Maldred rozejrzał się po gotowych do drogi towarzyszach.
- Myślałem, że śniadanie jecie. Ale nie to nie. W drogę zatem.
Po tych słowach podszedł do Szafira, osiodłał go, przytroczył gotowe już juki i wskoczył na siodło. Już wkrótce dogonił resztę drużyny i jadąc spokojnie na końcu najpierw zjadł śniadanie, a później oddał się zadumie i modlitwie.
Dzień był pogodny i nawet można by rzec upalny, toteż starzec niejednokrotnie ścierał z czoła sperlony pot.
W końcu pod wieczór, gdy już chłodny wiatr zwiastował rychłe nadejście mroku, dotarli do miasta dużego, warownego i imponującego - Kamiennego Grodu. Poczucie sprawiedliwości Maldreda kazałoby mu stanąć w kolejce i grzecznie poczekać, ale pchały ich sprawy wyższej wagi i należało uniknąć kolejnej zwłoki. Przecisnęli się zatem do przodu i podjechali do kapitana straży siedzącego przy stole.
Gdy po przydługiej rozmowie Theodore'a z żołnierzem cała drużyna ruszała dalej, Maldred powiedział jeszcze dość głośno, żeby kapitan go usłyszał:
- Ale ten zamtuz też musimy sprawdzić. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym zmarnował taką okazję.
Nieco zmieszana mina kapitana świadczyła o tym, że zrozumiał błąd jakim było uraczenie ich standardowym powitaniem.
Po wysłuchaniu rozkazów Theodore'a Maldred wyciągnął rękę po list polecający.
- Nie wiem, czy lazaret jest najlepszym pomysłem, ale tym się zajmę później. Co Ty będziesz robił w tym czasie? Pokaż ten sygnet, może się czegoś dowiem po drodze.
Po chwili ruszył z Hasvidem w górę brukowanej uliczki.
__________________ Within the spreading darkness we exchanged vows of revolution.
Because I must not allow anyone to stand in my way.
-DN
Dyżurny Purysta Językowy |