Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-01-2010, 13:16   #201
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Kelly, Jakoob
--------------------------


Nim w głowie przestały kołatać się jakiekolwiek myśli ciało już całkowicie odmówiło posłuszeństwa. Dobrze zbudowany młodzian był właściwie bezbronny… dłonie były za ciężkie dla ramion by je mógł udźwignąć… podniesienie stopy równało się z heroicznym wyczynem, na który nie miał już siły. Krótką chwilę walczył jeszcze ze zmęczeniem. Przez kilka sekund jego mózg rejestrował, co działo się wokół. Wymiotującego ulicznika ze szczurzym ogonem! Gdzieś dalej niedająca znaków życia, Bobby pomimo niezwykle ekspresyjnej akcji ratunkowej Callisto… a później odpłynął.

Zaczęło się niewinnie, wszystko powiązane z rzeczywistością, w jakiej przyszło mu się niedawno obudzić. Węże strzegące jakiejś tajemnicy wiły się i skręcały wyczekując dogodnego momentu do ataku. Jednak w miarę jak się do nich zbliżał, krok po kroku gotowy na śmiertelny bój one się kurczyły i znikały. Gdy podszedł całkiem blisko został już tylko jeden, ten ostatni. Malutki, poskręcany z głową zadartą jakby do skoku… taki sam, jakiego nosił odciśniętego z boku lewej piersi. Na co dzień ukrytego w naturalny sposób pod ramieniem. Nie przypominał on ani tatuażu ani piętna może jakby połączenie ich obu. Póki, co niczego podobnego do tej pory nie odnalazł, a ci których był dziełem ginęli w mroku niepamięci Alberta.

Potem już przebiegało według powtarzanego setki razy schematu. To, co dręczyło go nocami od wczesnych lat przychodziło dalej w niezmienionej formie. Najpierw zamazane twarze przyglądające się mu z góry, jakby gdzieś leżał. Może ranny w łożu, a może w kołysce. Podchodzili i zaglądali… kobiety, mężczyźni, ludzie i nieludzie. Jednak żadnego z nich nie umiał spamiętać, nie dostrzegał symboli, herbów… czegokolwiek, co mogłoby być jakimś punktem zaczepienia do poszukiwań. Nic. Absolutnie nic. Twarze przemijały, oddalały się do momentu aż zdawał sobie sprawę z tego, iż odchodzą na zawsze. Prosił, błagał, krzyczał jednak nic nie pomagało. Odchodzili, jeden po drugim… nikt się nawet nie obrócił. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Został sam.


Nim jednak ta samotność stała się nie do zniesienia zdał sobie sprawę z jej obecności. Po raz setny jej widok go zaskoczył. Po raz setny żądał w rozpaczy wyjaśnienia. Po raz setny spróbował od niej uciec. Po raz setny błagał ją o litość. Przeżywał to po raz setny w ten sam sposób. Jak za każdym razem jeszcze na długie chwile po odzyskaniu świadomości zostawał mu tylko jej obraz w głowie.. Nic tylko ta twarz i ból w piersi.

***

Z niemałym trudem dotarł do wnętrza iglicy. Opatrunek zrobiony z kolejnej już koszuli nasiąkał krwią. Rany rwały i paliły skutecznie przypominając o potrzebie wyrobienia w sobie umiejętności dostosowywania zamiarów do własnych możliwości. Lub o braku chociażby namiastki pancerza. Jednak parł do wnętrza tajemniczej wieży z nadzieją, że właśnie tutaj odnajdzie Vestine i będą mogli wrócić do miejsca gdzie zasypiali. Nie było jej tam. Odnalazł jednak tylko ukojenie… dziwne, mroczne jednak ukojenie. Pamiątki po wężowych zębach i rogach jakby zostały gdzieś odepchnięte w dal jego świadomości. Niestety nigdzie nie było śladu czarodziejki… zignorował napis na postumencie, wiedział że to nie informacja od niej więc zostawił to na później. Obszedł dokładnie komnatę sprawdzając to miejsce. Nic, żadnego śladu. Chociażby złudzenia, iż mogłoby być tutaj jakieś sekretne przejście, komnata czy cokolwiek. Pozostał tylko ten nieszczęsny napis. Usiadł u podnóża piedestału a twarz przepłukał wodą z sadzawki… słodką wodą, pewnie deszczówka.

Słowa Callisto pobrzmiewały jeszcze w pomieszczeniu. Odczytana sentencja nie napawała optymizmem szybkiego i łatwego powrotu. Albert uwielbiał rebusy i łamigłówki szczególnie takie związane z wierzeniami Starego Świata. Chłopak był w nich prawdziwym mistrzem – podobnie jak w haftowaniu i unikaniu wszelkiego typu kłopotów.

- No chyba muszą to być ci Zapomniani. Po głowie kołatały mu się jeszcze słowa sir Duncana z jego snu. Wszędzie się gdzieś przewijali ci nieznani mu bogowie… wspominał o nich Piskorz, wspominała kapłanka Vereny, nawet sami Zapomniani o sobie dawali znać… Właśnie! Callisto wspominał coś o tym. – A czy ta kapłanka w świątyni Vereny nie mówiła o jakimś bogu prawa, prawości czy sprawiedliwości?

- Hm, Verena sama jest boginią prawości. Dodatkowo można założyć, że ten Szamasz, dziecko Ranalda. Zresztą, opowiadałem wam wszystko, co pamiętam.

- Może to ten Szamasz, a jeżeli ci trzej pierwsi są Zapomnianymi to chyba fortuna będzie się odnosić do Ranalda. Piskorz mówił, że delikatnie rzecz ujmując mają ze sobą na pieńku. A wieczny sen to dość jednoznaczna podpowiedź, u kogo wsparcia nie szukać. W miarę jak wymawiał na głos swoje myśli coraz żałośniejsza była ich sytuacja. Przynajmniej w ocenie Alberta. W prawdzie nie miał pojęcia, jakie imię nosi namiętność czy miłość jednak zapomniani bogowie to dla niego przede wszystkim uciążliwe zmiany. Znikająca Vestine, skrzela Bobby, rozrost Callisto czy co tam jeszcze. Modlitwa do nich to jak pokłonienie się bogom chaosu, a na to Albert się nie zdecyduje.

- Co racja to racja. Mam zamiar stąd wyjść, znaleźć Ves, spędzić to świństwo, które narobiło tyle bigosu oraz gdzieś dać nogę, byle dalej od tego wariackiego miejsca. Czyli co, Ranalda chyba sobie odpuszczamy, ale reszta to by wychodziła może Verena oraz owe dzieci Ranalda? Powiedział Estalijczyk.

- Prawo to Szamasz, a fortuna to Ranald reszta to dla mnie zagadka. Nigdy nie wyznawałem się w tych religijnych koligacjach. Jakieś typy, jakie imię może nosić „namiętność” lub „miłość”? Zapytał zebranych.


- A jak nie to chyba jedynym wyjście zostanie komuś poznanie „prawdy” być może w tym przypadku to będzie powrót do prawdziwego świata. Oczywiści, jeżeli ktoś chce się modlić do tych bogów.

- Może oni się nazywają tak? Skoro ludzie mogą nadawać swoim dzieciom takie imiona, jak Szczęsny, czy Fortunata, dlaczego bogowie nie mogliby nazywać się Prawo, Miłość, Namiętność? Ewentualnie, jeśli przyjmiemy, ze prawo to Szamasz, to można by się pomodlić tylko do niego, żeby nam przekazał prawdę, czyli imiona pozostałych. Tak doszlibyśmy po nitce do kłębka.

Albert był pod wrażeniem konceptu Estalijczyka. Taki fortel nie przyszedłby mu do głowy chyba przez dziesięć lat. Sęk w tym, że on nie pochyli głowy przed fałszywym bogiem…

- Ja się do nich nie pomodlę! Nawet, jeżeli ma to oznaczać pobyt na tej przeklętej wyspie do końca moich dni. Decyzja należy do was.

- Powiedzmy kolego, ze ja, jako mniej dumny, mogę się pomodlić nawet przed stokrotką, jeśli pomoże się nam stąd wydostać, potem zaś uratować Ves. Nie mniej, co to znaczy prawdziwy, czy fałszywy? Nie mam pojęcia. Ponoć doktryn na temat samej Myrmidii jest wiele, natomiast biorąc do kupy wszystkie ... nieistotne - żachnął się Callisto. - Tak czy siak mi modlitwa nie przeszkadza, jeżeli zaś tobie tak, to zrobię to za siebie i za ciebie także, bośmy towarzysze tej niedoli wspólnie. - Ale wolałbym, żeby się wszyscy wypowiedzieli na ten temat. Może, może mają jakiś lepszy pomysł? - spojrzał na piratkę oraz ogoniastego rabusia. - Angie, Aleam, jakieś uwagi? Bowiem naprawdę nie jestem pewny, co powinniśmy zrobić.

Aleamowi modlitwa do nieznanych mu zupełnie bóstw absolutnie nie była po drodze. Nawet nie wiadomo, czy to w ogóle są bóstwa, czy może jakaś skrzętnie skrywana alegoria. W końcu byli uwięzieni, a więźniom nie udziela się wskazówek łatwych i bezpośrednich. Wyglądało zatem, że ktoś chce się zabawić ich kosztem.

- Podzielam zdanie Alberta. Nie mam najmniejszej ochoty modlić się do nikogo. Równie dobrze możemy wypatroszyć jednego z wieśniaków i złożyć z niego ofiarę. A właśnie. Wieśniacy. Może oni coś wiedzą? W końcu nazwa zapomniani idealnie pasuje do jakiś małych, lokalnych wierzeń.


Stał tak okrwawiony i zmęczony. Bezsilny, zrezygnowany. Nie zastanawiał się czy to, żarty o pozostawieniu tutaj mieszkańców Belene czy ich patroszeniu… nie miał na to siły. Wiedział natomiast, że modlitwa do zapomnianych bogów nie wchodzi w grę. Tak jak nie rozważał wcześniej oddania Łzy jej poplecznikom ani za możliwość uzdrowienia jego mutacji ani za tysiąc złotych koron. Utrzymanie statusu quo było w jego ocenie jedynym rozsądnym wyjściem. A tak myśląc nie mógł prosić o cokolwiek tych „bogów”. Nie mógł i był gotowy ponieść konsekwencje swojego uporu, chociażby miał tutaj dokończyć swoich dni. Może i to by było właściwe. Takie miejsce odosobnienia to lepsza perspektywa niż uganianie się po lesie za podróżnymi, jako opętany żądzą mordu mutant. Cóż miał wybór i zamierzał z niego skorzystać.

Poszuka innego rozwiązania.

***

Przywołał chłopów pod Iglicę. Właściwie to po wielu wysiłkach pofatygowało się jeno trzech – Mikołaj, Aleks i kowal, którego imienia nie spamiętał. Może i sam by do nich poszedł, ale jak tylko opuścił pomieszczenie rany dały znowu o sobie znać. Powiedział im jak sprawy wyglądają, co stoi na postumencie. Powiedział, że Zapomniani to podobno dzieci Ranalda. Powiedział imię Szamasza by tylko takie znał oraz oznajmił im, że on się do nich nie modlił i nie zamierza. Pozwolił im wziąć swój los we własne ręce.

Wprawdzie nie wspomniał o mutacjach czy historii ze Łzą – spaczeniem… chyba to nie pomogłoby im w podjęciu decyzji. Poza tym po cóż miał ich straszyć, być może to on tkwił w błędzie.

***

Wrócił do Iglicy. Chciał tylko odpocząć i zaznać trochę ukojenia, tutaj tak nie bolało. Mógłby ktoś powiedzieć, że póki czuje, że boli powinien się cieszyć bo przecież żyje. Jednak Albert bardzo intensywnie odczuwał w ciągu ostatnich kilku dni swoją witalność. Może nazbyt intensywnie. Ostatnie dni obfitowały w przesyt wszystkiego – emocji, doświadczeń, czy czegokolwiek jeszcze… oprócz snu i wypoczynku. Chwili wytchnienia to bez wątpienia oprócz kilku innych rzeczy tego potrzebował przede wszystkim. Nie liczył na drzemkę, wręcz się przed nią bronił mając w pamięci niezatarte jeszcze obrazy z poprzedniego. Jego myśli krążyły wokół wypowiedzianych słów i teorii, wokół prób odnalezienia sposobu wydostania się z tego miejsca.

Zdecydowanie lepiej mu wychodziła walka z bardzo namacalnymi problemami ot choćby w postaci gadzich potworów od główkowania. Patrząc na jego żałosny stan trudno było w to uwierzyć. Albert podobnie jak wielu innych w chwili słabości szukał wsparcia u boga… Jakoś tak ręka sama powędrowała mu na zawieszony u szyi medalion Sigmara a jego myśli układały się w modlitwę do prawdziwego boga. Modlitwę o siłę, o wskazówkę, o wytrwałość. Paradoksalnie prawo, miłość czy namiętność była obecna w jego codziennym życiu… Błędny rycerz szukał sprawiedliwości, wierzył w miłość i poddawał się swoim namiętnością. Jednak honor, a może duma nie pozwalała mu zwrócić się do tych bogów. Nie pozwalała mu uklęknąć i oddać pokłon. Nie.


Chcąc nie chcąc rozmyślania te doprowadziły go gdzieś daleko. Nie umiał tego właściwie nazwać, być może po latach to będzie można dopiero trafnie określić. Być może miano miłości będzie trafniejsze, a być może namiętności…

- Cholera, mówił ledwie szeptem. - Vestin dziewczyno, dlaczego nie chcesz przy mnie stać? Dlaczego mnie teraz nie wspierasz? Dlaczego nie czuję twojej obecności? Wiesz przecież, że me myśli są przy Tobie. Wiesz, że me serce oddane Tobie. Wiesz, że… Cię potrzebuję.

Pozwól mi spróbować jeszcze raz,
Niepewność mą wyleczyć,
Za pychę,
Za mą niewiarę,
Rozgrzesz mnie…
Uczyń bym był z kamienia, bym z kamienia był.
I pozwól mi, pozwól mi,
Spróbować jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz.*




--------------------------------------------------------------
*Dżem - Modlitwa III Pozwól Mi
 
baltazar jest offline  
Stary 26-01-2010, 20:06   #202
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Po posiłku Astriata dosłownie zwaliła się na łóżko jak kłoda. Nie pamiętała nawet co jadła, pamiętała tylko, żeby zdjąć "pańskie" ubrania by się nie pomięły. W głowie miała pustkę. Gdy jeszcze byli na dole czuła, jak rozpiera ją energia i pewność siebie. Lady Gotrij rozstawiała po kątach zarówno karczmianą służbę jak i własnych towarzyszy, zostawiając miejsce u swego boku jedynie bratu i "siostrze". Lady Gotrij wybrzydzała nad ceną noclegu, jedzeniem, pokojem, stajnią, dosłownie nad wszystkim, uprzykrzając karczmarzowi życie. Może dlatego im tyle policzył... choć czy ona zna się na tutejszych cenach? Gdy już zamknęli się w pokojach rozkutała mutantów z przebrań, dokładnie sprawdziła wszystkie rany, po czym nakazała gromadzie szybki sen. I na tym skończyły się rządy lady. Gdy opadała na swój zapchlony siennik nie zwróciła nawet uwagi na jego stan. Nocowała w takich miejscach nie raz, a czysty pokój w pałacu Wielkiej Kupcowej był jak odległy sen. Z tamtego łóżka nie zdążyła nawet skorzystać, było więc tak, jakby nie istniało. Ważne było, że miała dach nad głową i koc na grzbiecie. W każdym mięśniu czuła zmęczenie i napięcie mijającego dnia; już idąc po schodach miała mroczki przed oczyma. Karczmarz pewnie zdziwił się, że "wielcy państwo" nie zażądali kąpieli, ale nie miała na to siły. Słyszała, jak strażnicy pochrapują już na swoich siennikach, słyszała ciężkie oddechy Rodryka i Kamilii. Miała wrażenie, że coś w dzisiejszym dniu było nie tak... mroczne spojrzenie stojącego w drzwiach Kurta, gdy załatwiała im nocleg. Ale to mogło poczekać do jutra. Teraz ważny był tylko sen. Zamknęła oczy...

...i zaraz otwarła je w przerażeniu. Pod powiekami płonął ogień. Płomienie obejmowały las, zaciskały się wokół niej jak pętla. Serce łomotało jej w piersiach jak wtedy na polanie. Pomimo, że w pokoju było ciemno, a okiennice zawarto, przed jej oczami nie było nocy - widziała ludzkie pochodnie, czuła smród skwierczącego mięsa, słyszała nieludzkie wycie. Wszystko to, co wcześniej wyparł jej umysł teraz wracało. Jęk jednego z wieśniaków i ohydny, mlaszczący dźwięk, gdy Val wyciągał z jego brzucha miecz. Rozpryskująca się czaszka strażnika, którego imienia nawet nie znała. Widły w ciele Kamili. Płonący wóz, rżące w panice konie. Lśniące fanatyzmem i żądzą mordu oczy napastników. Jej okrwawione dłonie wyciągające zmasakrowane niemowlę. I ogień... wszędzie ogień...

Dziewczyna usiadła na łóżku i wsadziła głowę między kolana. Znów ją mdliło. Dopóki miała co robić nie miała czasu myśleć, a roboty do tej pory miała aż za dość. Teraz jednak nie pozostało już nic - jedynie ona z całym bagażem wczorajszych doświadczeń i emocji, które w końcu musiały znaleźć ujście. Których istnienia nawet nie podejrzewała... nie! Których nie chciała dopuścić do siebie. Przypomnieć sobie czym była... Potworem. Czy nie dlatego wrzeszczał na nią Kurt? Ze złością i obrzydzeniem w oczach? Co on mówił...? Astria nie pamiętała dokładnie, była wtedy oszołomiona, zachłyśnięta zwycięstwem i mocą, a część wypowiedzi gladiatora w ogóle nie miała dla niej sensu. Pamiętała jednak urywki. Pozwolisz temu czemuś zawładnąć? Podoba Ci się to? Lubisz widzieć żywe pochodnie? Tej Astriaty nie chcę znać!

Nie. Wcale jej się nie podobało. Nie chciała, żeby tamci ludzie zginęli; żeby ktokolwiek zginął. Chciała uratować wszystkich, a przez swoją bezsensowną paplaninę doprowadziła do jeszcze większej liczby ofiar, będąc katem napastników dosłownie i w przenośni. Morderczynią. Wiedziała, że nie ma sprawiedliwości, neutralności, nie może być tak, by wszyscy byli zadowoleni. Że zawsze trzeba wybrać mniejsze zło. Ale czy ta prawda robiła różnicę poległym? Czy rodzinę zabitego strażnika pocieszy to, ze poległ on w obronie skażonych? Z pewnością nie. Co z tego, że jedni ocaleli, skoro umarli inni. Na tej leśnej polanie każdy walczył o to, w co wierzył; choć niektórzy nie mieli wyboru. Przez nią. Czy jednak mogła postąpić inaczej? Możesz to sama w sobie odnaleźć, a nie kurwa uciekać się do pomocy! - krzyczał Kurt. Co mogła odnaleźć? Siłę, by walczyć? Umiała co prawda unieść miecz, ale co innego zabawy z fechmistrzem, a co innego walka na śmierć i życie? Czy na prawdę umiała by zabić stojąc z wrogiem twarzą w twarz, patrząc w pełne woli życia oczy? Chaos był łatwiejszy, wystarczyło dać się zamknąć w burym, babim lecie i pozwolić, by życzenia się spełniały. Czy jednak właśnie tego chciała?

Astria uniosła głowę i rozejrzała się po ciemnym pokoju. Widziała zarysy sylwetek śpiących: Kamili, Lucii, Vala, który nie zgodził się opuszczać jej boku. To dla nich walczyła. Dla nich poddała się chaosowi. Nie miała wyboru. Tak. Nie miała wyboru. Życie to życie, nie ważne co mówi Kurt. Może się wymądrzać po fakcie, ale na pewno wszyscy woleli być teraz tutaj niż gnić pod zieloną murawą polany. Tak samo było w kopalni. Chaos był aktem desperacji, środkiem ostatecznym a nie czymś równie normalnym jak miecz gladiatora. Wiedziała, że go nie chce, jechała się leczyć, bez żalu pozbyła się pereł. Póki go jednak miała... trzeba było dożyć chwili wyleczenia... prawda?

Dziewczyna złożyła głowę na sienniku... i poderwała się znowu. Pod powiekami szalał ogień, a szare nici wpychały się do nosa i ust niosąc woń spalenizny. Czuła, że się dusi. Przewracała się z boku na bok, tak i owak tłumacząc sobie, że nie miała wyboru, że tak było trzeba: dla Vala, dla Kurta, dla Lucii... Nie pomagało. Dopiero gdy pozwoliła sobie na długi, wyczerpujący, tłumiony poduszką szloch, poczuła się trochę lepiej. Cokolwiek by nie mówił rozsądek, serce wiedziało co innego: zabiła człowieka. Znowu. Co prawda tamto było w obronie własnej; no i tak na prawdę niewiele z niego pamiętała... Fakt pozostawał jednak faktem. A tu - to było morderstwo... niby też w obronie własnej, ale jednak. I co gorsza cieszyło ją to. To było najgorsze, tego samej sobie nie mogła... nie powinna wybaczyć. To właśnie znaczyło, że chaos wgryza się coraz bardziej w jej wnętrze. Przed tym przestrzegał ją Kurt swoim pokręconym sposobem. Dlatego Shalyanki posłały ją na leczenie... I Valdreda też... Ten szał w jego oczach... Na myśl o bracie dziewczyna miała zamiar rozpłakać się znowu, gdy jej uszu dobiegł cudzy szloch. Lucia kręciła się niespokojnie po posłaniu, pochlipując i jęcząc przez sen. Astriata wślizgnęła się pod koc dziewczynki i zaczęła głaskać ją po głowie. Mała szlachcianka uspokoiła się wkrótce, a i Astria poczuła, że kleją jej się oczy...

***

Rano wszyscy ponownie odstawili szopkę pt. "Niezadowoleni państwo opuszczają tę zapchloną siedzibę", ale ze znacznie mniejszym niż wczoraj entuzjazmem. Długi sen i ciepły posiłek dodały im sił; poza tym wszyscy chcieli zdążyć przed Jeźdźcami. Przedwczorajszy strażnik był najpewniej tym samym, który sprawdzał ich karawanę na trakcie, nie mogli więc ryzykować rozpoznania. Choć z drugiej strony stan rannych nie pozwalał na wleczenie ich po polnych drogach. Zrezygnowani sunęli więc głównym traktem, dopóki ich uwagi nie zwrócił turkot znajomego, kolorowego wozu. A pierwsza myśl Astrii na widok Andrei była: "co perła uczyniła tym ludziom?!"
 
Sayane jest offline  
Stary 26-01-2010, 21:52   #203
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Bobby podniosła ciężki jak ołowiana kula łeb i przetarła oczy. Siedziała przy szynku w swojej ulubionej zamorskiej spelunie „Pod szczurem lądowym”. Chyba miała ostro w czubie bo cały świat jakiś nierzeczywisty się wdawał, wirował jak tancerka w pstrokatej, wyciętej z koła spódnicy.
- Na Mannana – jej rechotliwy śmiech utonął wpośród wrzawy. - Śniło mi się coś strasznego, że niby umieram...
Obok tłoczyły się znajome postacie, jej piraccy kamraci. Co niektórzy klepali ją po plecach, inni się tylko uśmiechali. Ich widok ją ucieszył. Naszło ją prawie zapomniane uczucie, że znalazła się w odpowiednim wreszcie miejscu i czasie.
Do izby wszedł nagle długobrody mężczyzna i rozmowy na to ucichły. Nie dziwota. Poznała go od progu. Postrach mórz, bohater niejednej anegdoty, herszt i okrutnik. Czarnobrody...
- Witaj tatku – powiedziała Bobby z zadziwiającą naturalnością i uścisnęła gorliwie.
Ten szepnął jej do ucha czułe powitanie i usiadł bardzo blisko, aż ich łokcie stykały się z sobą stwarzając jakąś kuluarową atmosferę.
- Kolejkę dla mojej córy – kaper uniósł dłoń na gospodarza i ten zaraz dwa gliniane kieliszki podsunął pod ich czoła. Wypiła duszkiem rozglądając się wokoło. Jakieś dziwne wrażeni ją dopadło. Twarze, niby znajome, ale jakieś takie rozmazane. Gra świateł i cieni, istna fantasmagoria jakby majak senny. Czarnobrody trzasnął kieliszkiem o szynkwas i z lewej, gdzie stało niewielkie drewniane podwyższenie, podniosła się kurtyna a mgła jakaś sina osnuła lokal piętrząc się gościom aż po kolana.
- Co to tatko? - zapytała dziewczyna. - Na starość przyszła ci ochota się w kuglarza bawić?
- Występ dają. Oglądnijmy skorośmy już tu przyszli. - szepnął enigmatycznie.
- Występ? Pod „Szczurem lądowym”? Macher jakiś chcę się popisać? Obrzucą go szkłem prędzej czy później. Stawiam, że prędzej...
- Cicho ptaszyno, patrzaj. Ważne to.
Plisowana kurtyna ze szkarłatnego atłasu uniosła się w górę z lekkością ptaka startującego do lotu. Na deskach sceny ujrzała Bobby chłopaczka w papuzich barwach, piórkach i masce. Po posturze w sumie wywnioskowała, że to młokos jakiś. Drobny, niewysoki. Trwał w bezruchu, w dramatycznej pozie, z jedną dłonią opartą o czoło, drugą frymuśnie uniesioną wysoko jakby w niebo wskazywał.
- Głupie to. Nie rusza się wcale – zauważyła Bobby wychylając następną kolejkę rumu. Smaczny był, jeden z lepszych jaki pokonał drogę z jej gardła do żołądka i nie zaliczył powrotu.
Tatulo patrzył na przedstawienie jak urzeczony i uśmiechał się radośnie błyskając złotymi zębami.
- Ładny kostium ma – spuentował i znów na nią spojrzał.
- Tęczowy dość – Bobby wzruszyła tylko ramionami. - Otworzy wreszcie gębę czy będzie tak całą nockę stał, jak... sopel lodu?
Inne skojarzenie jej się na myśl nasunęło, ale przed tatkiem zawsze język w ryzach trzymała.
Artysta może ją usłyszał, a może moment wyczuł odpowiedni bo poruszył się z wdziękiem ulicznej tancerki przeskakując z nogi na nogę. Nastrój zgęstniał, mgła spiętrzyła się jeszcze bardziej wpełzając na deski sceny, wszyscy gapili się na aktorzynę z rozdziawionymi gębami oczekując aż głos zabierze. Zabrał. Ton miał krotochwilny, piał jak kogut przed świtaniem.

Życie jest tylko przechodnim półcieniem
Nędznym aktorem, który swą rolę
przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada – powieścią idioty
Głośną wrzaskliwą, a nic nie znaczącą. *


Aktor znów znieruchomiał, zastygł jak upieczona masa chlebowa i tak już pozostał. Ciarki przeszły piratce po plecach. Za oknem walnęła jakaś błyskawica, płomyki na lampach naftowych zadrgały nieprzyjaźnie.
- Szlag, upiorny performance – pociągnęła łyk z kubka i zerknęła na tatkę.
- Co wieczór go daje.
- Pieprzeni wierszokleci.
- Powinni ich wieszać.
- Albo patroszyć.
- Albo wieszać i patroszyć.
Zaśmiali się oboje. Nisko, gardłowo. Bobby przytuliła się do rodziciela ściskając go za szyję z zaborczością właściciela.
- Stęskniłam się tatku.
Nie wiedziała po co to rzekła. Czy go dawno nie widziała? Myśli w tym miejscu były wyjątkowo zagmatwane i nieprzejrzyste. To pewnie przez to, że się schlała jak wieprz.
- Ja też się stęskniłem ptaszyno. Jeszcze się zobaczymy, ale teraz zmykaj.
Nie zrozumiała o co mu chodzi. Miała zapytać, ale grunt zaczął jej uciekać spod stóp.
Oczy otworzyły się nagle osiągając rozmiar i kształt denek od słojów. Wciągnęła ogromny haust powietrza prawie się nim krztusząc. Życie ją, bądź co bądź, zaskoczyło.
- Cholera jasna – splunęła krwią zerkając na twarze towarzyszy i zimne gładkie mury iglicy. Czuła rozczarowanie.
~Człowiek ma już zejść ze sceny słysząc wszechobecny dźwięk owacji na stojąco, a tu... taaadaaa! Wielka ściema. Kurtyna nie chce opaść... Graj kretynko, graj póki jest publika. Wszystko w rękach opatrzności. Fortuny. Nie ma co chować ogona między nogi. ~

* * *

Bobby podniosła się do pionu nadal nieobecna. Prawą ręką przyciskała wciąż trzewia do brzucha, bo te miały chyba ochotę obejrzeć wnętrze iglicy rónie gorliwie co ona.
- Nie ma co chować ogona między nogi... - powiedziała głośniej niżby wypadało. Wciąż rozmyślała nad snem we śnie, który przed momentem ją nawiedził.
Zatrzymała wzrok na Aleamie, a dokładniej na kawałku mięsa powiewającym między jego nogami, nie do końca z tej strony z której by się takiego widoku spodziewała.
- Nie ma co chować ogona między nogi... - powtórzyła i tym razem nie mogła powstrzymać śmiechu, choć ten zabrzmiał wyjątkowo blado przy akompaniamencie krwawego kaszlu.
Wysłuchała ich później w spokoju zerkając na wygrawerowany w kamieniu tekst.
- Dobra – podsumowała. - Skoro to nasza jedyna nadzieja, co nam szkodzi. Zapomniani to z pewnością dzieci Randala, Verena i inni uznani bogowie z pewnością odpadają z listy podejrzanych. Czyli zostaje ten, no...
- Szamasz – ktoś jej podpowiedział.
- Właśnie. Czyli klepiemy paciorek? Albert, Aleam? Na pewno się nie dołączycie? Wolicie tkwić w tej dziurze niż zaryzykować?
Ich miny mówiły, że jednak wolą.
- Nie chciałbym przegapić takiego widoku - odparował Albert, który po raz kolejny nie miał ochoty powtarzać swoich motywów. – Może podłóż sobie coś pod kolana, aby ci się nie obdarły. No i nie zapomnij o nożu… w twoich rękach jest dalece bardziej przydatny niż w moich.
- Parszywi bigoci – Bobby skrzywiła usta - A nóż... - poklepała się po biodrach - chyba zgubiłam.
Nie przejęła się wcale. Wciągnęła powietrze jakby walcząc z tremą i wreszcie teatralnie opadła na kolana wnosząc ramiona ku... no, w każdym razie tam, gdzie powinno być niebo gdyby nie zakrywała jej onyksowa czerń sufitu. Czytać nie umiała, za wysokie to były progi na jej kaperską dupę, ale powtórzyła sobie wierszyk w pamięci i znalazła słowo, które odpowiadało za "prawo". Umoczyła palec w ustach aż ten pokrył się krwawą mazią i pociągnęła nim po napisie. W końcu bogowie ofiary lubią, może jej krew jakoś go pobudzi.
Zerknęła jeszcze na Callisto i dała mu znak żeby też przyklęknął, w końcu bogowie wolą słuchać tłumu niż pojedynczego głosu. Tak przynajmniej podpowiadała jej pokrętna logika.
- Szamaszu!
- Tylko z szacunkiem gadaj – szepnął do niej Callisto. Chyba się obawiał żeby znów nie palnęła jakiejś głupoty. Może i roztropnie.
- Nie ucz kurwy dupy dawać – Bobby prychnęła w odpowiedzi.
- Angie, nie mów tak na swój temat, dobra? - wtrącił ponuro Estalijczyk.
- To była przenośnia, psia jucha – z rezygnacją wywróciła oczami i kontynuowała przedstawienie. Tylko ton miała bardziej jeszcze kasandryczny.
- Szamaszu! Łaskawy panie, strażniku prawa i porządku! My... wyznający zasady, drogie ci właściwie, bo i prawo i porządek szanujemy wielce, i...
Bobby zerknęła na Estalijczyka z jakąś desperacją, szukając u niego wsparcia.
- ... i bardzo bylibyśmy wdzięczni za pomoc wobec tak trudnej chwili, przed którą stajemy – kontynuował Callisto. - Oto słudzy twoi, znaczy tutaj zgromadzeni, którzy może jeszcze niedokładnie zdają sobie z tego sprawę, ale zapewne znak twój wielce by dopomógł.
- Racja... Znak – podjęła pirtka. - Piorunów nie musisz zsyłać bo walą wokół z częstotliwością pierdów puszczanych po zżarciu kotła fasoli, ale, no... nie wiem, może wyrwiesz nas po prostu ze szponów z tej zmory? Albo, chociaż przyślij kogoś do negocjacji? Na pewno jakoś do porozumienia dojdziemy.
Nie była pewna, czy to brzmi jak pierwszorzędna modlitwa. Zgięła się jeszcze wpół składając pokłon przed kamienną tablicą i zakończyła śpiewnie.
- Wzywam cię Szamaszu, panie sprawiedliwy. Odpowiedz na nasze modły! Wybaw nas, uratuj wyznawców swych żarliwych. W imię prawa! W imię sprawiedliwości!
Jednego się obawiała. Skoro to bóg, to pewnie w mig ją przejrzy. A przecież łgała jak pies liżący dłoń po to tylko, żeby kość uprosić.

* - Shakespeare "Makbet"
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 26-01-2010 o 21:55.
liliel jest offline  
Stary 26-01-2010, 23:56   #204
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
wklejam ja, choć to głównie robota marrrta

To brzmiało zbyt dobrze. Wyglądało zbyt dobrze. Ciepło słonecznych promieni liżących skórę. Doskonałe wino. Nie zawahała się przed pierwszym łykiem, dopiero po chwili, jak przez mgłę dotarło do niej, co robi. Nie powinna była. Ciepły tembr głosu Emesta odpędzał strach, który kilka chwil temu wypełniał ją całą.

- Moment - wstrzymała mężczyznę gestem ukrękawiczonej dłoni. - Transakcja? Jak to możliwe, że może rozmawiać z Tobą, ale ze mną już nie?
- Opat nie jest już taki jak wszyscy ludzie. Ale będzie mógł z tobą porozmawiać bezpośrednio jeśli się zgodzisz zrobić, to o co prosi. Tego będzie wymagać od niego spełnienie jego części umowy.

Widząc niezdecydowanie dziewczyny uśmiechnął się ciepło i wyciągnął dłoń po jej własną.
- Powinniśmy się schować do środka. Zakładam, że masz jeszcze pytania, a nie ma sensu tak rozmawiać w progu.
- Chyba nie musimy się tak spieszyć?
- zapytała lekko ściskając silną męską broń. - Powiedz mi, proszę. Nalegam! - krzywy uśmiech nadał jej głosowi łagodniejsze brzmienie.
Przez twarz Estalijczyka przeszedł bardzo krótki cień obawy, a jego dłoń ledwo wyczuwalnie drgnęła. Potem jednak znów powróciła mina pełna życzliwości, spokój i pewność siebie.
- Postać Mauricio uniemożliwia mu rozmowę z kimkolwiek bez... przejścia przez pewien proces. Skutek mutacji nie możliwy do przeskoczenia, ale i nie do niezaakceptowania. Ja przeszedłem już przez ten proces i słyszę go cały czas... choćby i teraz. Nie mogę ci więcej na ten temat zdradzić. W każdym razie nie teraz.
- Emesto
- po raz pierwszy zdecydowała się użyć jego imienia. Zbliżyła się doń i stając na palcach, naparła na niego. – Emesto, proszę. Czy powinnam wiedzieć coś jeszcze zanim się z nim spotkam?
Złapał ją za ramiona, ale nie odtrącił. Mocno tylko przytrzymał i wbił w nią w oczy pełne szczerej obietnicy. Czuła ciepło mężczyzny. Czuła w dotyku jego doskonałą kondycję.
- Tym razem będę tylko ja. Potem. Jeśli będziesz chciała. Będzie też on. I dowiesz się wszystkiego.

Jaskinia, gdy Vestine ostrożnymi krokami schodziła coraz dalej w jej głąb, zdawała się przypominać mniejszą kopię podziemnej świątyni z kopalni Pleven. Podobne granity, inkluzje świecących lauryli, a nawet to wrażenie ciążącej nieprzyjemnie na myślach obecności. Słabsze znacznie niż tam, a jednak wyczuwalne. Poza tym proste posłanie ze stolikiem, krzesłem i ze dwiema beczkami, oraz ustawiony pod ścianą pokot ciał ciągnących się aż do samego wyjścia z jaskini. Mieszkańcy wioski, oraz jej towarzysze. Wszyscy trupio bladzi w nieludzkim świetle lauryli, a jednak jak się przekonała pogrążeni tylko w jakimś nienaturalnym śnie. Z tyłu jaskini dostrzegła też zawalone wielkim głazem przejście gdzieś dalej, a na samym niemal środku sadzawka z nieruchomą wodą, do której sporadycznie skapywały z wiszącego powyżej stalaktytu pojedyncze krople tworzące od samego środka tafli idealne niemal kręgi. Gdy wygasał poprzedni, na środek sadzawki spadała nowa kropla. Raz wcześniej, a raz później. Zawsze zmiennie i nigdy tak samo.

- Zmiany – zaczął Emesto widząc, że czarodziejka zawiesiła na sadzawce swoje spojrzenie – Zmiany nie są takie złe jak się niektórym wydaje. W istocie w ogóle ciężko mówić, że są dobre, lub złe.
Pomógł dziewczynie zejść niżej gdzie znajdowało się jego posłanie, oraz stół i sięgnął do beczki po następną butelkę. To on, czy ona wypili poprzednią? Myśli czarodziejki płatały jej figle. Jaskinia sprawiała przyjemne wrażenie. Miejsca, które otwiera człowieka na jego możliwości. Na jego samego. Miejca, w którym poznaje się swój potencjał. Troska o towarzyszy była jednak wystarczająco silna by skupić się na rozumie. Potrzebowała informacji. Ten człowiek był zagadką, ale o tyle dziwną, że nie wiadomo było, czy sam stanowi rozwiązanie, czy jedynie poszlakę. Wina jednak nie odmówiła.

- Widzę, że się wahasz Vestine – rzekł w połowie drogi miedzy ustami, a brzegiem mosiężnego pucharu – Nie obrazisz się, jeśli spytam dlaczego? Może i ja powinienem się był zawahać - zaśmiał się trochę jakby smutno. – Może powinnaś właściwie. Od tego co proponuje Mauricio nie ma potem odwrotu. Ale to dość naturalne. Od nauki oddychania, jedzenia, picia, czy… innych rzeczy zapisanych w naszej krwi też nie ma odwrotu. To po prostu jest i postępuje… No ale znów się rozgaduję. Co cię gnębi?

Dziewczyna przez chwilę milczała przyglądając się obliczu śpiącego Alberta. Rycerz był jakby przyobleczony jakimś niewidzialnym całunem. Dopiero po chwili zadała pytania. Miała ich sporo i nie zamierzała dawać się wykorzystać komukolwiek gdy szło o życie Alberta. Bo musiała to przed sobą przyznać. Nie może mu tego zrobić… nie może? Wspomnienie pokusy wzięcia spaczenia odżyło w jej wyobraźni. Gdy Albert ją zrugał. Jak ojciec którego nigdy nie miała. Że wino jest niedobre dla dzieci. Kochany, naiwny Albert…

Poczuła na swoim policzku dotyk męskiej dłoni. Przez sekundę pozwolił ześliznąć się palcom po jasnej skórze, a potem chwycił za podbródek i odwrócił jej twarz delikatnie w swoją stronę. Delikatnie, acz stanowczo.
- Dobrze. Jestem winien ci wyjaśnienia. Przynajmniej na większość kwestii, które poruszyłaś. Sam przyniosłem tylko trochę żywności i niezbędnych do życia przedmiotów domowego użytku. Mieszkańcy wsi, oraz twoi przyjaciele przyszli tu, bo opat tego chciał. Przyszli z jego woli, choć na własnych nogach. Tu przy nim będą bezpieczni. Tam raczej nie. I są jak najbardziej prawdziwi. Jeśli nie wierzysz, podejdź i dotknij. To nie kamienie i nie powietrze. Mają zapewne wszystkie rzeczy, które mieli przy sobie gdy zasypiali. Nie mam pojęcia co to może być, ale to też możesz przecież sprawdzić.
- Jeśli zaś chodzi o prośbę Mauricio… Opat oferuje ci oddanie części swojej mocy. Części, która powiększy twoje możliwości. Odbędzie się to zapewne na drodze jakiegoś rytuału, o którym mi nie mówi. Potem zabierze tę część z powrotem i będzie po wszystkim. Jeśli ci się nie uda… no cóż. Prawdopodobnie twoi przyjaciele posłużą innemu wyższemu celowi. Bogini, której życie poświęcił opat potrzebuje wiernych. Bez tego i bez Łzy, jest tylko nic nie znaczącym słowem. Zostaną z nią na zawsze. Przykro mi. Wiem, że to brzmi jak szantaż. Też mi się to nie podoba, ale myślę, że jeśli się zgodzisz, to nagroda zrekompensuje takie postawienie sytuacji. Sama widzisz, że zależy nam na twojej pomocy. Ja sam sobie nie poradzę w Pleven. Nie mam tych mocy co Ty. Jak to mawiają i Sigmar z pustego nie naleje. A Mauricio nie może sobie pozwolić na przedostanie się do miasta w swojej postaci. Za to gdy ci się uda… będziesz miała Łzę. Boską duszę. Jakiego gwarantu będziesz potrzebować jeszcze?


Przez cały czas nie spuszczał z niej spojrzenia. Stał tak blisko... Temperamentne estalijskie oczy niby skupione na wszystkim co mówił, zdawały się miarowo i coraz mocniej przygryzać jej szyję, by po chwili rzucić na rozłożone futra.

- Mogę ci pokazać cień tego, co ma do zaoferowania Mauricio – rzekł niespiesznie odstawiając za siebie pustą butelkę. To już drugą wypili? Vestine czuła, że w głowie zaczyna jej wibrować. Winogronowy posmak młodego wina w ustach mieszał się z mieszanką zapachu magicznych eskalacji i wspaniałego mężczyzny – Cień tego, co ja od niego otrzymałem. Cień długowieczności piękna Tileanko.

Znów byli blisko siebie. Czuła przez tkaninę bluzki ciepło jego torsu.

- Dotknij jej Vestine...

Pocałował ją. Mocno. Namiętnie. Nieskończenie przyjemnie odurzająco przez pierwszy mimowolny oddech...
Pomyślała, że tonie. Że ziemia usuwa się jej spod nóg. Że cała ta przeklęta jaskinia spadnie jej na głowę. Ale nie. Zdradzieckie ciało zareagowało bezwiednie. Tak, jak reagowało wiele razy wcześniej. Do diabła, ilu ich było wcześniej? Ich, mężczyzn, którzy za bezcen wydzierali z niej dla siebie kawałki jej duszy. Którzy za bezcen smakowali jej ciała? Czemu, czemu było jej tak trudno? Wisiała nad przepaścią uczepiona wątłej gałązki. Ale przecież znała tą przepaść. Szła tędy nie raz. Obcy mężczyzna, silny uścisk ramion, podniecająco zwierzęcy zapach. Usta Emesta ześlizgnęły się w dół jej szyi. Uchyliła powiek.

Przez sen wygląda tak spokojnie, przemknęło jej przez myśl. Jej rycerz. Bez względu na to, co myślał o sobie, był dla niej nadzieją. Wiarą, że jej zasrane życie może się zmienić. Był… miłością? Przemknęła rosnącą w gardle kulę szlochu. Nie zastanawiała się nad tym nigdy, ale wiedziała, że zrobi wszystko, by go uratować. Wołała go w myślach. Tak cholernie chciała, żeby się obudził. Wstał, ba!, żeby zrugał ją za Emesta. Zadrżała, gdy Estalijczyk zsunął z jej ramienia ciemnoniebieską bluzkę.

- Dość.

W ciszy jaskini jej głos zabrzmiał mocniej, niż się spodziewała.

- Zostaw mnie – lekko, lecz stanowczo odepchnęła od siebie obdarzającego ją pieszczotami mężczyznę. Powietrze zdawało się stawiać opór, zupełnie jakby poruszała się w wielkim akwarium. – Im szybciej się to skończy, tym lepiej. Ostrzegam! Jeśli cokolwiek mu się stanie, słono za to zapłacicie. I Ty i Mauricio!

Przyklęknęła przy śniącym kochanku. Opuszkami palców pogładziła jego twarz. Jak dużo czasu minęło, odkąd była w stanie tak wiele zrobić dla mężczyzny? Z dawna niesłyszana melodia grała w jej sercu.

- Pójdę po tą Waszą przeklętą Łzę.
 
hija jest offline  
Stary 27-01-2010, 12:36   #205
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
Sny spłynęły krwią - i cudzą, i własną, i bez znaczenia…
Twarze wykrzywione w grymasie bólu - płonące, powieszone, zaszlachtowane…
Postać ojca w jaśniejącym pancerzu, groźna, władcza. Unosi dłoń w geście dezaprobaty.

Valdred wbił widły w pierś napastnika, oparł się na trzonku z całej siły. W kakofonii śmierci - uchodzącego powietrza z przebitych płuc, charkotu ze ściśniętego gardła, jego ofiara przybita do ziemi rzygnęła fontanną krwi i umarła. Najemnik opadł na ziemie kuląc się w pozycji embrionalnej.
Cztery masywne wilcze łapy pojawiły się w zasięgu jego wzroku. Gotrij podniósł głowę i zobaczył wielkiego białego wilka, który rozdzierał kłami skórę przebitego widłami wieśniaka. Po chwili zanurzył paszczę w trzewiach i pożarł łapczywie parujące wnętrzności.
Najemnikiem wstrząsnęły torsje gdy wilk odrzucił łeb do tyłu i zawył przeraźliwie. Sierść na pysku lepiła się od krwi…
Nad ciałem stała postać o rozwianej lwiej grzywie i płonących dziko oczach. Wznosiła do góry okrwawiony miecz.
Valdred patrzył jak urzeczony we własne, dzikie oblicze…

Uniósł powieki, w ciemności pokoju wciąż widział własne płonące nienawiścią oczy. Ze zgrozą musiał przyznać, że taka wizja samego siebie - potężnego zwycięzcy - mile łechtała jego dumę.
Odwrócił się cicho na bok i spojrzał na siostrę śpiącą u boku Lucii.
Miał wrażenie że Astra jest od niego silniejsza, że tak naprawdę nie potrzebnie się o nią martwił przez te lata. W końcu tak dobrze dawała sobie radę na polanie i przy opatrywaniu rannych.
Tu w karczmie - to dopiero dała popis umiejętności. Poczuł się głupio - nie potrzebowała go właściwie, miała na skinienie gladiatora - pewnie z innymi mężczyznami też dała by sobie świetnie radę.
Jednak nie chciał jej opuścić, nie tyle że bał się fizycznego bólu rozłąki, jaki przytrafił im się w pałacu kupcowej, po prostu nie potrafił jej teraz opuścić. Choć czuł się słaby w porównaniu z siłą jej pożogi…

Usnął na powrót, przed oczami mając płomienie…


Gdy się wybudził, musiał jednak przyznać, że sen dobrze mu zrobił. Choć karczma nie należała do najczystszych, sypiał już w gorszych miejscach. W dalszą podróż ruszył już orzeźwiony i wypoczęty.
Trakt sprawił mu kolejną niespodziankę w postaci znajomego wozu jadącego w ich stronę. Początkowo najemnik zmieszał się czując ukłucie wstydu w sercu, wszak miał spotkać się z Andreą w Pleven. Nie było mu to jednak dane, z drugiej strony zastanawiał się czy w ogóle spełnił by swoją obietnicę. Otrząsnął się z myśli czując, że oto los po raz kolejny zsyła mu ją jako wspomożenie w potrzebie.
Podjechał do strażników prosząc o zwolnienie marszu i tłumacząc sytuacje, po czym sam zatrzymał się i odczekał aż wóz zbliży się do niego.

Wóz zwolnił, Andrea popuściła wodzy, słychać było głośne prrrr. Zeskoczyła z kozła Uśmiechała się choć również nie umiała lub nie chciała ukryć zaniepokojenia. Przebiegła szybko wzrokiem po wszystkich, zatrzymując się chwilę na Lucii i dwójce niesionej na noszach. Kiwnęła głową Astriacie i Kurtowi , ale pytanie skierowała do Valdreda.
- Co wam się u licha stało? – chyba musiało starczyć za dzień dobry.
- Cóż, witaj Andreo miło Cię widzieć, na prawdę - choć w nie oczekiwanych okolicznościach - Valdred spojrzał na pozostałych podróżnych - w skrócie ujmując zostaliśmy napadnięci na trasie, wieziemy chorych i rannych do Hospicjum Shalyi - nie umiał już jej kłamać. Nie chciał też zmyślać. Dość, że czuł się winny, tego ze nie udało im się spotkać w Pleven
- Wieziecie to chyba za dużo powiedziane. Guatro wstawaj – uderzyła drobną pięścią w nakrycie wozu. - Trzeba zwolnić miejsce. Chorym. - Jedziemy w tym kierunku, pomożemy wam – chwilę patrzyła na młodego najemnika – Nie martw się. Bezinteresownie. – zarumieniła się odrobinę, ale zaraz odzyskała rezon
Już chyba kiedyś mówiłam, na szlaku trzeba sobie pomagać. Przecież wszystkim się to przydarza – uśmiechnęła się – raz pod wozem raz na wozie.
Gotrij uśmiechnął się przyjaźnie czując w sercu ulgę, że kobieta nie jest na niego zła. Sam nie wiedział czemu tak się poczuł, w każdym razie cieszył się ze spotkania. Szczególnie że dawało ono większe szanse na przetrwanie zranionych mutantów
- Dziękuję Ci bardzo, w imieniu swoim i reszty - zsiadł z konia i podszedł do Adrei kłaniając się jej i unosząc dłoń do pocałunku
- a co Was sprowadza w te okolice ?- spytał odrywając z niechęcią usta od jej skóry
Roześmiała się gdy całował jej rękę. Delikatnie obrysowała palcami wargi mężczyzny. Jakby dla niej przez chwilę byli zupełnie sami. Ale na pytanie odpowiedziała całkiem poważnie
- Tak żyjemy. Wędrując. To nasze szlaki. – szerokim gestem zatoczyła koło.
- Możemy pomóc tylko w transporcie, nie mamy mikstur, po drodze spotkaliśmy wielu potrzebujących. – W jej oczach zabłysł gniew.
- ah dziękuję choć za transport i przepraszam, że nie mieliśmy okazji spotkać się ponownie w spokojniejszych warunkach i odwdzięczyć za pomoc - spuścił ze smutkiem głowę, - niestety zatrzymano nas w Pleven w świątyni Shalyi ze względu na podejrzenie choroby. - podniósł na nią przepraszający wzrok po czym odwrócił w stronę karawany i gestem przywołał strażników
- zaraz ułożymy rannych na wozie, jeśli mogę coś dla Ciebie zrobić... ? - zauważył że Astria lustruje dokładnie Andreę. Prawdopodobnie martwiała się, czy przypadkiem perła którą ofiarowała kobiecie w zamian za pomoc nie okazałą się fałszywa, lub co gorsza spaczona.
Andrea tematu perły nie poruszała.
- Pojadę z tobą, konno. – Raczej stwierdziła niż zapytała – Potrzebuję trochę … - podeszła bardzo blisko Valdreda i cmoknęła go w policzek – …przyjemności.
- Bo to wszystko
– dokończyła cicho, tuż przy uchu najemnika – nie wygląda za dobrze.
- Dla mnie to również będzie przyjemność - jednak jej słowa wzbudziły w nim czujność, dyskretnie spojrzał na nią szukając objawów choroby i spytał - pomogę z rannymi i już jedziemy.
Szybko ułożyli rannych na wozie i najemnik powrócił do kobiety. Podał jej dłoń pomagając wsiąść na konia, po czym sam wgramolił się na starą chabetę.
Obejmując Andreę Ramionami chwycił lejce i przytulił się do niej. Szturchnął konia kolanami zmuszając do marszu, po czym spytał łagodnie chłonąc zapach jej szyi
- czy coś się stało ? Czy to o nas się tak martwisz ?
- O was też. – pokiwała głową - Ale nie mówmy teraz o tym. Może kłopoty skręciły na chwilę z naszego szlaku. Nie trzeba ich przywoływać.
Wzdrygnął się martwiąc jej smutkiem, jednak czując ciepło jej ciała tuż przy swoim sam marzył by tylko utonąć w niej, odrzucić cały świat, choroby, nienawiść i odpłynąć kołysany jej dotykiem…
- cieszmy się więc póki jest nam to dane - delikatnie musnął wargami płatek jej ucha.
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.
Nightcrawler jest offline  
Stary 27-01-2010, 13:34   #206
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Gdy wyrzygał już całą zawartość żołądka, splunął gęstą śliną, aby przepędzić okropny smak goryczy w ustach. Poczuł na sobie pytające spojrzenia ledwo żywych kompanów oraz chłopów. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę z majtającego się ogona. Nie wiedział, że jest już aż tak długi. Nie miał też wątpliwości, że tylko dzięki niemu utrzymał równowagę. Jeszcze trochę i będę mógł nim wywijać jak te bestie - pomyślał.

Podniósł się jako pierwszy, bo i chyba w najlepszym był stanie. Najlepszym bynajmniej nie oznaczało dobrym. Do drzwi szli, a raczej snuli się, ostatkami sił, ledwo przy tym transportując omdlałą Angie. Nie było w tym wielkiej motywacji. W ich działaniu czuć było jakiś magnetyzm, chęć osiągnięcia wyznaczonego celu. I tyle.

Callisto przeczytał na głos całą zagadkową sentencję. Nie potrzebował tego, choć czuł, że prędzej wyrzygałby się ponownie niż przemówił. Jego umysł przez chwilę przestał funkcjonować, jednak było coś w tym miejscu, że siły wracały z zatrważającą prędkością. Nawet przestał czuć ssące uczucie na dole brzucha, które dotychczas dawało o sobie znać buzując i przelewając treść żołądka z jednej strony na drugą.

W modlitwie do Zapomnianych leży wybawienie,Jedno imię Prawo, drugie imię Namiętność, trzecie imię Miłość. Oddzielnie prowadzą do prawdy, razem otwierają świat.Czwarte imię Fortuny, wprowadzi Cię w wieczny sen. -
powtórzył sobie w myślach.

Przeszło mu przez myśl, że to żadni bogowie, a oni sami. Przymiotniki określające ich własne postacie. Jednak dalsze rozumowanie prowadziło do grubego muru, którego nie potrafił ani przeskoczyć, ani obejść.

Przysłuchiwał się długiej dyskusji pomiędzy Albertem a Callisto. Skomentował ją nawet, dając wyraz swojej niepewności i mnogości interpretacyj owego tekstu. Sam nie za bardzo wiedział, co o tym sądzić. Modlitwa z założenia odpadała. Aleam nie do końca tych bogów respektował, nie wierzył także w ich nieskończoną prawdomówność, czy boskość. To znaczy, zdawał sobie sprawę z ich istnienia, natomiast miał o nich pojęcie odmienne od uznawanego za powszechne. Był swoistym heretykiem. W dalekiej przyszłości zyskałby miano co najmniej libertyna.

Mimo to w młodości został mu wpojony szacunek do bogów. Zresztą, chyba miał go od zawsze. Są to w końcu byty, które wpływają na świat. W sposób zdolny w niewielkim stopniu do kierowania, lecz w gruncie rzeczy całkowicie niezależnie. I co gorsza, kierując się ludzkimi emocjami, złością, zemstą, nienawiścią. To proste równanie - więcej możesz stracić niż zyskać.

Dziewiętnastolatek wierzył w fortunę. Nie, nie w Fortunę, ale fortunę, tą zwykłą, materialną, policzalną. Tą, z której pomocą na prawdę można było stać się bogiem. Wystarczy opłacić kogo trzeba, wykazać się czymś nawet nie na wielką skalę, ale za to w ważnej sprawie i już zyskiwało się grupkę oddającą cześć. Bo cóż może "bóg" skoro nikt w niego nie wierzy, nie składa ofiar i nie modli się za niego? Znika. Jest, ale znika w ludzkiej świadomości, zastąpiony przez coś innego. Ot, chociażby fortunę właśnie. Gdyby jeszcze wiedział z czym przyjdzie mu się spotkać, może zastanowiłby się nad martyrologiczną koncepcją ucieczki. Jednak rachunek był prosty. Za dużo niewiadomych, za mało równań, zły układ.

Kąśliwe uwagi Bobby na temat jego nowego... organu przyjął z pełną ignorancją. Zdążył się już przyzwyczaić do jej pirackiego, karczmarskiego charakteru. Do ogona również. Gdy Callisto i Angie zaczęli się modlić omal nie parsknął śmiechem. W końcowym momencie zakrył sobie twarz dłonią, aby powstrzymać niesforne mięśnie twarzy.

Nagle jego twarz stężała w grymasie osłupiałego zdziwienia. Bezwolnie rozchylił usta i wstrzymał oddech.

- Patrz zniknęli! Nie ma ich, nie ma ich, wyparowali! To dziaaaałaaaaa!

Albert spojrzał się na niego jak na wariata. Chwilę potem Aleam wybuchnął śmiechem, nie, rykiem, który dudnił w płaskich ścianach wieży. Z oczu lały mu się łzy, przesłaniając widok towarzyszy. Czuł jak brakuje mu tlenu, ale wciąż śmiał się, nie mogąc przestać. Tak, było coś w tej budowli iście niezwykłego.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline  
Stary 03-02-2010, 11:47   #207
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Kurt był niespokojny. Wiedział, że nie mają wyboru, potrzebują wozu i pomocy, bo niesieni na noszach ranni, starszy strażnik i Kamila, mogą nie dożyć wieczoru, mógł sam jeden pozbyć się natrętów, na to przynajmniej wyglądało, filigranowa Andrea i okrągły, podstarzały Guatro nie stanowili siły bojowej, trakt był w tej chwili pusty, nieba nie szpeciła żadna gryfia sylwetka, ale gladiator się wahał, nadal uważał, że to musieli być oni, kto inny wiedział gdzie schroniła się grupka uciekinierów, kto inny mógł ich wydać pozbawionej skrupułów, majętnej Kupcowej. Opanował się. Dłoń bezwiednie zaciśnięta na trzonie młota, opadła swobodnie. Teraz słyszał rozmowę Andrei i Valdreda, widział Astrię, która patrzyła na przybyłą z wypisanym na twarzy czymś w rodzaju poczucia winy, i w rezultacie zamiast chwycić za broń, pomógł poukładać na wozie rannych.

Andrea zajęta Valdredem, rozpromieniona, nie zwróciła uwagi na zaciętą minę gladiatora. Zareagował jednak Guatro. Rozbudzony przez dziewczynę, pomagał przy chorych jeszcze z misterną jedwabną siatką na resztkach przerzedzonych włosów. Zapomniał o tym przyodziewku zupełnie i gdyby nie rozbawione spojrzenie Astriaty pewnie paradowałby tak cały dzień. Pod wpływem uśmiechu dziewczyny zdjął ją jednak. Zmieszany niczym niedorostek, czerwony, z wzrokiem wbitym w ziemię usprawiedliwiał się przed Astriatą i Kurtem.
-Trzeba o siebie dbać. Znaczy się o włosy. Są ważne. No.
Rodryk parsknął głośnym śmiechem. To był dobry znak, kapitan dochodził do siebie. Guatro próbował mu zawtórować, ale niesforna wystająca z kieszeni siatka chyba ciążyła mu za bardzo.

Andrea i Valdred całkowicie oddzielni, jechali na spokojnej klaczy. Guatro chwilę patrzył na w ich kierunku. Troska wypisana na jego twarzy nie mogła być udawana. Potem odwrócił się do Astriaty i Kurta.
- Niespokojna jest – zabrzmiało jakby mówił o starej kobyłce – Ściga swoje upiory - dodał cicho, co wyjaśniło, że jednak nie koń jest podmiotem tej przemowy – Była kiedyś niewolna, nie umie zapomnieć. A teraz - jeszcze bardziej ściszył głos – on znowu się pojawił. Sieje ferment. Podburza prostych ludzi na wsiach, przeciw wioskowym babom, przeciw chromym i wszystkim, co są inni. Co jest z tymi imperialnymi? – zacietrzewił się na chwilę, – że nigdy nie odpuszczają? Nawet tu, na końcu świata. Chcą zaprowadzić swój porządek. Taki gdzie wszystko ma określone miejsce. Ach … Niech sczezną.

Zamilkł. Przygładził włosy. Odkąd go ostatnio widzieli jakby się postarzał, zmarniał, troski dodawały mu lat. W chwili ciszy zmysłowy szept Valdreda zabrzmiał wyjątkowo głośno. Guatro chrząknął. Policzki Astriaty nabrały lekkich rumieńców.

- Ty nie wiesz kochana – Guatro znowu przerwał milczenie, patrzył na nadgarstki Astriaty. Ślady po kajdanach noszonych przecież tak krótko, nadal były widoczne.– Na szczęście. Ty – spojrzał na Kurta –zapewne wiesz więcej. O gniewie. O tym, że prawdziwego gniewu nie można opanować. Bo człowiek ma taki zmysł, od sprawiedliwości. I jeśli coś go naruszy, nie umie się pozbierać. Choćby był silny jak ty - Kiwnął głową do gladiatora - Jak ona… -pokazał na Andreę - No i teraz jedziemy za tym oprychem. Tym z północy. On kiedyś Andreę schwytał. A teraz ludzi przeciw Shalliyankom podburza. Jedziemy za nim, gdzie przejeżdża tam ferment wznieca. Ratujemy poparzonych, wyzbywamy się dobytku, a on zawsze krok przed nami. Oby go dogoniła. Wreszcie. A jeśli się nie uda i wy – popatrzył ze smutkiem na Lucię – możecie nie mieć gdzie jechać.

Astriata patrzyła na mężczyznę uważnie. Kurt wbił wzrok w ziemię.
- Dobrze, że was spotkaliśmy. – Zwrócił się do dziewczyny – Chciała oddać ci perłę. Mówi, że kamień płacze.
- Ale co ja tam wiem – Guatro w końcu się zmieszał się na dobre – bzdury wam dzieci gadam. Nie słuchajcie starego piernika.

***


Jurij Szaszkin, kozak z podwiniętym do góry wąsem był od bliźniaków starszy góra osiem lat. Urodził się w Middenheim, ale spędził pacholęctwo i młodość w Kislevie i kiedy jako dojrzały człowiek po dwudziestce, wrócił do rodzinnego miasta, nosił się już zarost na modłę wschodnią i ubierał się ekstrawagancko w kolorowe kaftany i szerokie spodnie. Był młodzieńcem śmiałym i odważnym, młodzieńcem głębokiej wiary, która uosabiała Ursuna z Ulrykiem, młodzieńcem, który ze wszystkich sił nienawidził chaosu, bo to chaos zabił mu piękną narzeczoną. Był też Jurij szlachcicem, dalekim powinowatym Adalberta, Valdreda i Astriaty Gotrijów.

Nie urodził się zły ani okrutny. Zdecydowanie nie sądził by takim się stał teraz. Palił na stosie czarownice. Zabijał mutantów. Gdy był w Mieście Białego Wilka modlił się codziennie przed Wielkim Ogniem w Świątyni. Skrycie marzył, że kiedyś w niego wstąpi. Tępił chaos w każdej postaci. Bezwzględnie. Nie zważał na płeć i wiek czy majątek naznaczonych jego piętnem. I zawsze słuchał przełożonego. Pies Gotrijów, tak o nim mówiono.

A potem Gotrij wysłał go w pogoni za córką. To było łatwe, szaleńczy galop młodziutkiej Astriaty przez leśne ostępy zostawił wyraźne ślady. Jurij nie musiał się wysilać. I on też pędził. Myślał, że kieruje nim potrzeba sprawiedliwości. Znalazł dziewczynę. Nieprzytomną, z wielkim siniakiem na czole. Kara klacz niespokojnie trącała łbem swoją panią. Amulet, który łowczy nosił na szyi wirował niespokojnie. Przedmiot wyczuwał zakazane sploty. Nie zostawiał miejsca na wątpliwości swego właściciela.

Była chaosem. Tym, co zabiło Oleńkę. Tym, co zagrażało całemu światu. I była dziewczynką, którą kołysał na huśtawce. Dziewczynką, której niedawno urosły piersi, małe okrągłe jabłuszka, w które wpatrywał się łapczywie sam nie wiedząc, co czyni. Dziewczynką, która czasem patrzyła mu w oczy za długo, stawała za blisko, która miała słodki jasny głos, i delikatne, najpiękniejsze na świecie usta.

Czarownica.

Kilka godzin później Astriatę znalazła wioskowa wiedźma, pod drzwiami swojej chaty. Kara klacz zniknęła. Mieszek dziewczyny brzęczał złotem, którego wcześniej nie było. Złoty sygnet z rubinem, który Jurij przywiózł ze wschodu, i którego nigdy nie zdejmował, wiedźma ściągnęła dziewczynie z palca. Astriata nigdy nie dowiedziała się komu zawdzięcza ratunek. Przeczucie, nieuświadomiony ślad jakiś, może intuicja, coś powodowało, że Astria chwilę po odzyskaniu przytomności, bardzo krótką chwilę, najbardziej na świecie tęskniła za Jurijem.

***

Podróż wreszcie nabrała tempa. Pod wieczór dojeżdżali do kolejnej osady. Karczma stała na skraju wsi, tuż za nią wznosił się młyn i niewielka kapliczka Taala. Taka, do której kapłan zaglądał tylko raz na jakiś czas. Kierowali się do gospody. Nie mieli zamiaru zatrzymywać się tam długo, ale potrzebowali ciepłego posiłku. Między gospodą, młynem a kaplicą naturalnie powstał niewielki plac. To z niego dolatywał smród. Znajomy, ale na początku nie mogli go zidentyfikować. Dopiero, gdy Andrea nieoczekiwanie zeskoczyła z konia i zwymiotowała w krzakach bzu, zdali sobie sprawę z tego, co poczuli. Musiało już minąć trochę czasu, ale na placyku spalono człowieka.

Łatwo było zasięgnąć języka w karczmie. Starczyło słuchać. Wczesnym rankiem w wiosce pojawili się mężczyzna i kobieta. On był łowcą czarownic, ona młoda i ładna tylko jakaś dzika, z odsłoniętymi nogami i zakrzywionym mieczem przy boku. Srogo wyglądała. Tak jak i on. On pokazał wójtowi glej, wójt niepiśmienny, ale pieczęć Miasta Pleven rozpoznał. Potem mężczyzna wypytywał, o Zamek Sępów, o to czy we wsi źle się dzieje. Powiedzieli. Bo przecież nienajlepiej, susza. Pytał o Staruchę zza rzeczki, nie mówili chętnie, bali się Staruchy trochę, czasem pomagała, ale nigdy za darmo, parchy się robiły jak ktoś bez pytania za jej połamany płot wlazł. W końcu jednak powiedzieli prawdę, że dziwne eliksiry warzy, językami mówi, kruka w domu trzyma. Potem mężczyzna gadał z wójtem, na osobności.

No i spalił Staruchę.

Teraz wójt i paru chłopa pojechali do sąsiedniej wsi. Bo w jedności siła. Będą radzić. O szpitalu, o suszy. Ciężkie czasy nastają. Nic się na to nie poradzi.

***

Śmiech Aleama odbijał się od ścian wieży. Gnał wyżej i wyżej aż wreszcie po dotarciu na sam szczyt wracał zwielokrotniony jakby młody talabheimczyk był nie prostym chłopakiem rzuconym w wir dziwnych zdarzeń, a jakimś mrocznym władyką jakich pełno w bajkach. Śmiech ten wracał do niego i tym bardziej utrudniał powstrzymanie się od dalszych zaczynających kłuć płuca, spazmów. A gdy już modlitwa umilkła i nie było żadnych wybuchów, czy cudownych rozbłysków, a Aleam przecierając mokre od łez oczy i policzki nadal chichotał pociągając nosem, zorientował się zupełnie nagle, że jest sam. Drzwi z trzaskiem zamknęły się za nim oddzielając go od wieśniaków przypatrujących się tej prowizorycznej ceremonii. W środku nie było już nikogo. Tylko on, postument z napisem i sadzawka, z której Albert jeszcze przed chwilą pił wodę. Nie pozostały nawet ślady krwi na posadzce po ranach Alberta i Bobby. Zwyczajnie zniknęli... wyparowali. Albo w ogóle ich tu nie było.
Talabheimczyk nie przestawał się śmiać.

***

Emesto wyglądał przez chwilę jak ugodzony drapieżnik. Grymas złości skręcał mu mięśnie twarzy, a na czole wystąpiły krople potu. Napięte dłonie drżały mu jakby próbując wyrwać się z jakichś niewidzialnych kajdan, które przykuwały go do ściany jaskini. Zwierzęca wściekłość. Ciemne oczy błyskały płomieniami, a obnażone zęby ścierały się o siebie w utrzymywanym w ryzach geście groźby... Nagle zamknął oczy i jęknąwszy boleśnie prawie opadł na kolana. Jedną ręką złapał się za głowę, a drugą majtnął na odlew obok siebie odrzucając od siebie napastnika, którego nie było. Pusta butelka po winie z trzaskiem rozbiła się o skalne podłoże jaskini. Szkło nieprzyjemnie zachrupało pod stopami Estalijczyka zostawiającymi teraz karminowe ślady... I wtedy równie nagle co wcześniej, Emesto nagle uspokoił się. Oddech cały czas miał przyśpieszony, ale jego oblicze złagodniało. Wyglądał jak ktoś bardzo zmęczony. Usiadł ostrożnie na skalnej nierówności i spojrzawszy na okaleczoną stopę, westchnął.
- Idź więc Vestine – Nie patrzył na nią. Nie kwapił się też do opatrzenia ran. Obejrzał się dopiero gdy była już u wylotu z jaskini. W sam raz by zobaczyć jak znika w ciemnościach.

Po wyjęciu kawałków szkła z ciała i przewiązaniu stóp szmatami, położył się na posłaniu. Nie czul zmęczenia. Od pewnego czasu nie czuł niemal żadnych dolegliwości. Co innego go męczyło.
- Obiecałeś mi ją - szepnął słabo pod nosem. Lauryle rozświetlające jaskinię jakby przygasły. Usłyszał odpowiedź.

Czarodziejka dotarła do Pleven dzień później. Tą samą trasą, którą je opuścili i niemal prosto do tego samego miejsca, z którego wyruszyli. Nie łatwo było sporządzić plan jak okraść złodziejskiego mistrza, bo to właśnie zaprzątało jej myśli przez całą niemal drogę.
Kierowana przeczuciem dotarła pod wieczór następnego dnia do portowego magazynu, do którego uprzednio zaprowadziła ich Luna. Piskorz przecież ich oczekiwał...
Zamknęła za sobą drzwi i ruszyła rusztowaniem do włazu w pokładzie starego brygu...
- Sama? - usłyszała pytanie za swoimi plecami. Luna przyglądała się czarodziejce badawczo - Nie znajdziesz go tu teraz. Będzie za dwie, czy trzy godziny. Poczekaj na niego w środku... i odpocznij, bo widzę żeś strudzona...
Na pytanie, którego Vestine nie zdążyła zadać, odpowiedziała tylko wzruszeniem ramion.
- Nie wiem gdzie jest. Po prostu kazał czekać.

W złodziejskiej kryjówce miała trochę czasu, by odpocząć. Załoga jednak wydawała się mocno okrojona w stosunku, do tej jaka się tu znajdowała gdy ostatnio stąd wychodzili. Paru mężczyzn raptem i dwie, lub trzy kobiety. Pokój Piskorza jednak pozostawała zamknięty na cztery spusty i poza jej zasięgiem w chwili obecnej. Odpoczęła więc. Szła w końcu całą noc i cały dzień.

- Witaj Vestine - jego głos wyrwał ją z tak bardzo potrzebnego snu. Siedział obok niej na łóżku, które sobie zawłaszczyła w świetlicy - Dobrze pamiętam, prawda? Vestine... Cieszę się, że nic ci nie jest i chętnie wysłucham tego z czym tu przyszłaś, jednak mam w tej chwili bardzo ważną rzecz do zrobienia. Może cię to interesować zważywszy na to czym się parasz więc nie miałbym nic przeciwko byś mi towarzyszyła. O opacie porozmawiamy gdy wrócimy, zgoda?
To ostatnie nie było bynajmniej pytaniem. Nie minęła kolejna godzina gdy musieli już wychodzić. Ona, Luna, jakiś niziołek i jeszcze czterech złodziei z kryjówki, a także Piskorz i mężczyzna, którego nie mogła znikąd skojarzyć.


Przeszli kanałem do rzeki gdzie czekała podstawiona łódź i po chwili wypłynęli na pełne, wzburzone morze. Dziewczyna nie mogła nie zauważyć czaroitowego pudełka, które zabrał ze sobą z kryjówki Piskorz.
Rozpoznała w ciemnościach nocy strzelisty kształt Iglicy Pleven. Tam się kierowali. Na małą rybacką wyspę ozdabianą od zawsze przez czarny cokół. Czterech mężczyzn, którzy usiedli za wiosłami, miarowo zbliżało ich do tego celu. Łódź unosiła się i opadała wywołując paskudne uczucie w żołądku. Niziołek zwymiotował jako jedyny.
Zdawało się, że płyną całą wieczność. Prawie cały czas w zupełnej ciszy szumu fal. Fal, które zdawały się do niej mówić. Vestine znów ujrzała magiczne nici, które niesfornie wyginały się wraz z ruchem wody. Przez moment zupełnie nieskładnie, ale po chwili zaczęły układać się a jakiś świetlisty pajęczy kształt... Słyszała je. Słyszała jak mówią o łzie. O tym, że ma zostać zniszczona. Czuła jak zawiść wzbiera w jej sercu. Dobili do brzegu.

***

Modlitwa wypłynęła z serca młodego rycerza, ta do Sigmara i ta do zagubionej dziewczyny. Aż przez chwilę miał wrażenie, że ją widzi w ciemnej tafli wody - Vestine pochyloną nad idealnie okrągłą sadzawką, bliźniaczą do tej. Vestine w towarzystwie mężczyzny. Rozpoznał Emesto.

A potem obraz zniknął a Albert nadal był w Iglicy, tylko, że nie było już Bobby, Callisto i Aleama, nie było postumentu, za to sadzawka zmieniła się w gorące źródło, w którym wygodnie oparta, w obłokach pary, siedziała jasnoskóra nieznajoma o elfiej urodzie.
- Piękna modlitwa. – pochwaliła Alberta - Czy była do mnie? – spojrzała mu w oczy, przekornie, zalotnie, roześmiała się - No tak. Nie do mnie, do niej.
Tym razem zobaczył Vestine w mlecznej mgle, wyraźnie, tak jak pocałunek, który połączył ją z estalijczykiem. Namiętny, piękny, długi. – Oni też się pięknie modlą – jasnowłosa uśmiechnęła się – Oni chyba do mnie.
- Ona oczywiście modli się o ciebie – uśmiechnęła się do Alberta. Wynurzyła z wody, para starannie okrywała jej sylwetkę, chwilami tylko pozwalając się domyślać kształtu. Założyła białą suknię. Za chuda, pomyślał.
- Nie jestem za chuda – powiedziała. Chyba trochę ją zezłościł. Poczuł ukłucie na karku. Wyciągnęła dłoń, zdjęła z niego białego, prawie przezroczystego pająka.
- Tu jesteś. – powiedziała tym razem do stworzenia. Weszło na jej ramię, wyglądało jak drogocenna, dziwaczna broszka.
- Chcesz zobaczyć dalej?
Pokręcił głową. Roześmiała się.
- Wykąp się – zachęciła – to cię wzmocni.
- A to dla ciebie –
pokazała.

Gorąca mgła odsłoniła wskazane miejsce. Tkwił w podłodze. Miecz sir Duncana. Kobieta pogłaskała rękojeść.
- Niełatwo było go zdobyć.
Albert wpatrywał się w ostrze. Nie zauważył, kiedy zaczęła znikać. Rozpływała się we mgle.

- Trochę go poprawiłam. A właściwie poprosiłam kogoś, kto się na tym zna. To elfia runa. Runa siły i odwagi. Nic chaotycznego – śmiała się cały czas – Raczej nic.

***

- I co mam z tobą począć Estalijczyku? Uwierzyłeś, że modlitwa do mnie wyrwie cię z tej szaleńczej iluzji. Zupełnie słusznie zresztą. Ale nie hołdujesz idei, którą utożsamiam. Uważasz, że sprawiedliwość to coś co wymierzane jest samoistnie? Albo, że nic na świecie nie ginie i to co ci odebrano zostanie ci kiedyś oddane?
- Spójrz na nią Estalijczyku. Przyjrzyj się jej dobrze. Jej gładkiej, jak dotykany przez zbyt wielu wielbicieli marmurowy posąg, buzi. Sięga po co chce i kiedy chce. Po kogo chce i kiedy chce. Myślisz, że sięgnie po ciebie? Nie przypomina ci ona kogoś? Powinna. Jak myślisz co on w tej chwili robi? Cierpi za przewinienia? Nie. Ma się bardzo dobrze. Nawet bardzo zważywszy na to, że kobiety którymi się otacza i opium, którym się upaja stanowią dla niego pełnię szczęścia. A ty klęczysz przede mną i drwiąc w duchu z siebie i ze mnie prosisz o pomoc. Mając obok siebie wyłącznie Angelique Bellamy.
- Usłucham twojej prośby Estalijczyku. Natura tego miejsca i tak nie zostawia mi wyboru. Spróbuj jednak wziąć los w swoje ręce. Poczuj wartość tego kim jesteś. To tylko za pierwszym razem budzi wątpliwości. Kto wie, czy jeszcze się nie spotkamy.



- Zabawna jesteś Bobby. A biedny Mauricio tak bardzo starał się by nikomu nie było tu do śmiechu. Wiązałem z nim duże nadzieję, wiesz? Mógł odebrać swoją zapłatę i zniknąć. A tak pewnie spłonie nie długo na jakimś stosie. To cena tego, że uwierzył w coś co nie istnieje. Ale ty Bobby nie jesteś taka. Myślisz praktycznie i wiesz czego chcesz, prawda? W końcu nie trudno sobie wyobrazić poćwiartowane pirackie zwłoki i patrzącego na nie beznamiętnie mężczyznę. Bez dwóch zdań Tom Wind dopiął swego. Ale wiesz kto go do tego skłonił? Pomyśl przez chwilę w kogo najbardziej bodły rejsy spoczywającego teraz na dnie Czarnego Albatrosa. Pamiętasz jego hebanowe żagle? Coś ci zaproponuję. Zrób coś dla mnie, a wydobędę go dla ciebie. Nie pytaj. Tak będzie trudniej i ciekawiej. Powinnaś się niebawem przekonać czego oczekuję.
- Teraz jednak niech Mauricio ma trochę pożytku ze swojej wyobraźni. Twoja modlitwa została wysłuchana dlatego, że w nią wierzyłaś.

Pozornie nic się nie zmieniło. Nadal była noc i burza i nadal znajdowali się w Iglicy. A jednak bez wątpienia nie tej co przed chwilą. Czaroitowa posadzka była tu zwietrzała, a ściany pokruszone zębem czasu. Z sadzawki zostało tylko zagłębienie pokryte zielonkawymi porostami, a po postumencie nie było nawet śladu. Brakowało też Aleama. Za to był cały zostawiony w Belene ekwipunek ich trójki.
Piratka i Estalijczyk powstali niepewnie z klęczek, a Albert przez chwilę miał ochotę na nie upaść. Wieśniacy zostali w tamtej Iglicy...
Po ranach jakie nabyli po tamtej stronie, nie było śladu.
Po chwili wyszli na zewnątrz. Rzęsista morska bryza owiała ich twarze. Wyspa różniła się od tej, na której byli uprzednio. Pozbawiona drzew i pokryta spękanymi jasnymi skałami tylko gdzieniegdzie obrośniętymi kępami szorstkiej trawy, stanowiła charakterystyczny krajobraz okolic miasta Pleven. W odległości paruset kroków na końcu wyspy majaczyły światła w oknach zabudowy wioskowej, oraz widoczna wyraźnie przystań. Wysokie na półtora metra fale co i rusz przykrywały drewniany pomost wrzynający się w dzikie morze. Ruszyli wąską ścieżką w kierunku wioski.

Domostw nie było więcej niż dziesięć. Tylko w paru oknach widać było światła zapalonych w środku lamp olejnych. Pozostawione na ścianach domów rybackie sieci i poukładane sidła nie zostawiały wątpliwości jacy ludzie mieszkali w tych domach. Nie zdążyli jednak zapukać do żadnego gdy w ciemnościach pomiędzy chałupami usłyszeli skierowany do nich szept. Jakaś postać gestykulowała by się szybko zbliżyli. Spojrzeli po sobie oczekując w najgorszym razie jakichś wsiowych łobuzów i podeszli. Bobby pierwsza ujrzała czarne cienie i błyski kling na przybudówce najbliższej chaty. Odruchowo sparowała pierwsze cięcie. Drugie odbił Callisto, a Albert wyciągając miecz silnym kopniakiem odrzucił jednego z napastników w rozmiękłe błoto...
- Bbbbbobby? - postać, która ich wcześniej przywoływała, a teraz sięgnęła po długi kord nagle zatrzymała się, a wraz z nią i inni napastnicy.
Piratka nie była pewna, czy to możliwe, ale dałaby głowę sobie uciąć i ugotować, że go poznaje.
- Śliski?
Mężczyzna zbliżył się, na tyle blisko, że dało się już dokładnie obejrzeć jego rysy.
- Chłop-p-p-paki, to Bbbbobby!
W dodatku się jąkał jak on.
Kordy, szable i kordelasy zostały opuszczone, a reszta napastników powoli wychynęła z zaułka. Zakazane gęby po chwili wykrzywiły brzydkie aczkolwiek bez wątpienia szczere uśmiechy. Każdego lepiej, lub gorzej kojarzyła. Wszyscy chcieli się witać.
- Nnnno, no, b-b-bo jeszcze gawiedź zbudzimy – syknął Śliski – Chodźcie. Mmmmamy tu klitkę p-p-p-po jakiejś ropusze ccssso ją szlag niedawno trafił. Ttttttam pogadamy.

Chałupa niczym się nie różniła od pozostałych, może poza tym, że rozwieszone na ścianach rybackie sieci były stare, podziurawione i zapewne od lat nie nadające się do użytku. Podobnie zresztą jak reszta sprzętu rybackiego łącznie z wywleczoną już dawno rozpadającą się łodzią. Poprzednia lokatorka najwyraźniej nie przepadała za morzem. Teraz w pachnącym tranem wnętrzu w głównej izbie przy małym ogniu paleniska siedziało stłoczonych parunastu chłopa.


Z boku zaś przy zapiecku stała mniszka w szatach Vereny, którą Callisto rozpoznał jako Matyldę, oraz mężczyzna patrzący na nich z pewną dozą zaskoczenia dobrze im znany mężczyzna w sile wieku.
- Szurak! - podbiegła do niego zostawiając w drzwiach Śliskiego, Callisto i resztę piratów.
Sztygar pokręcił głową mrużąc oczy z niedobrym uśmiechem.
- Zupełnie ofiuciałaś dziewczyno – ucieszył się na swój sposób.

Po powitaniu przez resztę pirackiej braci córki zmarłego niedawno Samuela, Szurak wpierw poprosił ich o wyjaśnienie co tu u licha robią we trójkę, a potem zrewanżował się zwięzłą opowieścią o tym jak zebrał tu tych wszystkich ludzi.
- Podprowadziłaś mój kontrakt – rzekł patrząc na nią bez wyrzutu, ale z groźbą kary wymalowaną w ciemnych oczach – Musiałem się skontaktować z radnym osobiście, by go też dostać, bo stwierdził, że mu wszystko jedno kto przyniesie kamyk. Tak czy inaczej, przycisnąłem jednego niziołka z grupy Piskorza by mi wyśpiewał co ta ryba zamierza. Mała menda wygadała się, że do Pleven przyjeżdża jakaś ważna szycha ze świata złodziejskiego Imperium. Tu się mają spotkać z Piskorzem i coś zrobić z kamykiem. Chuj wie co i dlaczego tu więc nie pytajcie. Pewnie przekazać. Ma być nie więcej jak dziewięć, czy dziesięć osób wszystkiego. Te chłopaki, to jak się dowiedziałem, reszta twojej załogi z Albatrosa. Dziewiętnastu bukanierów. Potrzebują kasy, a ja ich szabli. Więc się dogadaliśmy. Tę tutaj – wskazał Matyldę. Kobieta zdawała się mieć sobie za nic mężczyzn i ich zaczepki i wpatrywała się wyłącznie w Callisto – Radny kazał ze sobą wziąć w razie gdyby były jakieś problemy z magią, czy temu podobnym gównem. Na wszelki wypadek. No i to chyba wszystko. Czekamy teraz na Piskorza. Damy mu wejść do Iglicy, bo w terenie zwieje na pewno i zastrzelimy, z tym drugim krętaczem. W końcu do Iglicy jest tylko jedno wejście. W zatoce przy lądzie czekać ma na nas Hiena, jeden z kliprów twojego ojca.
Przerwał uważnie obserwując jej twarz. Nie odezwał się jednak.

Niecałą godzinę później, do izby wbiegł jeden z piratów. Pieski Timoty go zwali.
- Płyną!
By się upewnić, wyszli na zewnątrz w piątkę. Śliski, Albert, Callisto, Bobby i Szurak. Do brzegu mieli zaledwie chwilę, a fakt, że chałupa znajdowała się na uboczu nie wymagał jakiegoś wybitnego chowania się w taką noc. Deszcz lał cały czas, choć z drugiej strony ciężko było powiedzieć, czy woda, którą przemokli, pochodzi z chmur, czy z morza. Skryci za paroma wytaszczonymi na brzeg łodziami z innych chałup, obserwowali kołysaną na wzburzonym morzu dużą szalupę wyposażoną w osadzoną na przedzie latarnię. Callisto ze swoim słabym wzorkiem nie był w stanie dopatrzyć się szczegółów, ale szept Bobby wystarczał mu za informacje. Czterech mężczyzn wiosłowało. Poza tym na łodzi były też dwie kobiety, Dwóch innych mężczyzn i niziołek. Piskorza rozpoznała samodzielnie, a Szurak potwierdził, że niziołek jest kupiony. Pierwszą z kobiet była Luna. Dopiero gdy Albert rozpoznała drugą dziewczynę obok Piskorza, mieli we trójkę ochotę zakląć.
Vestine...

To jednak nie był koniec komplikacji. Gdy grupka zacumowała i wyciągnąwszy szalupę, oddaliła się w kierunku Iglicy, Pieski Timoty przyniósł nowe wieści. Od drugiej strony wyspy wyłoniły się zarysy dwóch statków i pirat głowę dałby sobie uciąć, że to remasańskie fregaty z jakich korzysta flota Pleven.
- Zawsze kurwa pod górę – mruknął Szurak. Woda ściekała po jego ogorzałej rozdrażnionej twarzy. Odwrócił się do piratki i uśmiechnąwszy wyzywająco ściągnął ze łba Śliskiego w ogóle niepasujące do niego czarny trikorn i założył na głowę Bobby - Jak ulał - rzekł mrużąc oczy - jakieś pomysły pani kapitan?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 05-02-2010, 15:57   #208
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Pływające barwy migotliwego wszechświata tańczyły walca na rozgwieżdżonej toni nieba – przypomniał sobie, nie wiedzieć czemu, poemat bretońskiego poety Lacka Jondona.

Modlitwa poskutkowała! Nawet trudno było się spodziewać tego wszystkiego, ale … ale rzeczywiście, wieżyca była niesamowita. Głos był niesamowity. Słowa także. Wryły się niczym rylec prowadzony pewną ręką fachowego rzeźbiarza. Ma stanąć na własnych nogach? Fajnie, ale najpierw musi wyjść cało. Poza tym: wyrwać innych. Callisto starał się być skuteczny, nie tylko jako tako przyzwoity. Jego poczucie honoru nie narzucało mu takich ograniczeń, jak rycerskiemu Albertowi. Raczej, dosyć smętnie przyznawał, przypominał nie walecznych idoli swojej młodości, lecz najemników, których jego zakon nieraz wynajmował.

Jednak ten głos! Miał rację? Może, szczególnie na początku. Chłopak, identycznie jak ów tajemniczy Ktoś, kompletnie wiedział, co zrobić? Gdzie pójść? Nawet nie znał do końca swoich uczuć? Możliwe jednak, że znał, tylko nie wierząc w jakąkolwiek możliwość pozytywnego rezultatu, tłumił je, zamykając w ciasnej skrzyneczce swojego serca? Nie rozumiał też całej wymowy pokazania mu szczęśliwego mężczyzny, który drwiąc ze wszystkich i wszystkiego robił co chciał, realizując swój ideał istnienia. Chrzanić takie coś! Dla giermka taka postawa była zwykłym śmierdzącym kawałkiem skrajnego egocentryzmu i zwyczajnego łajdactwa. Och, również sam nie był święty, ale chciał móc spojrzeć sobie wieczorem do lustra nie krzywiąc się na widok własnej twarzy oraz widząc tam cos lepszego, niż tylko własne, spasione rozrywkami ego.

- Hm – nagle zastanowił się. – A może chodziło o coś kompletnie innego? Może powinienem go naśladować nie w sposobie życia, ale decyzji: mam swoją drogę, nią chcę iść. Potem zaś być konsekwentnym. Tak, to niewątpliwie może być ty, tylko … że zwyczajnie nie mam swojej drogi. Co mam robić? Co mam robić? Jak odnaleźć? Och, zawsze można pozwolić, żeby sama mnie znalazła.
Przypomniał sobie anegdotkę o trzech królewskich braciach, którzy mieli skrajnie różny charakter. Kiedyś idąc przez las, zobaczyli kukułkę. Chcieli posłuchać jej głosu, ale uparty ptak nie miał zamiaru wydobyć charakterystycznego: kuku kuku.
- Zabiję ją, jeśli nie zakuka - odezwał się pierwszy.
- Namówmy ją, żeby zakukała – zaproponował kolejny.
Wreszcie odezwał się najmłodszy:
- Poczekam, ona sama musi zakukać.
Minęły lata, bracia odziedziczyli królestwo rozpoczynając bratobójcze walki. Raz jeden był górą, raz drugi, ale wreszcie wygrał ten trzeci, który umiał cierpliwie czekać. Tak, to dobra powiastka, tylko, czy miała odniesienie do jego sytuacji.

Callisto gubił się w domysłach. Martwił bardzo, że nie znaleźli czarodziejki, którą spodziewał się zastać w wieży. Ponadto Bobby! Była tak mocno pogryziona, tak zmaltretowana … tymczasem obok klęczała, jakby nigdy nic. Inna rzecz, że zdroworozsądkowa reakcja dziewczyny bardzo mu się spodobała, stanowczo bardziej niżeli upór Alberta i Aleama, ale potem … potem narobiło się jeszcze gorzej. Doprecyzowując: tu piraci, tu złodzieje, tu dwa kolejne statki, a on miał łaskę wyboru: poprzeć kogokolwiek, czy zwiewać. Ale mi wybór! Poczuł się tak, jakby szedł na randkę z tygrysicą: było i śmieszno i straszno.

Bobby znalazła swoich kamratów. To dobrze, przynajmniej ktoś z drużyny miał jakiegoś zapchlonego fuksa. On zresztą także niespodziewanie natknął się na znaną sobie wysoką kapłankę oficjalną Vereny oraz, nieoficjalną, ranaldowego dziecka Szamasza. Matylda! Miła osoba, choć mająca głupie imię. Poznał kiedyś chłopa, który nazywał, nie wiedzieć czemu, swoje krasule imionami. Między innymi była tam Kunegunda, ale była również Matylda. Oczywiście, imię jak imię. To tylko jakaś etykietka do osoby, która była sobą, bez względu na to, jak ją wołano. Ale mimo wszystko, Matylda głupio się kojarzyło, chociaż ich poprzednie spotkanie wyglądało całkiem sympatycznie. Kapłanka była miła, tyle, ze spoglądała na niego niczym głodomór na smacznego kotlecika. Jednak korzystając z zamieszania podszedł do niej witając.
- Niespodziewane, lecz miłe spotkanie – uśmiechnął się. – Jak doszło do tego, że pracujesz z Szurakiem? Widocznie wiele stało się w mieście po tym, kiedy nagle musiałem je opuścić.
Matylda również uśmiechnęła się promiennie do chłopaka i uścisnęła jego dłoń. Odkąd go ujrzała, czuła się spokojna, nawet pogodna. Dla niej ważne były znaki, fakt że Pan w tym wszystkim uczestniczy.
- Wierzyłam, że Ciebie tu spotkamCallisto przez chwilę miał wrażenie, że kapłanka pochyli się by pocałować jego dłoń. Powstrzymała się. - Cieszę się, że nasz Pan czuwał nad Tobą przez ostatnie dni. A Szurak jest po prostu wiernym. Tak samo jak Toren Vold. Można to ująć tak, jak powiedziałeś, że pracujemy razem, ale ja raczej powiedziałabym, że wierzymy w to samo. Chcemy odzyskać Łzę i zwrócić ją właścicielom.
- Ach, prawda
– nagle przypomniał sobie. – Co z Isabelle? Miałem nadzieję, że służebnice Shalyi pomogły jej.
- Jest na statku
– kapłanka pokazała ręką za siebie - zdążyła wydobrzeć przez te kilka dni. Zostawiłeś ją we właściwych rękach.
- Ich statek
– pokazała piratów – nim przypłynęliśmy, taki niewielki – szukała w pamięci odpowiedniego słowa – kliper. - Skrzywiła się na to słowo, widać było, że ten środek transportu niezbyt przypadł jej do gustu - Cumuje ukryty w malutkiej zatoce.
- Dlaczego tam jest Isabelle?
- Isabelle bardzo chciała mi towarzyszyć. Spełniłam jej życzenie.
- Co właściwie tutaj masz robić?
- Ochraniać was oczywiście
– posmutniała. - Spodziewamy się, że z Piskorzem przybędzie Hans von Kleptor.
- Hans von Kleptor to hmm ... kapłan Ranalda z Marienburga. Mówi się o nim dużo. I mało konkretnie. Chyba próbuje zhierarchizować ten kult
– uśmiechnęła się lekko – To zwycięstwo odrzuconego syna nad ojcem, nie uważasz?

Skinął głową.
- Czy wiesz coś o meritum sprawy, o kamyku, który mają przewozić tamci? Oraz, oczywiście, o naszych przeciwnikach?
- Kamień istniał od zawsze. Jest stary jak świat, jak bogowie, jak budowla w cieniu, której wybudowano te chaty. Kiedyś tkwił na jej szczycie. Ale zawsze należał do Niego. To podarunek od Matki
Callisto patrzył na twarz Matyldy, łagodną i natchnioną, na pewno wierzyła we wszystko, co mu mówiła. – Musimy zapobiec jego zniszczeniu – wpatrywała się w niego intensywnie, w jej oczach zalśniły najprawdziwsze łzy – Czym byłby świat bez symboli? Bez bogów? Ranald chce dla siebie więcej miejsca. To można zrozumieć, ale zaślepiony nie widzi, że rozpychając się niszczy pradawny porządek, że przecież sam nie da rady panować nad światem. Wyobrażasz sobie świat jednego boga? – zamilkła na chwilę.
- Nie miałby szans przetrwać – odpowiedziała na pytanie sama, szepcząc prawie. - Jeden bóg to za mało by z chaosu wyłonił się porządek. Naszym przeciwnikiem jest Ranald – w ostatnim zdaniu pobrzmiewała trwoga.
- A sam Szurak oraz jego zleceniodawca? Wydali ci się wiarygodni?
- Tak
– uśmiechnęła się. – Wierzą.

- Matyldo, wysłuchaj mnie teraz uważnie – podkreślił mocnym, lecz cichym głosem uważając, by nikt ich więcej nie słyszał. – Bardzo cię proszę, jeżeli nadal wierzysz, ze jestem tym wysłannikiem, nie angażuj się w bezpośrednią walkę. Jakby co, trzymaj się wyłącznie mnie i skup się jedynie na ochronie swojej, mojej, Angie, Alberta – wskazał na swoich towarzyszy. – Nie rób nic więcej, nie wplątuj się w nic, bowiem obawiam się, że Szurak niekoniecznie uczciwie podszedł do sprawy.
- Obiecuję zrobić wszystko by Ciebie, by wszystkich ochronić. Nie ufasz mu
? – pokazała wzrokiem Szuraka, raczej dziwiąc się niż pytając. – Dobrze, będę o tym pamiętać.


Zamienił kilka słów z Angie oraz Albertem podsuwając pewne propozycje oraz omawiając możliwe rozwiązania. Sprawa, chociaż skomplikowana, wydawała się jednocześnie nadzwyczaj prosta: musieli mieć coś, co pomoże im powstrzymać mutowanie. Jeżeli potężny kamyk by to potrafił, to nie było innej opcji niżeli zdobycie go. Gdyby natomiast nie, to mieliby mimo wszystko wielki atut, który może pozwoliłby odnaleźć kogoś, kto powstrzymałby chaos. Nie było to tamto! Callisto obiecał sobie, że naprawdę zrobi co się da, by uratować siebie i innych. Szurak, Matylda, Piskorz stanowili jedną wspólną bandę, która położyłaby laskę na nich, gdyby dzięki temu mogli zrealizować swoje zamysły. Callisto raczej obojętne było, co uważają, ale stanowczo istotne, by nie podprowadzili kamienia ni powstrzymując jednocześnie chaosu. Ponadto, tak naprawdę, uważał, ze najlepiej byłoby zniszczyć łzę, albo wrzucić na dno morza. Średnio bowiem wierzył, że te młodsze bóstwa mogły być diametralnie inne niżeli starsze. Co więcej, nie wiedział, jak Matylda mogła przyjąć taką papkę na temat Ranalda. Gdyby nawet załatwił on własne dzieci, to miałby naprzeciw siebie całą koalicję Ulryka, Sigmara, Manaana, Myrmidii oraz innych. Nie mówiąc już o bogach prawości czy chaosu. Tylko osoba zaślepiona lub bezkrytyczna mogła przyjmować na wiarę takie słowa, albo … wiedząca znacznie więcej niżeli on.
- Szkoda tylko, że nie udało się znaleźć czarodziejki – posmutniał wspominając krótkie chwile wspólnego pobytu w mieście. – Ano, jakoś trzeba sobie radzić. Aleama także nie ma, ale jest A&A, czyli Angie i Albert.

Albert stanowił kawał twardziela: młodego, honorowego, przystojnego, silnego oraz niezłego walczaka, czyli moc opakowana w atrakcyjną formę z dodatkiem solidnym prawdziwego etosu rycerza. Któż wie, może takiemu komuś uda się stawić czoła chaosowi nawet bez specjalnej pomocy. Ale Angie! Dziewczyna powoli zmieniała się w jakąś rybę. Nie chciał tego; jakby nie było, poza bliskimi układami z Szurakiem, piratka była wobec innych zawsze OK. Zresztą, nawet Szurak, co przyznawał, stanowił zapewne dla kobiety kawał atrakcyjnego ciacha. Może nie był to młody atleta, niczym Albert, ale mężczyzna, od którego biła prawdziwa energia. Doświadczony weteran, solidny niczym sękaty pień stuletniego drzewa. Pewnie więc układy Angelique z nim mają raczej podtekst, stety czy niestety, oparty na wzajemnym pożądaniu, a nie lewych interesach. Silny facet oraz młoda dziewczyna. Czemu nie? Nieraz zdarzało się. Tylko pytanie … właśnie, Angie wydawała się nieco szaloną, lecz całkiem rozsądną dziewczyną. Czy naprawdę zgodzi się wystąpić przeciwko Szarakowi? Nawet jak się polubili?
- Co jednak nie oznacza, że Szurak gra czysto! – stwierdził. – Haha, że ktokolwiek gra tutaj czysto. Przynajmniej spośród obcych, bo chyba my chcemy wyjść cało po prostu z całej tej usmarkanej przygody.

Szept piratki. Łódź. Vestine! Tam niewątpliwie była ona. Czarodziejka, dziewczyna, towarzyszka niedoli, która tak uporczywie usiłowali odnaleźć oraz ratować. Była także Luna … jakby nie liczył: dziewięć osób, tyle, że dalej żaglowały jeszcze dwie fregaty. Obydwa statki wypchane liczna załogą, która zresztą była niezbędna, by zapewnić wystarczająca obsadę. Król Tom czy Wielka Kupcowa, albo radny, to była zagadka. Zresztą, może wszyscy. Zresztą, Matylda wspominała podczas rozmowy jeden statek. Ten piracki. Tymczasem były dwa. Albo więc zleceniodawca Szuraka przybywał na dwóch, albo pojawiał się nowy element, którego nie przewidzieli. Tamci chcieli mieć kamień oraz niewątpliwie posiadali wystarczające siły, żeby go zdobyć. To były nowe elementy w grze. Znowu szybka rozmowa z obydwojgiem towarzyszy na osobności, korzystając z chwili, kiedy Szurak oraz Śliski oddalili się, aby obejrzeć z bliższej odległości przeciwników. Dla niego sprawa była prosta:
- piraci chcieli statku,
- złodzieje chcieli pieniędzy,
- oni chcieli kamienia.
Gdyby złodzieje oraz piraci dogadali się, wspólnie mogliby opanować jeden ze statków, nawet udając wcześniejszą walkę. Złodziejom dostałoby się sporo grosza, odpowiedzialnością obciążyliby zaś piratów. Czyli z ich punktu widzenia, wyłącznie zysk. Oczywiście poza Piskorzem, który był sługą Ranalda. Piraci otrzymaliby zdobyty statek, czyli także byliby zadowoleni, oprócz oczywiście Szuraka, ale Szurak był jeden, ich zaś więcej. Niezadowolona byłaby także Matylda, ale prawdopodobnie ją dałoby się jakoś udobruchać okłamując. Rzecz jasna, niezadowoleni byliby jeszcze pewnie: Król Tom, Wielka Kupcowa oraz radca, jednakże zadowolenie ich, czy niezadowolenie giermek miał kompletnie gdzieś głęboko pomiędzy pośladkami. Rzecz jasna, jako łup drużyna otrzymałaby kamień, który dawał możliwość, miał nadzieję, powstrzymania przemian. Prawdopodobnie piraci mieli otrzymać statek, jako dar. To był problem tej całej sytuacji. Nie narażali się także władzom miejskim. Jednakże z drugiej strony mieliby ostatecznie na pieńku ze złodziejami Pleven. Co było dla nich gorsze? Może dałoby się ich przekonać, iż złodzieje, szczególnie, że wśród nich był ktoś z Imperium. To oznaczało, że piraci mogliby mieć kłopoty także poza Księstwami. Trzeba byłoby tu liczyć na Angie także.

Opcja druga wyglądała prościej. Będąc w sojuszu z piratami napaść na złodziei, odebrać im kamień oraz uciec, zanim nie przypłyną statki. Uciec oczywiście w głąb lądu, bo na morzu na łodzi nie było szans jakichkolwiek. Fregaty dopadłyby ich w try miga na połówce ożaglowania. Kwestia reakcji Szuraka oraz Matyldy. Cóż zrobić, kapłankę dałoby się okłamać, zaś Szuraka … jakby to powiedzieć … zależnie, czy by się za bardzo stawiał. Przy tej opcji istotne było, czy Angie nakłoni swoich kompanów do zadowolenia się łupem na złodziejach oraz zmiany pracodawcy.

Opcja kolejną była improwizacja. Jakby nic nie wyszło spośród powyższych, to była kwestia dorwania kamienia oraz ucieczki nawet mając piratów na karku. Ewentualnie zabicie Szuraka, lub pacnięcia go po głowie. Wątpliwie, czy powiedział piratom co to takiego szukają. Toteż, gdyby po walce wyzwali go na pojedynek … piraci nawet by nie oponowali. Rzecz jasna, Szurak mógł jeszcze polec w walce, albo zostać ciężko ranny, albo można było pomóc mu w tym … Tak właściwie … totalna kompletnie improwizacja.

Te trzy opcje przedstawił obydwojgu. Jednakże oprócz kamienia, identycznie ważna była Vestine. Nie wyobrażał sobie, żeby mogli ją zostawić, poświęcić, czy zrobić cokolwiek nieciekawego. Trzeba niewątpliwie było przekazać piratom informacje, że podczas ewentualnego starcia, ta kobieta jest nietykalna i każdy, kto zaatakuje ją, zapłaci słoną cenę.
 
Kelly jest offline  
Stary 06-02-2010, 23:36   #209
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
Oczywiście nie była by normalną sytuacja, w której Gotrij mógłby się nacieszyć przejażdżką z piękną kobietą, chłonąc jej ciepło i zapach. Szczególnie to ostatnie zostało przykro zniszczone wieczorną porą, gdy zbliżali się do niewielkiej wsi. Mdlący odór spalenizny unosił się gdzieś na skraju powonienia. Dopiero po kilku chwilach najemnik wyraźnie rozpoznał znajomy zapach stosu i spalonego ludzkiego ciała.
Ciarki przeszły mu po plecach, choć podróż u boku rodzicieli - łowców czarownic, obfitowała w mały stosik tu, palenie grupowe heretyków tam, to jednak Valdredowi wciąż kojarzył się z wrzaskami przypiekanych, jękiem, płaczem i skwierczącym w ogniu tłuszczu…
Co gorsza po ekscesach z sąsiednim osiedlem czuł, że straszliwie łatwo było by im teraz skończyć na takim stosie.
Wspomagając Adreę ruszył w stronę karczmy szepcząc uspokajająca wprost w ucho niewiasty:
- nie martw się odpoczniemy tylko chwile i co prędzej stąd ruszym. Nie będziemy siedzieć tu Urlyk wie ile. Jeśli też wciąż jest tu jakiś Łowca to wolałbym się z nim nie spotkać, nawet jeśli mamy ze sobą strażników Pleweńskich i polecenia od Shalyianek. Walałbym tutaj nawet nie nocować- odetchnął głęboko chłonąc cierpki zapach wraz z stygnącym powietrzem.

W karczmie ledwo co jedli. Zaproponował jednak by spożyć spokojnie, nie wychylać się z pytaniami i nie drążyć sprawy. Później odpocząć co nieco i po prostu zwinąć majdan w stronę zamku. Dość mieli własnych kłopotów, a stos to ostatnie co powinno martwić teraz rannych. Próbował udawać spokojnego, sam jednak co rusz strzelał oczami wokoło wypatrując obcych.
Pytać o nic nie musieli. Wystarczyło tylko słuchać, w karczmie wszyscy tym gadali. Dla Valdreda liczyło się tylko tyle, że wiedział już mniej więcej jak rozpoznać łowców i to że wypytywali o Zamek. Wszak Shalyianki i ich podopieczni winni być bezpieczni, skoro tak łatwo cała okolica zwalała na szpital swoje problemu. Widać kapłanki miały poparcie władz, toteż jednego fanatyka powinny mieć co najwyżej w głębokim poważaniu.
Nie dowiedział się za to Valdred czy zbir - przyłapał się na tym, że tak w myśli określił sobie Łowcę Czarownic - wciąż tu jest.
Nachylił się ku siostrze i szepnął
-Nie wiem co to za fanatyk tu krąży ale u Shalyianek powinniśmy mieć spokój, ruszajmy stąd jak najszybciej- w ten dziwny sposób oswoił się nieco Gotrij z wizją Szpitala dla mutantów i swoją osobista tamże obecnością…
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.
Nightcrawler jest offline  
Stary 07-02-2010, 20:09   #210
 
Oktawius's Avatar
 
Reputacja: 1 Oktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłość
No cóż... Zabić czy nie zabić? O to jest pytanie...
Najwyrażniej dla rodzeństwa nie przeszkadzała obecność starszego jegomościa i jego... kogoś tam. Siostry, córki czy innego tatałajstwa.
Nie ma co ukrywać, gladiator za nimi nie przepadał. Co więcej obwiniał ich za to że zostali wykryci w jaskini.
Obiecał sam sobie, że pozbawi ich głów, za pomocą swojego młoteczka. Jednak, gdyby to zrobił pewnie popadł by w niełaski u Astraity i Vala.
Niech to szlag trafi. Kurt nie był typem myśliciela, nigdy nie zastanawiał się specjalnie nad konsekwencjami swoich czynów, ponieważ. Po pierwsze, zawsze jego decyzje były trafne. Po drugie, większość decyzji ograniczała się do walk na arenie, gdzie nikt do niego nie mógł mieć pretensji.
Teraz to jednak inna bajka. Nie chodzi tylko o niego, jednak o los całej trójki. I właśnie dlatego debatował ze sobą, jaką decyzję podjąć.
No i siedział tak sobie na koźle i kombinował. Zanim się spostrzegł już wszystko było przeniesione z wozu a do wozu b i gotowe do drogi.
Dziadek i Astriata zajeli miejsca koło niego i ruszyli. Starszy pan zaczął coś smęcić, jednak te słowa jakoś były trafne.
Dotarły do opornych szarych komórek Gladiatora i na chwilę zajęły jego myśli.
Kurt dalej siedział bez reakcji. Tym bardziej przy tym oświadczeniu nie chciał patrzeć na Astriatę.
- Obiecałem sobie, że was zabiję. Jako jedyni byliście w naszej jaskini. Jednak powstrzymam się. Gdyby to zależało odemnie tylko... ciesz się dziadku, że nie zależy.
- Kurt westchnął. Nie lubił łamać sam przed sobą, danego słowa.- Skoro wiesz tak dużo o gniewie. Czystym gniewie, zrozumiesz. Chyba że pierdolisz farmazonami bez sensu.
Quatro podniósł wzrok.
-Trudno jest komuś zaufać. Być może się nie powinno. Ale nędznie się wtedy żyje. –
wyciągnął z kieszeni tabakę, otworzył blaszane puzderko i podał je na otwartej dłoni Kurtowi. Brązowy proszek o intensywnie pachniał wiśnią.
-Lepiej jest nie ufać... Wtedy przynajmniej zawiedziesz się tylko na sobie. - wziął tabakę od dziadka. Umiejętnie rozmieścił proszek na dłoni i wciągnął za jednym zamachem. Potem wziął głęboki oddech.
-Dziadku, a czy lepiej się żyje jak komuś zaufasz?
-Tak -mężczyzna uśmiechnął się - zdecydowanie lepiej. I zwykle krócej - podobnie jak Kurt zaciągnął się proszkiem.
-Ta.... - spojrzał się kątem oka na Astriatę - ja coś czuję, że moje zaufanie całkiem nie prędko mnie do grobu wpieprzy. No i powiedz mi, kto mi wykopie dołek na moje rozmiary ?-
Uśmiechnął się lekko. Chyba jednak nabrał przekonania do starszego. Hans często mówił, że Kurt w gorąccej wodzie kąpany...
-Nie poddajecie się, przetrwacie , nic nie trzeba będzie kopać - było w tych słowach starszego mężczyzny coś z modlitwy, coś z prośby wznoszonej do wyższej instancji –Może uda nam się dojechać do Zamku bezpiecznie.
-Może... Może nie wszystkim- Gladiator zdecydowanie uciął rozmowę i dalej obserwował widoki na nieboskłonie. Zamyślił się nie na żarty.

Bądź co bądź, Kurt nie specjalnie wiedział co z sobą zrobić. Chciał odezwać się do młodej kompanki, jednak nie specjalnie wiedział co jej powiedzieć.
Korciło go, aby zamienić jeszcze parę słów z dziadkiem, ale to też nie wydawał się zbyt doskonały pomysł.
Jego niepokoje wewnętrzne przerwało to, że wjechali do wioski. Swąd spalenizny był mu znany, wyczuł to bez problemu.

Nikt nie musiał specjalnie ubiegać się o informacje. Wszystko było podane jak na tacy, dla każdego cisło się na usta by powiedzieć choć parę słów na temat ostatniego wydarzenia.
Biorąc Łowce Czarownic i dodając jakiegoś lachona, oraz obrany kierunek na zamek, otrzymamy kłopty. I to kurewsko wielkie. I jeszcze tam idiotka od dziadka, będzie chciała z nim wyrównać co nieco.
Czy jakoś tak to szło... Nie będą to spokojne dni, biorąc pod uwagę to że wieźli ze sobą paru mutków, to już w ogóle dla Kurta odeszła ochota na piwko.
Wypił jedno, potem drugie, zjadł i... co dalej? Trza ruszać dupska jak najszybciej. Jednak ową decyzję pozostawił reszcie intelektualistów.
Przez chwilę wpatrywał wzrok w Astriatę. Wyładniała...
 
__________________
Wolę chodzić do studia niż na nie po prostu,
palić piątkę do południa niż mieć ją na kolokwium.

511409

Ostatnio edytowane przez Oktawius : 07-02-2010 o 22:36.
Oktawius jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:13.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172