Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2010, 21:52   #203
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Bobby podniosła ciężki jak ołowiana kula łeb i przetarła oczy. Siedziała przy szynku w swojej ulubionej zamorskiej spelunie „Pod szczurem lądowym”. Chyba miała ostro w czubie bo cały świat jakiś nierzeczywisty się wdawał, wirował jak tancerka w pstrokatej, wyciętej z koła spódnicy.
- Na Mannana – jej rechotliwy śmiech utonął wpośród wrzawy. - Śniło mi się coś strasznego, że niby umieram...
Obok tłoczyły się znajome postacie, jej piraccy kamraci. Co niektórzy klepali ją po plecach, inni się tylko uśmiechali. Ich widok ją ucieszył. Naszło ją prawie zapomniane uczucie, że znalazła się w odpowiednim wreszcie miejscu i czasie.
Do izby wszedł nagle długobrody mężczyzna i rozmowy na to ucichły. Nie dziwota. Poznała go od progu. Postrach mórz, bohater niejednej anegdoty, herszt i okrutnik. Czarnobrody...
- Witaj tatku – powiedziała Bobby z zadziwiającą naturalnością i uścisnęła gorliwie.
Ten szepnął jej do ucha czułe powitanie i usiadł bardzo blisko, aż ich łokcie stykały się z sobą stwarzając jakąś kuluarową atmosferę.
- Kolejkę dla mojej córy – kaper uniósł dłoń na gospodarza i ten zaraz dwa gliniane kieliszki podsunął pod ich czoła. Wypiła duszkiem rozglądając się wokoło. Jakieś dziwne wrażeni ją dopadło. Twarze, niby znajome, ale jakieś takie rozmazane. Gra świateł i cieni, istna fantasmagoria jakby majak senny. Czarnobrody trzasnął kieliszkiem o szynkwas i z lewej, gdzie stało niewielkie drewniane podwyższenie, podniosła się kurtyna a mgła jakaś sina osnuła lokal piętrząc się gościom aż po kolana.
- Co to tatko? - zapytała dziewczyna. - Na starość przyszła ci ochota się w kuglarza bawić?
- Występ dają. Oglądnijmy skorośmy już tu przyszli. - szepnął enigmatycznie.
- Występ? Pod „Szczurem lądowym”? Macher jakiś chcę się popisać? Obrzucą go szkłem prędzej czy później. Stawiam, że prędzej...
- Cicho ptaszyno, patrzaj. Ważne to.
Plisowana kurtyna ze szkarłatnego atłasu uniosła się w górę z lekkością ptaka startującego do lotu. Na deskach sceny ujrzała Bobby chłopaczka w papuzich barwach, piórkach i masce. Po posturze w sumie wywnioskowała, że to młokos jakiś. Drobny, niewysoki. Trwał w bezruchu, w dramatycznej pozie, z jedną dłonią opartą o czoło, drugą frymuśnie uniesioną wysoko jakby w niebo wskazywał.
- Głupie to. Nie rusza się wcale – zauważyła Bobby wychylając następną kolejkę rumu. Smaczny był, jeden z lepszych jaki pokonał drogę z jej gardła do żołądka i nie zaliczył powrotu.
Tatulo patrzył na przedstawienie jak urzeczony i uśmiechał się radośnie błyskając złotymi zębami.
- Ładny kostium ma – spuentował i znów na nią spojrzał.
- Tęczowy dość – Bobby wzruszyła tylko ramionami. - Otworzy wreszcie gębę czy będzie tak całą nockę stał, jak... sopel lodu?
Inne skojarzenie jej się na myśl nasunęło, ale przed tatkiem zawsze język w ryzach trzymała.
Artysta może ją usłyszał, a może moment wyczuł odpowiedni bo poruszył się z wdziękiem ulicznej tancerki przeskakując z nogi na nogę. Nastrój zgęstniał, mgła spiętrzyła się jeszcze bardziej wpełzając na deski sceny, wszyscy gapili się na aktorzynę z rozdziawionymi gębami oczekując aż głos zabierze. Zabrał. Ton miał krotochwilny, piał jak kogut przed świtaniem.

Życie jest tylko przechodnim półcieniem
Nędznym aktorem, który swą rolę
przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada – powieścią idioty
Głośną wrzaskliwą, a nic nie znaczącą. *


Aktor znów znieruchomiał, zastygł jak upieczona masa chlebowa i tak już pozostał. Ciarki przeszły piratce po plecach. Za oknem walnęła jakaś błyskawica, płomyki na lampach naftowych zadrgały nieprzyjaźnie.
- Szlag, upiorny performance – pociągnęła łyk z kubka i zerknęła na tatkę.
- Co wieczór go daje.
- Pieprzeni wierszokleci.
- Powinni ich wieszać.
- Albo patroszyć.
- Albo wieszać i patroszyć.
Zaśmiali się oboje. Nisko, gardłowo. Bobby przytuliła się do rodziciela ściskając go za szyję z zaborczością właściciela.
- Stęskniłam się tatku.
Nie wiedziała po co to rzekła. Czy go dawno nie widziała? Myśli w tym miejscu były wyjątkowo zagmatwane i nieprzejrzyste. To pewnie przez to, że się schlała jak wieprz.
- Ja też się stęskniłem ptaszyno. Jeszcze się zobaczymy, ale teraz zmykaj.
Nie zrozumiała o co mu chodzi. Miała zapytać, ale grunt zaczął jej uciekać spod stóp.
Oczy otworzyły się nagle osiągając rozmiar i kształt denek od słojów. Wciągnęła ogromny haust powietrza prawie się nim krztusząc. Życie ją, bądź co bądź, zaskoczyło.
- Cholera jasna – splunęła krwią zerkając na twarze towarzyszy i zimne gładkie mury iglicy. Czuła rozczarowanie.
~Człowiek ma już zejść ze sceny słysząc wszechobecny dźwięk owacji na stojąco, a tu... taaadaaa! Wielka ściema. Kurtyna nie chce opaść... Graj kretynko, graj póki jest publika. Wszystko w rękach opatrzności. Fortuny. Nie ma co chować ogona między nogi. ~

* * *

Bobby podniosła się do pionu nadal nieobecna. Prawą ręką przyciskała wciąż trzewia do brzucha, bo te miały chyba ochotę obejrzeć wnętrze iglicy rónie gorliwie co ona.
- Nie ma co chować ogona między nogi... - powiedziała głośniej niżby wypadało. Wciąż rozmyślała nad snem we śnie, który przed momentem ją nawiedził.
Zatrzymała wzrok na Aleamie, a dokładniej na kawałku mięsa powiewającym między jego nogami, nie do końca z tej strony z której by się takiego widoku spodziewała.
- Nie ma co chować ogona między nogi... - powtórzyła i tym razem nie mogła powstrzymać śmiechu, choć ten zabrzmiał wyjątkowo blado przy akompaniamencie krwawego kaszlu.
Wysłuchała ich później w spokoju zerkając na wygrawerowany w kamieniu tekst.
- Dobra – podsumowała. - Skoro to nasza jedyna nadzieja, co nam szkodzi. Zapomniani to z pewnością dzieci Randala, Verena i inni uznani bogowie z pewnością odpadają z listy podejrzanych. Czyli zostaje ten, no...
- Szamasz – ktoś jej podpowiedział.
- Właśnie. Czyli klepiemy paciorek? Albert, Aleam? Na pewno się nie dołączycie? Wolicie tkwić w tej dziurze niż zaryzykować?
Ich miny mówiły, że jednak wolą.
- Nie chciałbym przegapić takiego widoku - odparował Albert, który po raz kolejny nie miał ochoty powtarzać swoich motywów. – Może podłóż sobie coś pod kolana, aby ci się nie obdarły. No i nie zapomnij o nożu… w twoich rękach jest dalece bardziej przydatny niż w moich.
- Parszywi bigoci – Bobby skrzywiła usta - A nóż... - poklepała się po biodrach - chyba zgubiłam.
Nie przejęła się wcale. Wciągnęła powietrze jakby walcząc z tremą i wreszcie teatralnie opadła na kolana wnosząc ramiona ku... no, w każdym razie tam, gdzie powinno być niebo gdyby nie zakrywała jej onyksowa czerń sufitu. Czytać nie umiała, za wysokie to były progi na jej kaperską dupę, ale powtórzyła sobie wierszyk w pamięci i znalazła słowo, które odpowiadało za "prawo". Umoczyła palec w ustach aż ten pokrył się krwawą mazią i pociągnęła nim po napisie. W końcu bogowie ofiary lubią, może jej krew jakoś go pobudzi.
Zerknęła jeszcze na Callisto i dała mu znak żeby też przyklęknął, w końcu bogowie wolą słuchać tłumu niż pojedynczego głosu. Tak przynajmniej podpowiadała jej pokrętna logika.
- Szamaszu!
- Tylko z szacunkiem gadaj – szepnął do niej Callisto. Chyba się obawiał żeby znów nie palnęła jakiejś głupoty. Może i roztropnie.
- Nie ucz kurwy dupy dawać – Bobby prychnęła w odpowiedzi.
- Angie, nie mów tak na swój temat, dobra? - wtrącił ponuro Estalijczyk.
- To była przenośnia, psia jucha – z rezygnacją wywróciła oczami i kontynuowała przedstawienie. Tylko ton miała bardziej jeszcze kasandryczny.
- Szamaszu! Łaskawy panie, strażniku prawa i porządku! My... wyznający zasady, drogie ci właściwie, bo i prawo i porządek szanujemy wielce, i...
Bobby zerknęła na Estalijczyka z jakąś desperacją, szukając u niego wsparcia.
- ... i bardzo bylibyśmy wdzięczni za pomoc wobec tak trudnej chwili, przed którą stajemy – kontynuował Callisto. - Oto słudzy twoi, znaczy tutaj zgromadzeni, którzy może jeszcze niedokładnie zdają sobie z tego sprawę, ale zapewne znak twój wielce by dopomógł.
- Racja... Znak – podjęła pirtka. - Piorunów nie musisz zsyłać bo walą wokół z częstotliwością pierdów puszczanych po zżarciu kotła fasoli, ale, no... nie wiem, może wyrwiesz nas po prostu ze szponów z tej zmory? Albo, chociaż przyślij kogoś do negocjacji? Na pewno jakoś do porozumienia dojdziemy.
Nie była pewna, czy to brzmi jak pierwszorzędna modlitwa. Zgięła się jeszcze wpół składając pokłon przed kamienną tablicą i zakończyła śpiewnie.
- Wzywam cię Szamaszu, panie sprawiedliwy. Odpowiedz na nasze modły! Wybaw nas, uratuj wyznawców swych żarliwych. W imię prawa! W imię sprawiedliwości!
Jednego się obawiała. Skoro to bóg, to pewnie w mig ją przejrzy. A przecież łgała jak pies liżący dłoń po to tylko, żeby kość uprosić.

* - Shakespeare "Makbet"
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 26-01-2010 o 21:55.
liliel jest offline