Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-01-2010, 17:10   #9
Minty
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
Rozdział Pierwszy: Pytania

Rozdział Pierwszy:
Pytania



Zofia Głowska:


Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Pęd powietrza rozwiewał włosy, utrudniał oddychanie, atakował twarz i ramiona. Pieścił ciało. Była to niezaznana w jej wcześniejszym życiu przyjemność. Coś nieosiągalnego dla człowieka.
Słyszała jedynie szum wiatru i przyśpieszone bicie własnego serca. Nie bała się, była podekscytowana. To było uczucie nie do opisania.
Mimo wielkiej prędkości Zofia nie odczuwała zimna, jej nagą fizjonomię ochraniał silny kark wierzchowca, ogrzewała się ciepłem jego ciała.
Już dawno, zanim się jeszcze przebudziła, zdała sobie sprawę, że siedzi na grzbiecie wierzchowca. Jego sierść była niespotykanie miękka i puszysta, niczym puch młodego pisklaka. A może to wcale nie była sierść, tylko właśnie ptasi puch?

Zofia otworzyła oczy i wbrew swoim wcześniejszym przewidywaniom wcale nie ujrzała pięknego konia, o nie! Siedziała na oklep na grzbiecie wielkiego, błękitnego sokoła. Szybowali ponad chmurami, mknąc ponad światem, otoczeni jedynie niebem.
Sokół był ogromny, jego potężne skrzydła pozwalały im lecieć wśród przestworzy, delektować się lotem. To było coś ponadludzkiego. Zofia nigdy nie czuła nic podobnego. Dopiero tutaj, na grzbiecie podniebnego wierzchowca mogła poczuć wolność. I to nie żadną papierową wolność rodem z amerykańskiej autostrady. To było coś głębszego, kwintesencja wolności. Dopiero tutaj mogła zrzucić krępujące ją od lat ziemskie kajdany.

Pęd był niesamowity. Nie można było porównać go z niczym, co Zofia pamiętała. Żadna, choćby najszybsza jazda na motorze nie niosła za sobą takich wrażeń, skoki spadochronowe, bungee i inne tego typu sposoby na chwilowe poczucie tego, co kobieta kiedyś nazywała „wolnością”, nie mogły równać się z tym uczuciem.

Kiedy Zofia rozejrzała się dookoła, ujrzała jedynie fiołkowe niebo, które zewsząd ją otaczało, oraz dwa słońca, jedno jakby mniejsze, jednak rażące wzrok kobiety równie mocno, co drugie.
Ptak mimo obecności Zofii na jego grzbiecie leciał lekko i szybko. Zdawało się, że w ogóle nie odczuwa ciężaru pasażerki.
- Nie lękaj się. - Powiedział sokół, nie odwracając głowy.
Po wypowiedzeniu tych słów ptak pewnym ruchem skrzydeł przechylił się na bok i zaczął szybko szybować w dół.
Mijali koleje warstwy nieba, aż Zofia była w stanie ujrzeć ziemię.
Nieprzebrane lasy, bez końca, ani początku. Takich lasów nie było na Ziemi. Lecieli szybko, krajobraz zmieniał się co jakiś czas, jednak ciągle opierał się głównie na lesie.
Gdzieś w oddali, na samym horyzoncie ukazało się coś, co przykuło uwagę Zofii bardziej, niż inne rzeczy, które widziała podczas lotu. Jaśniejący punkt, źródło złotego światła, kobiecie wydawało się przez chwilę, że to, co ujrzała było miastem. Zofia nie odrywała wzroku od tego miejsca dopóki sokół nie zmienił toru lotu i nie zostawili go daleko za sobą.

Wyglądało na to, że zbliżali się już ku lądowaniu, gdyż sokół schodził coraz niżej, raz po raz dotykając swymi potężnymi, złotymi szponami czubków drzew.
Lecieli tak jeszcze kilka chwil, po czym osiedli na jakiejś czerwonej od maków łące, otoczonej ze wszystkich stron lasem.
Sokół spokojnie wylądował na ziemi i delikatnie zdjął Zofię ze swojego karku.
Dopiero teraz dziewczyna mogła dokładnie mu się przyjrzeć.
Sokół był wielkości dużego ogiera, miał potężne, wielkie skrzydła, złote szpony i dziób. Bił od niego niezwykły majestat, spoglądał na nią prawym okiem, a w spojrzeniu tym było więcej mądrości, niż w życiu wszystkich ludzkich mędrców, jakich Zofia potrafiła sobie przypomnieć. Od ptaka biło błękitne światło, które dostrzec można było dopiero wtedy, gdy słońce na chwilę zaszło chmurami. Przez chwilę sokół wydawał się zofii najpiękniejszym i najdostojniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek istniało we wszechświecie.
- Nie pytaj o nic. Jeżeli gwiazdy na to pozwolą, wytłumaczę wam to wszystko. - Powiedział sokół, a Zofia zauważyła, że ptak mówiąc nie otwiera nawet złotego dzioba.

Polana usiana była czerwonymi makami, które na tle pobliskich, ogromnych drzew wyglądały niczym kropelki krwi w obliczu boskiego majestatu.
Gdzieś opodal odezwał się czyżyk, po czym jakby na komendę zawtórowały mu drozdy. Słychać było bzykanie wyjątkowo spokojnych pszczół i tupot nieuchwytnych saren. Pachniało wiosną, kwiatami, trawą i żywicą.
Ta mała polanka, nie będąca większa od boiska do piłki nożnej, zdawała się Zofii być najpiękniejszym miejscem na świecie. Była tak nieskalana, że kobiecie wydawało się, że to właśnie ona byłą pierwszym człowiekiem który swoimi stopami zmącił spokój tutejszej trawy i zakłócił dotychczasową dziewiczość tego miejsca.

Sokół spojrzał na nią jeszcze raz, po czym rozłożył wielkie skrzydła i jednym ich machnięciem wzbił się w przestworza.
- Pamiętaj, jasność to nie koniec. - Rzekł do niej na pożegnanie, po czym zniknął gdzieś w w świetle dwóch słońc.

Dopóki Zofia znajdowała się blisko sokoła, czuła się jakby we śnie, mogąc jedynie akceptować ukazywane jej obrazy i słuchać słów, które do niej wypowiadano. Teraz jednak ptak odleciał, wzbił się w przestworza pozostawiając ją samą na tym skrawku ziemi. Dopiero teraz Zofia zaczęła odczuwać samotność.
Rozważania o beznadziei swego położenia przerwało Zofii pojawienie się na środku polany... małego tornada. Trąba powietrzna, chociaż znajdowała się w odległości maksymalnie dziesięciu metrów od Zofii, wcale na nią nie oddziaływała. Nawet trawy wokół niej nie poruszały się mocniej, niż przed pojawieniem się owego mini-tornado.



Monika i Michał Jabłczyńscy:


Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Kap, kap, kap...
To cholerne kapanie, po kilku minutach dźwięk kropelek wody uderzających o twardą powierzchnię stawał się nie do zniesienia.

Monika siedziała oparta o zimną, nierówną ścianę w jakimś zimny, wilgotnym i śmierdzącym zgnilizną pomieszczeniu.
Chciała jeszcze chwilę pospać, kiedy coś musnęło jej łydkę. Cała poderwała się ze strachu, a jej serce zaczęło wariować. Błyskawicznie podniosła powieki. Szczur. Wielki, brudny szczur. Zwierzę w reakcji na gwałtowny ruch Moniki z godną jaguara szybkością odskoczyło daleko w głąb tunelu.
To na pewno nie była sypialnia Moniki. Długi, ciasny, ciemny korytarz, przypominający jej jedynie tunel kanalizacyjny.



Trudno było tu cokolwiek zobaczyć. Rozwieszone gdzieniegdzie żarówki zdawały się nie otrzymywać wystarczająco dużo mocy, aby móc z powodzeniem rozpraszać ciemności tego miejsca. Najbliższa z nich znajdowała się niecały metr od Moniki. Zawieszona była dokładnie przy suficie, który znajdował się może półtora metra nad kamienną posadzką. Żarówka była dziwnie duża i emanowało od niej mocne ciepło. Ów relikt przeszłości dawał jednak światło, dzięki czemu Monika mogła kontynuować oględziny.
Korytarz miał może trzy metry szerokości i i zbudowany był na kształt łuku. Środek posadzki wyznaczało szerokie na około dwa metry suche koryto, na oko głębokości nie przekraczającej jednego metra. Dopiero na jego dnie znajdowały się szczury. Te bestie były wielkości małego psa.
Kolejnym wstrząsającym odkryciem było uświadomienie sobie przez Monikę, że nie ma na sobie żadnego ubrania. Gołe plecy opierała o lodowatą ścianę, a nagimi pośladkami oraz stopami wchodziła w kontakt z ponad centymetrową warstwą lepkiego szlamu.

Punktem programu okazało się jednak coś innego. Po drugiej stronie koryta, również całkowicie nagi leżał nie kto inny, jak Jakub Jabłczyński. Jej brat we własnej osobie. Najwidoczniej spał, gdyż oddychał powoli i miarowo, nie zdając sobie pewnie sprawy ze swego aktualnego położenia.
Kolejny szczur, tym razem po drugiej stronie koryta zaczął dobierać się do ręki Jakuba. Mężczyzna gwałtownym ruchem ręki odpędził gryzonia i z lekkim przerażeniem otworzył oczy.
Żadne z nich nie mogło uniknąć chęci jak najszybszego wymazania z pamięci tej niezręcznej sytuacji.


Jakub Kania:


Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Jakub obudził się drażniony podmuchami ciepłego wiatru. W powietrzu czuł woń leśnych kwiatów i igieł sosnowych. Ten zapach kojarzył mu się ze świętami, ciepłem i bezpieczeństwem.
Podłoże było miękkie, ale tworzące je igiełki kuły go przy każdym ruchu. Leżał najwidoczniej na wilgotnym runie leśnym. Dźwięk szumiących drzew i głosy ptaków utwierdziły go w przekonaniu, że znajduje się w lesie. Było ciepło, około dwudziestu stopni Celsjusza, w dodatku nigdzie nie było widać ani grama śniegu.

Kiedy mężczyzna dokładniej rozejrzał się po okolicy, zauważył, że niebo było fiołkowe, a świeciły na nim dwa słońca. Co więcej, drzewa też nie wyglądały normalnie. Ich średnia wysokość sięgała na oko stu metrów, o grubości pni mógł powiedzieć tylko tyle, że były olbrzymie.
Podłoże, które wcześniej zdawało się być runem leśnym, okazało się być w rzeczywistości trawą. Oczywiście nie była to zwyczajna trawa. Była na tyle gęsta i sprężysta, że dorosły mężczyzna leżąc na niej nie dotykał plecami ziemi. Między źdźbłami trawy-giganta rzeczywiście poniewierały się igiełki sosnowe. Zwyczajnej wielkości.

Nie trzeba było długo czekać, zanim Jakub ujrzał koleje dziwy. Ponad jego głową co jakiś czas śmigały... wróżki. Małe kobietki o smukłych ciałkach i motylich skrzydłach miały może po dziesięć centymetrów wzrostu. Zdawały się jednak nie interesować mężczyzną. Każda pędziła gdzieś szybko, niknąc po chwili między drzewami.

Im Jakub mocniej przypatrywał się otoczeniu, tym mocniej wierzył w to, że śni, albo jakimś dziwnym trafem jest na haju. Jakie było inne wytłumaczenie?
Na drzewie nieopodal siedziała w całości srebrna wiewiórka, żadna tam szara dziadyga rodem z parku za miastem, o nie, ona była naprawdę srebrna. Lśniła w słońcu niczym pierścionek zaręczynowy.
Zwierzę, a raczej coś, co Jakub podświadomie nazywał zwierzęciem, sprawnymi ruchami łapek i silnych szczęk uwolniła ze skorupy małego orzeszka laskowego, po czym pożywiwszy się uciekła gdzieś wysoko, w stronę koron drzew.



Kiedy można było spodziewać się już tylko domku na kurzej łapce, albo kota w butach, obok Jakuba, na takiej samej trawie, jak ta, na której on leżał, jakieś dwa metry od niego coś zaszumiało, błysnęło oślepiające, różnobarwne światło i pojawiła się całkiem naga, młoda dziewczyna o ciemnofioletowych włosach.
Jakub dopiero teraz dostrzegł, że i on był całkowicie nagi.


Patrycja Mazzini:


25 styczeń 2010, Werona.
Łubudu! Zahaczony kołdrą budzik z hukiem runął na podłogę. Stalo się. To, co naukowcy nazywają świadomością pożegnało podświadomość i poczęło urzędować w głowie Patrycji. Jasność włoskiego słońca dokończyła dzieła, dziewczyna była już całkowicie rozbudzona. Zniknęło nawet pragnienie odwrócenia się na drugi bok i spróbowania pogoni za uciekającym snem. „Pozamiatane”, tak można było określić obecną sytuację młodej Polki. Nie było odwrotu, sen odszedł, pozostawiając po sobie jedynie zamazane wspomnienie dziwnych, niezrozumiałych zdarzeń, których sam był kreatorem. Jakby coś bardzo ważnego zależało od decyzji Patrycji, coś co nie cierpiało zwłoki. Ona jednak nie wiedziała nic więcej, była bezczynna. Żadne techniki nie pomogłyby jej w tej chwili przypomnieć sobie snu. Dobrze o tym wiedziała.

Przyjemne uczucie porannego odprężenia powoli ustępowało frustrującej świadomości zbliżającego się wielkimi krokami momentu opuszczenia ciepłego łóżka, porzucenia tego przytulnego, intymnego świata na rzecz tego co znajdowało się tam, w miejscu nieokrytym delikatną kołdrą.



Świat widziany oczami budzącego się człowieka nie wygląda dużo lepiej, niźli sam budzący się człowiek.
Przeświadczenie o podłości wszystkiego i wszystkich ustępuje jednak szybko, tak samo jak trwa, niezauważalnie. To, co dzieje się później jest już indywidualną mieszaniną usposobienia, zdarzeń dnia poprzedniego i przewidywań co do nadchodzącego, oraz oczywiście otoczenia.

Patrycja obudziła się raczej zdenerwowana. Rzadko zdarzało się jej być żywym wyrazem radości od samego rana, to po prostu nie było wpisane w cechy jej osobowości. Nie była żadnym smutasem, nie popadała po prostu w żadne z takich skrajności.
Czasami jednak udawało jej się już na starcie, o poranku złapać nieco dobrego humoru, wtedy dzień mijał milej. Tym razem na takie fory nie miała jednak co liczyć.
Dzień zaczął się, co tu dużo owijać w bawełnę, źle. Patrycji wyjątkowo nie uśmiechało się wstawać z łóżka, ale ani nie mogła, ani nie chciała w nim także pozostawać. Pozostanie w łóżku wiodło więc za sobą zdenerwowanie, jednak opuszczenie miejsca dotychczasowego pobytu również zdawało się nie wróżyć nic więcej, jak uczucie niezadowolenia.
Sytuacja mogła wydawać się paradoksalna, jednak tylko pozornie. Wystarczyło bowiem wstać, aby już po chwili napotkać coś, co odwróci naszą uwagę od zgubnego rozważania o naszym samopoczuciu, jednocześnie poprawiając je, albo całkowicie druzgocząc, czyli zmieniając jego obecny stan. Pozostanie w łóżku mogło jej za to przynieść jedynie niezadowolenie. Żaden czynnik mogący obudzić w niej jakieś inne emocje nie dotarłby do osoby Patrycji, więc byłaby zwyczajnie niezadowolona. Tyle, że w łóżku nie czekało jej nic, co mogło poprawić jej humor. Takie myślenie wydawało się przynajmniej rozsądne dla kogoś, kto szukał motywacji do opuszczenia łóżka.

Pierwszy z czynników wpływających na poranne samopoczucie nie wróżył niczego dobrego, zaczynała pod górkę.

Dzisiejszy dzień również nie zapowiadał się specjalnie przyjemnie. Miały to być kolejne godziny zwyczajnej, włoskiej egzystencji. Modlenie się w duchu o jakiś wypadek, albo rozbój była całkowicie niemoralne, jednak świadomość tego, że dzisiaj prawdopodobnie będzie ratować ludzkie życia dawała jej często wiele satysfakcji. Nie była jednak zadufana w sobie i nie traktowała tego bardziej, niż zwyczajną pracę. W końcu nawet to popadło w rutynę, a prawdziwie silne emocje wzbudzały w niej tylko naprawdę interesujące przypadki.

Podobnie sprawa miała się z tym, co wydarzyło się wczoraj. Jej życie nie było nudne, jednak czasu wolnego miała jak na lekarstwo. Codziennie harowała jak wół.
Czasami jednak wizja całego dnia spędzonego w pracy zdawała się ją przygniatać. Tak było właśnie dzisiaj.

Machinalnie otworzyła oczy, pokój zgodnie z porządkiem tego świata ani trochę nie zmienił się od wczoraj. Ściany były tego samego koloru, meble na miejscu, pościel ta sama, lampa i sufit też, okno odsłonięte, niebo... Niebo fiołkowe!? Słońce... Słońca były dwa.

Nie było tutaj mowy o żadnym księżycu, czy jakimś ciałem niesolarnym ciałem niebieskim. To było słońce, świetlista kula energii, gwiazda.
Dwa słońca obok siebie, jedno jakby trochę mniejsze, a może po prostu dalej położone, przesunięte było o jakieś dwadzieścia stopni na zachód. Barwę miało zwyczajną, nieokreśloną tak samo jak to „pierwsze” słońce. Równie mocno drażniło wzrok młodej Polki, zmuszając ją do mrużenia powiek.

A niebo? Miało barwę fiołków, było nieco ciemne, gdzieniegdzie pokryte białymi chmurkami. Na pewno nie było to coś zaobserwowanego już wcześniej, Patrycja musiałaby o tym słyszeć. Po dłuższych oględzinach dziewczyna stwierdziła, że samo niebo jakby... falowało.

Były to zjawiska na tyle niezrozumiałe, dziwne i przerażające, że ciało Patrycji pokryło się gęsią skórką, a sama kobieta zaczęła odczuwać narastający niepokój. Jej serce z wielką zawziętością starało się opuścić klatkę piersiową, nogi drżały, a oczy nie chciały wierzyć w to co widzą.
Mazzini podświadomie wciąż liczyła na to, że kiedy otworzy oczy wszystko wróci do pierwotnego stanu. Że niebo znów będzie niebieskie, a wędrować po nim będzie tylko jedno słońce.
Nic takiego się jednak nie działo.

Widok z okna przytulnego mieszkanka we włoskiej Weronie zasadniczo niewiele się zmienił. Oprócz tego co było powyżej, wszystko wyglądało zwyczajnie. Mrowisko małych kamieniczek, kolorowo odziani ludzie pędzący każdy w swoją stronę, nawoływania przekupek oraz chichot dzieci. Ulice nadal były zatłoczone, wciąż mało który kierowca przejmował się przepisami ruchu drogowego. Temperatura także nie różniła się wiele od tej, którą Patrycja zapamiętała. Nie było zimno, około pięciu stopni. Więc dlaczego dziewczyna nie czuła się już jak u siebie?
Ani ciepła kołdra, ani własny pokój, ani nawet swojski krajobraz za oknem nie mogły tego zmienić. Uczucie lęku i dziwnej tęsknoty za nie wiadomo czym nie chciało ustąpić. Coś zdecydowanie było nie tak. I wcale nie chodziło tu jedynie o dziwny odcień nieba, ani o dodatkowe słońce.




Jakub Nicieja:

Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Pobudka jak zwykle nie należała do przyjemności. Zazwyczaj chodziło o sam fakt wstawania, a raczej o brak chęci do opuszczenia łóżka. Teraz jednak sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Wokół panował hałas, jakieś śpiewy, dźwięk piszczałek i bębnów. Brzmiało to niczym słowiańska pieśń ku czci Peruna, jaką Jakubowi zdarzyło się kiedyś słyszeć słyszeć. Była rytmiczna i melodyjna, jednak chłopiec nie mógł zrozumieć słów pieśni. Była śpiewana w jakimś obcym mu języku.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D_Cd2DIfqe8[/MEDIA]

Kolejną niewygodę stanowiło „łóżko”, na jakim leżał Jakub. Był to wielki kamień, coś na kształt stołu ofiarnego. Dookoła niego paliły się ogniska i tańczyli ludzie odziani w skórzane szaty.



Dalszy krajobraz tworzyły przeważnie wielkie dęby, swoim majestatem zapierające dech w piersiach. Patrząc na te drzewa czuło się moc pogańskich bogów jakby na własnej skórze. Znajdował się w lesie, głównym gatunkiem drzew występujących tutaj były dęby. Niebo było fiołkowe, falowało lekko, niczym zmącona tafla jeziora. Wędrowały po nim dwa słońca.
Było ciepło, temperatura była typowo wiosenna. Zapach, jaki unosił się w powietrzu rozbudzał wyobraźnię Jakuba. Swąd traw, liści i palonego drewna przywodził na myśl ciepło rodzinne i najszczerszą miłość, taką, jaką jedynie rodzice potrafią darzyć swoje dzieci.
Nicieja czuł na całym ciele ciepło ognia, słyszał trzaski trawionego ogniem drewna. Szybko zdał sobie sprawę z tego, że jest nagi.

Ludzie tańczy wokół Jakuba nagle stanęli wpół kroku, utkwiwszy wzroki w chłopcu. Zdawało się, że jego obecność mocno ich dziwi, dało się to odczytać z ich wyrazów twarzy, oraz niepewnych postaw.
Kiedy jeden z nich, wysoki starzec z ciemną brodą, zbliżał się do Jakuba, robił to niczym saper podchodzący do miejsca ukrycia bomby. Każdy jego krok stawiany był w taki sposób, aby umożliwić mu ewentualny odskok, a ręce gotowe były do osłaniania twarzy.
Mężczyzna zbliżył się cichym krokiem, stąpając po opadłych liściach dębu i omijając liczne ogniska. Gdy zbliżył się do Jakuba, chłopiec ujrzał na jego twarzy liczne tatuaże, przedstawiające jakieś znaki runiczne, jednak Niceja nie potrafił ich zidentyfikować.
Starzec zatrzymał się około dwóch kroków od Jakuba. Wydawała się to być bezpieczna odległość. Stojąc tak niepewny i wystraszony, drżąc z lekka, jednak nie tracąc przy tym ani trochę ze swego dumnego wyrazu twarzy, mężczyzna przemówił niskim głosem:
- Kto ty, duch lasu?
Jego twarz była napięta, oczy patrzał uważnie, widać było, że wiele zależeć będzie teraz od mimiki Jakuba, więcej może nawet od tego, co chłopiec powie.
Zaskakującą rzeczą, która dotarła do Jakuba dopiero po chwili był fakt, że stojący naprzeciw niego mężczyzna wcale nie mówił po polsku, ani w żadnym innym znanym chłopakowi języku. W tym wszystkim najdziwniejszy nie był wcale fakt, iż Jakub rozumiał te słowa, tylko jego pewność, iż jest w stanie mówić w tym języku równie dobrze, co jego rozmówca.


Ashino Vangraden:

Przypuszczalnie 25 stycznia 2010

Ryoku otworzyła oczy nagle, jakby odruchowo, sama dziwiąc się, że zrobiła to tak niespodziewanie. Szybko z powrotem zacisnęła powieki, jakby zobaczyła coś, czego wcale nie chciała widzieć. To był jednak tylko niezrozumiały nawet dla niej odruch.

Nie było jej już zimno, ciało owiewał jedynie przyjemny, ciepły wiatr niosący ze sobą zapach lasu. Czuła się jak we śnie, to był ten moment, myślała, ten moment, kiedy sen odchodzi i mamy ostatnią szansę, ab go złapać. Wystarczyło tylko odwrócić się na drugi bok i śnić dalej.
Jednak Ashino nie goniła snu. Zauważyła, że coś tutaj jest nie tak, jak być powinno. I nie wolno jej było tego zignorować.

Ryoku była mocno zmęczona, dopiero teraz zauważyła, że ciężko dyszy, w dodatku była naga, czuła to, nie musiała nawet otwierać oczu. Wiatr owiewał jej ciało zbyt swobodnie.
Podłoże również zdradzało, że nie jest u siebie. Trawa była jakaś inna, wyższa i jakby kauczukowa. W dodatku wszechobecne, malutkie igiełki sosnowe leciutko kuły ją przy każdym ruchu, przynosząc jej otrzeźwienie i ostatecznie odganiając sen.

Ani czucie, ani słuch nie mówiły jej nic konkretnego o tym miejscu. Wiedziała, że wiatr jest przyjemnie ciepły, że leży na jakimś sprężystym podłożu, wiedziała też, że to, co tak nieprzyjemnie kuło ją po plecach, szyi, nogach i pośladkach, były to igiełki sosnowe. Poznała to po zapachu. Wokoło słychać było szum drzew i głosy leśnych zwierząt. To tu, to tam odzywały się ptaki, lub inne stworzenia, których Ryoku nie potrafiła zidentyfikować po dźwiękach, jakie wydawały. Było to rżenie, jak końskie, jednak dłuższe i silniejsze, ryk niczym niedźwiedzi, jednak umysł dziewczyny nie dopuszczał do niej myśli, że gdzieś w pobliżu mógł czaić się jakiś misiek.

Otworzenie oczu wcale nie przyniosło odpowiedzi na pytania. Co gorsza, jedynie pogorszyło sytuację. Ogromne drzewa, wróżki, kolor nieba i liczba słońc. To wszystko sprawiało, że Ashino kręciło się w głowie. Tego wszystkiego nie było jednak dosyć, obok niej, w niebezpiecznej odległości leżał nagi mężczyzna, na oko dwudziestopięcioletni, nie najgorzej zbudowany, jednak z siłownią związany raczej przelotnie, co gorsza, patrzał się wprost na nią.
 

Ostatnio edytowane przez Minty : 01-02-2010 o 09:49.
Minty jest offline