Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-01-2010, 21:25   #352
Eleanor
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Droga była prosta. Szeroki chodnik z gładkiego kamienia prowadził do głównej siedziby władcy. Między kamieniami wyrastały rośliny, nie były one jednak na tyle bujne, by spowolnić drogę dwójce zmierzającej w tamtym kierunku.
Złotoskóry dumny elf, potomek dawnych władców i smukła, czarnowłosa półelfka, która przez większość życia wierzyła, że jej powołaniem jest służba takim jak on. Kireth, „Miecz Władcy”, wierna i bezwzględna. Choć pozornie wyzwolona z dawnych okowów, nadal spętana niewidoczna nicią zależności i wspomnień.
Szli spokojnym, równym, wyćwiczonym krokiem, jakby byli jednym ciałem. Jednak ich serca nie biły zgodnym rytmem. W miarę zbliżania się do pięknej, wypełnionej bujnym ogrodem budowli, serce Luriena biło coraz mocniej. Miał przestąpić progi swojej przeszłości. Zmierzyć się ze swoją teraźniejszością i być może zadecydować o swojej przyszłości. Wizje, które nawiedzały go w ostatnich dniach spełniały się jedna po drugiej. Wiedział, że musi tam wejść, jakaś jego część pragnęła tego jak niczego na świecie. Inną przerażała myśl o tym miejscu i gdyby mógł uciekłby jak najdalej stąd. Tam była wiedza i być może odpowiedzi na pytania, których nawet nie ośmielał się zadawać. Miejsce, które było jak utracony dom. Miejsce, które mogło zabić jego udręczoną duszę. Musiał przez to przejść. Kolejny etap na drodze do jakże nadal odległego celu.
Araia nie słyszała tego bicia, nie znała jego myśli, a jednak czuła burzę wypełniającą towarzysza.
Każdy jego gest, każdy oddech mówił jej więcej niż on chciałby jej powiedzieć.

Przeszli przez kamienny portal opleciony bluszczem. Nie było drzwi, w tym miejscu nigdy ich nie było. Do głównego holu rezydencji władców mógł wejść każdy mieszkaniec miasta. To tu składało się petycje i wyznaczało audiencje. Kiedyś pewnie liczne głosy odbijały się od lekkich ażurowych ścian, i mieszały z dźwiękiem wody płynącej z delikatnej kaskady wznoszącej się pośrodku, teraz nieruchomej, wypełnionej zieloną rzęsą.
Potem na setki lat wypełniła je cisza i pustka.
Kroki ponownie rozbrzmiały. Ich głuchy odgłos na lśniącym granicie posadzki, odbił się mocnym echem i popłynął w dal.
Złocisty szedł pewnie. To miejsce wryło mu się w pamięć. Taką samą drogę przebywał codziennie, przez większość swego życia. W innym miejscu, w innym czasie, a jednak wszystko było podobne. Tylko cisza raniła niczym ostrze.
Półelfka szła swoim lekkim, jakby tanecznym krokiem, dla niej też to wszystko było znajome. Dom, którego nigdy już nie spodziewała się oglądać. Dom, którego nie wypełniały obrazy śmierci.

Potem przez delikatne łukowe drzwi z białego drewna, weszli na wewnętrzne atrium, zielone serce domu. Tutaj ona triumfowała: Bujna i nienasycona. Rosnąca dzięki magicznej mocy budowniczych tego miejsca. Tak dzika i splątana, że przejście przez nią wydawało się prawie nierealne.
Gdy jednak przyjrzeli się uważniej, zauważyli ścieżkę. Jakby ktoś ukształtował w roślinnym buszu specjalne przejście. Nie była ona prosta, taka jaką wycinają bezduszni ludzie próbując przedostać się przez niedostępne puszcze. Droga wiła się, jakby to rośliny wyznaczały miejsce przejścia. Szli więc w zielonym labiryncie, w którym na szczęście nie było żadnych rozgałęzień. Czy ogród atrialny był tak duży w tym miejscu, czy może ścieżka plątała się tak mocno, a może igrała z nimi magia i czas? Nie wiadomo. Mieli jednak wrażenie, że ta podróż przez zielony busz trwa całe wieki. Wreszcie jednak dotarli na drugą stronę i przez kolejną bramę weszli do Wielkiego Holu.

Okrągła sala o idealnych proporcjach, ograniczona białą ścianą, pokrytą setkami rzeźb, zwieńczona białą kopułą ze szkła o barwie lazuru, wypełniona niezwykłym migotliwym światłem. Kopułę podtrzymywało kilkanaście kolumn z lapis lazuli, a wszystko to odbijało się w białej posadzce, wypolerowanej jak lustrzana tafla. W ten sposób, druga idealna kopuła znajdowała się pod stopami znajdujących się w pomieszczeniu osób i rzucała światło jakby „spod ziemi”. Dla kogoś, kto po raz pierwszy znalazł się w tym miejscu, wrażenie musiało być oszałamiające.
Dla Arai, był to widok poruszający najczulszą strunę jej duszy. Piękno natury i elfiego kunsztu, połączone razem, by stanowić ideał.
To tu odbywały się zebrania Elfiej Rady. W czasach kiedy, mieszkańcy wypełniali miasto, na środku, w idealnym okręgu, ustawione były siedziska dla członków rady. Na wprost wejścia na kamiennym podwyższeniu stał tron władcy.
Teraz pozostało tylko podwyższenie, a zamiast tronu na jego środku znajdował się postument ze złota i mitrilu, na nim zaś leżał diadem z ogromnym diamentem pośrodku.


Lurien nie widział piękna sali.
On widział obraz, który przyniosła mu wizja. Nie był to jednak dokładnie taki sam obraz. Nie było smukłej brzozy, nie było rozerwanej posadzki.
Zamiast tego, na pokrytym jakby metaliczną powłoką stopniu, leżała kamienna kobieca postać. Sączące się z góry światło rozświetlało tę scenę niezwykłym blaskiem. Jej dłoń jakby w ostatnim spazmie bólu zacisnęła się na krawędzi stopnia.

***

Rankiem, każdy miał jakieś proste czynności do wykonania. Niektórzy sprzątali po nocnej bitwie, Inni przeżywali rozterki uczuciowe, a jeszcze inni po prostu cieszyli się swoją obecnością i chwilą odpoczynku, ale kiedy zaczął zbliżać się zmierzch, a Lurien i Araia nie wracali, powoli zaczynali się martwić. Ponieważ jednak dowódca, który kazał im czekać, zdobył już sobie spory szacunek i posłuch pozostali na miejscu. Być może kiedy nastanie ranek, a istot elfiej krwi nadal nie będzie, to czekanie może się znudzić, niecierpliwym istotom ludzkim...

Nikkolas doszedł do wniosku, że skoro jest w zakresie jego możliwości uprzyjemnienie oczekiwania tymczasowym towarzyszom, to dlaczego nie miałby tego zrobić?
Już wcześniej Ragnar pytał o jakiś porządny trunek, a przecież był coś winien człowiekowi, który z narażeniem własnego życia, uratował jego skórę. Skoro zaś elfy nie zezwoliły na zrywanie owoców, zaś podróżna dieta wędrowców była dość mocno ograniczona, ten problem też postanowił rozwiązać.
Ucałował czule Erytreę i z tajemniczym uśmiechem oraz zapewnieniem, że wróci najpóźniej za dwie godziny, zniknął sprzed jej oczu.

Jego powrót wszyscy nie tylko czarodziejka przywitali z uśmiechem na twarzy. Pięć solidnych koszy wypełnionych było po brzegi jedzeniem i trunkami, dodatkowo znalazły się też tace z pieczonym mięsem i ciastem. Mężczyzna odwzajemnił uśmiechy i powiedział pogodnie:
- Nie ma jak znajomości w najlepszej restauracji w Waterdeep.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 01-02-2010 o 11:26.
Eleanor jest offline