tylko ta twarz i ból w piersi.

***

Z niemałym trudem dotarł do wnętrza iglicy. Opatrunek zrobiony z kolejnej już koszuli nasiąkał krwią. Rany rwały i paliły skutecznie przypominając o potrzebie wyrobienia w sobie umiejętności dostosowywania zamiarów do własnych możliwości. Lub o braku chociażby namiastki pancerza. Jednak parł do wnętrza tajemniczej wieży z nadzieją, że właśnie tutaj odnajdzie Vestine i będą mogli wrócić do miejsca gdzie zasypiali. Nie było jej tam. Odnalazł jednak tylko ukojenie… dziwne, mroczne jednak ukojenie. Pamiątki po wężowych zębach i rogach jakby zostały gdzieś odepchnięte w dal jego świadomości. Niestety nigdzie nie było śladu czarodziejki… zignorował napis na postumencie, wiedział że to nie informacja od niej więc zostawił to na później. Obszedł dokładnie komnatę sprawdzając to miejsce. Nic, żadnego śladu. Chociażby złudzenia, iż mogłoby być tutaj jakieś sekretne przejście, komnata czy cokolwiek. Pozostał tylko ten nieszczęsny napis. Usiadł u podnóża piedestału a twarz przepłukał wodą z sadzawki… słodką wodą, pewnie deszczówka.

Słowa Callisto pobrzmiewały jeszcze w pomieszczeniu. Odczytana sentencja nie napawała optymizmem szybkiego i łatwego powrotu. Albert uwielbiał rebusy i łamigłówki szczególnie takie związane z wierzeniami Starego Świata. Chłopak był w nich prawdziwym mistrzem – podobnie jak w haftowaniu i unikaniu wszelkiego typu kłopotów.

- No chyba muszą to być ci Zapomniani. Po głowie kołatały mu się jeszcze słowa sir Duncana z jego snu. Wszędzie się gdzieś przewijali ci nieznani mu bogowie… wspominał o nich Piskorz, wspominała kapłanka Vereny, nawet sami Zapomniani o sobie dawali znać… Właśnie! Callisto wspominał coś o tym. – A czy ta kapłanka w świątyni Vereny nie mówiła o jakimś bogu prawa, prawości czy sprawiedliwości?

- Hm, Verena sama jest boginią prawości. Dodatkowo można założyć, że ten Szamasz, dziecko Ranalda. Zresztą, opowiadałem wam wszystko, co pamiętam.

- Może to ten Szamasz, a jeżeli ci trzej pierwsi są Zapomnianymi to chyba fortuna będzie się odnosić do Ranalda. Piskorz mówił, że delikatnie rzecz ujmując mają ze sobą na pieńku. A wieczny sen to dość jednoznaczna podpowiedź, u kogo wsparcia nie szukać. W miarę jak wymawiał na głos swoje myśli coraz żałośniejsza była ich sytuacja. Przynajmniej w ocenie Alberta. W prawdzie nie miał pojęcia, jakie imię nosi namiętność czy miłość jednak zapomniani bogowie to dla niego przede wszystkim uciążliwe zmiany. Znikająca Vestine, skrzela Bobby, rozrost Callisto czy co tam jeszcze. Modlitwa do nich to jak pokłonienie się bogom chaosu, a na to Albert się nie zdecyduje.

- Co racja to racja. Mam zamiar stąd wyjść, znaleźć Ves, spędzić to świństwo, które narobiło tyle bigosu oraz gdzieś dać nogę, byle dalej od tego wariackiego miejsca. Czyli co, Ranalda chyba sobie odpuszczamy, ale reszta to by wychodziła może Verena oraz owe dzieci Ranalda? Powiedział Estalijczyk.

- Prawo to Szamasz, a fortuna to Ranald reszta to dla mnie zagadka. Nigdy nie wyznawałem się w tych religijnych koligacjach. Jakieś typy, jakie imię może nosić „namiętność” lub „miłość”? Zapytał zebranych.


- A jak nie to chyba jedynym wyjście zostanie komuś poznanie „prawdy” być może w tym przypadku to będzie powrót do prawdziwego świata. Oczywiści, jeżeli ktoś chce się modlić do tych bogów.

- Może oni się nazywają tak? Skoro ludzie mogą nadawać swoim dzieciom takie imiona, jak Szczęsny, czy Fortunata, dlaczego bogowie nie mogliby nazywać się Prawo, Miłość, Namiętność? Ewentualnie, jeśli przyjmiemy, ze prawo to Szamasz, to można by się pomodlić tylko do niego, żeby nam przekazał prawdę, czyli imiona pozostałych. Tak doszlibyśmy po nitce do kłębka.

Albert był pod wrażeniem konceptu Estalijczyka. Taki fortel nie przyszedłby mu do głowy chyba przez dziesięć lat. Sęk w tym, że on nie pochyli głowy przed fałszywym bogiem…

- Ja się do nich nie pomodlę! Nawet, jeżeli ma to oznaczać pobyt na tej przeklętej wyspie do końca moich dni. Decyzja należy do was.

- Powiedzmy kolego, ze ja, jako mniej dumny, mogę się pomodlić nawet przed stokrotką, jeśli pomoże się nam stąd wydostać, potem zaś uratować Ves. Nie mniej, co to znaczy prawdziwy, czy fałszywy? Nie mam pojęcia. Ponoć doktryn na temat samej Myrmidii jest wiele, natomiast biorąc do kupy wszystkie ... nieistotne - żachnął się Callisto. - Tak czy siak mi modlitwa nie przeszkadza, jeżeli zaś tobie tak, to zrobię to za siebie i za ciebie także, bośmy towarzysze tej niedoli wspólnie. - Ale wolałbym, żeby się wszyscy wypowiedzieli na ten temat. Może, może mają jakiś lepszy pomysł? - spojrzał na piratkę oraz ogoniastego rabusia. - Angie, Aleam, jakieś uwagi? Bowiem naprawdę nie jestem pewny, co powinniśmy zrobić.

Aleamowi modlitwa do nieznanych mu zupełnie bóstw absolutnie nie była po drodze. Nawet nie wiadomo, czy to w ogóle są bóstwa, czy może jakaś skrzętnie skrywana alegoria. W końcu byli uwięzieni, a więźniom nie udziela się wskazówek łatwych i bezpośrednich. Wyglądało zatem, że ktoś chce się zabawić ich kosztem.

- Podzielam zdanie Alberta. Nie mam najmniejszej ochoty modlić się do nikogo. Równie dobrze możemy wypatroszyć jednego z wieśniaków i złożyć z niego ofiarę. A właśnie. Wieśniacy. Może oni coś wiedzą? W końcu nazwa zapomniani idealnie pasuje do jakiś małych, lokalnych wierzeń.


Stał tak okrwawiony i zmęczony. Bezsilny, zrezygnowany. Nie zastanawiał się czy to, żarty o pozostawieniu tutaj mieszkańców Belene czy ich patroszeniu… nie miał na to siły. Wiedział natomiast, że modlitwa do zapomnianych bogów nie wchodzi w grę. Tak jak nie rozważał wcześniej oddania Łzy jej poplecznikom ani za możliwość uzdrowienia jego mutacji ani za tysiąc złotych koron. Utrzymanie statusu quo było w jego ocenie jedynym rozsądnym wyjściem. A tak myśląc nie mógł prosić o cokolwiek tych „bogów”. Nie mógł i był gotowy ponieść konsekwencje swojego uporu, chociażby miał tutaj dokończyć swoich dni. Może i to by było właściwe. Takie miejsce odosobnienia to lepsza perspektywa niż uganianie się po lesie za podróżnymi, jako opętany żądzą mordu mutant. Cóż miał wybór i zamierzał z niego skorzystać.

Poszuka innego rozwiązania.

***

Przywołał chłopów pod Iglicę. Właściwie to po wielu wysiłkach pofatygowało się jeno trzech – Mikołaj, Aleks i kowal, którego imienia nie spamiętał. Może i sam by do nich poszedł, ale jak tylko opuścił pomieszczenie rany dały znowu o sobie znać. Powiedział im jak sprawy wyglądają, co stoi na postumencie. Powiedział, że Zapomniani to podobno dzieci Ranalda. Powiedział imię Szamasza by tylko takie znał oraz oznajmił im, że on się do nich nie modlił i nie zamierza. Pozwolił im wziąć swój los we własne ręce.

Wprawdzie nie wspomniał o mutacjach czy historii ze Łzą – spaczeniem… chyba to nie pomogłoby im w podjęciu decyzji. Poza tym po cóż miał ich straszyć, być może to on tkwił w błędzie.

***

Wrócił do Iglicy. Chciał tylko odpocząć i zaznać trochę ukojenia, tutaj tak nie bolało. Mógłby ktoś powiedzieć, że póki czuje, że boli powinien się cieszyć bo przecież żyje. Jednak Albert bardzo intensywnie odczuwał w ciągu ostatnich kilku dni swoją witalność. Może nazbyt intensywnie. Ostatnie dni obfitowały w przesyt wszystkiego – emocji, doświadczeń, czy czegokolwiek jeszcze… oprócz snu i wypoczynku. Chwili wytchnienia to bez wątpienia oprócz kilku innych rzeczy tego potrzebował przede wszystkim. Nie liczył na drzemkę, wręcz się przed nią bronił mając w pamięci niezatarte jeszcze obrazy z poprzedniego. Jego myśli krążyły wokół wypowiedzianych słów i teorii, wokół prób odnalezienia sposobu wydostania się z tego miejsca.

Zdecydowanie lepiej mu wychodziła walka z bardzo namacalnymi problemami ot choćby w postaci gadzich potworów od główkowania. Patrząc na jego żałosny stan trudno było w to uwierzyć. Albert podobnie jak wielu innych w chwili słabości szukał wsparcia u boga… Jakoś tak ręka sama powędrowała mu na zawieszony u szyi medalion Sigmara a jego myśli układały się w modlitwę do prawdziwego boga. Modlitwę o siłę, o wskazówkę, o wytrwałość. Paradoksalnie prawo, miłość czy namiętność była obecna w jego codziennym życiu… Błędny rycerz szukał sprawiedliwości, wierzył w miłość i poddawał się swoim namiętnością. Jednak honor, a może duma nie pozwalała mu zwrócić się do tych bogów. Nie pozwalała mu uklęknąć i oddać pokłon. Nie.


Chcąc nie chcąc rozmyślania te doprowadziły go gdzieś daleko. Nie umiał tego właściwie nazwać, być może po latach to będzie można dopiero trafnie określić. Być może miano miłości będzie trafniejsze, a być może namiętności…

- Cholera, mówił ledwie szeptem. - Vestin dziewczyno, dlaczego nie chcesz przy mnie stać? Dlaczego mnie teraz nie wspierasz? Dlaczego nie czuję twojej obecności? Wiesz przecież, że me myśli są przy Tobie. Wiesz, że me serce oddane Tobie. Wiesz, że… Cię potrzebuję.

Pozwól mi spróbować jeszcze raz,
Niepewność mą wyleczyć,
Za pychę,
Za mą niewiarę,
Rozgrzesz mnie…
Uczyń bym był z kamienia, bym z kamienia był.
I pozwól mi, pozwól mi,
Spróbować jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz.*




--------------------------------------------------------------
*Dżem - Modlitwa III Pozwól Mi
 
baltazar jest offline