Droga, którą kroczył pochód pogrążonych w smutku i żalu towarzyszy niczym nie przypominała już tej, którą Manfennas przybył do Bree jakiś czas temu. Jakże różniła się ta podróż od tamtej… Wtedy pogodny, martwiący się jedynie ciepłym kątem i kawałkiem strawy, a teraz…
Nawet krajobraz w około zdawał się jakby martwił i bał. Drzewa wyglądały straszniej, mrok, który spowijał okolicę był bardziej nieprzenikniony, złowieszczy. Jakby sama obecność Żmiji wysysała życie z całej okolicy.
Grupa towarzyszy jechała mozolnym tempem ku miasteczku, pogrążając się w całkowitej ciszy. Myśli Manfennasa krążyły między obrazem utraconych towarzyszy, Galdora, Haerthe i wszystkich innych, którym nie dano dotrzeć z nimi aż tutaj, a tym co czeka ich, gdy wkroczą do miasta. Ile złego dążył zrobić czarnoksiężnik, gdy oni tułali się po lasach i bagnach?
Trapiła go jeszcze jedna sprawa. Co miała na myśli Narfin, mówiąc, że Szrama wybrał inną drogę? Nie dawało mu to spokoju, jednak nie znalazł w sobie tyle siły, aby porozmawiać o tym ze strażniczką. Dosyć miał żalu po utracie przyjaciół.
W końcu przed towarzyszami pojawiła się linia żywopłotu, okalającego miasteczko. Byli już tak blisko… Wiedzieli, że nie ma już odwrotu. Znajome widoki przyniosły wspomnienia dnia, gdy towarzysze w wyruszali w wędrówkę. Jak odległe wydawały się teraz te czasy…
W końcu dotarli do uchylonej bramy. Na ten widok obawy Manfennasa powiększyły się. Wejście do miasta zawsze było zamknięte w nocy.
Mężczyzna chwycił łuk Galdora w ślad za strażnikami. Naciągnął strzałę na cięciwę i w gotowości czekał, aż jeden z nich otworzy bramę. Nic nie zaatakowało, nic na nich nie wyskoczyło. Widzieli tylko mgłę, która zatopiła miasteczko.
Gdy tylko zagłębili się w nią usłyszeli głosy rozpaczy, goryczy i strachu. Gdzieś wokół nich co chwilę majaczyły jakiejś postaci o niebieskich oczach. Żaden się nie zbliżał, żaden nie chciał zaatakować, jakby wiedzieli, że tylko jedna osoba ma prawo teraz z nimi rozmawiać…
W końcu dotarli do gospody. Jakże żałośnie wyglądała teraz, gdy zatopiona we mgle i mroku nie przypominała niczym tej, którą Manfennas zapamiętał z wieczoru, kiedy tu przybył ostatnio. Nie słychać było wesołych głosów pijanych mężczyzn, kłótni i dyskusji… Jakże smutnym symbolem upadku była ta karczma.
U wejścia czekali już na nich górali. Sokolnikowi wydawało się, że oprócz nich samych właśnie ci górale są jedynymi żywymi, czy nieopętanymi istotami w tym miejscu.
Naprzeciw przybyszom wyszedł największy z górali, który odezwał się do nich z widocznymi trudnościami, jakie sprawiała mu mowa wspólna.
- On mówi, że jeśli chcecie by ktokolwiek z tych miejskich szczurów doczekał ranka, macie wejść do gospody. Lecz tylko oni mają wejść, inaczej wszyscy zginą.- wskazał na Manfennasa, Narfin oraz hobbitów.
W tej samej chwili z wnętrza karczmy wyłoniło się zielone światło i mgła, która otoczyła towarzyszy. Na jej widok nawet górale okazali przerażenie. Manfennas pomyślał o sposobach, w jaki Biała Żmija nakłonił ich do posłuszeństwa…
Z mgły wyłoniły się postaci martwych wojowników, ich potępionych dusz, które majaczyły, aby oddać podróżników im. Manfennas westchnął głęboko i zsiadł z wierzchowca.
- Chyba nie mamy wyboru… - mruknął do towarzyszy.
Założył łuk na plecy a rękę położył na rękojeści miecza. Wziął głęboki oddech, zamknął na chwilę oczy i przełknął ślinę. Wiedział, że nie ma wyboru… Musieli stawić czoła tej ostatniej próbie. |