Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2010, 16:07   #106
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Jaczemir... Już czas...

Szli przez deszcz. Woda spływała po twarzy strumieniami. Oblucja. Skatowane ciało z każdym krokiem nabierało krzepy. Do czasu, kiedy weszli w krużganki i wstąpili na promenady schodów. Podpierając się dziadowskim kosturem Jaczemir Pomirycz Denhoff parł w górę jak po drabinie do nieba, jak to było w Żywotach...jak było temu świętemu? Ale trzymała go mocno za rękę, wsparł się na niej by pokonać kolejne galerie. Dyszał mocno, kiedy osiągnęli ostatnie piętro. Przystanął, by wyrównać oddech. Dwaj strażnicy z halabardami stali na warcie przy drzwiach. Spojrzeli pytająco na wdrapującego się po schodach, mocno zasapanego Wolfganga.

- Zostań. - powiedziała męskim głosem, spokojnie, postać w kapturze do Wolfganga. - A my...Przejdźmy się. Porozmawiajmy... -
Strażnicy bez słowa rozstąpili się, halabardy rozchyliły się jak płatki kwiatu. Wolfgang został z tyłu, posłusznie, z nimi, a Jaczemir ruszył z Nią/Nim długim, ciemnym korytarzem. Korytarz był mroczny, opuszczony, pokryty pajęczynami i resztkami starych gobelinów, Jaczemirowi zdawało się, że nie ma on końca, a daleko przed nimi, nie tak jak opowiadali, nie ma żadnego światła.

Szli sami. Powoli, niespiesznie. On szedł ze skrytymi w szerokich rękawach dłońmi, lekko pochylony. Jaczemir szedł również, ukradkiem spoglądając od czasu do czasu na bok, zastanawiając się czy ma się odezwać pierwszy, czy lepiej czekać na zapowiadaną rozmowę. Zabite dechami wielkie okna na jednej ze ścian były jak niemi, przyglądający się im gwardziści ustawieni w szpalerze.

- Jaczemir...- postać nie przestawała się przechadzać - Czy to naprawdę ty?

Zaskoczyło go to pytanie. Nie, żeby spodziewał się innego. Po prostu w ciągu ostatnich kilku dni zdarzyło się tak wiele. A on nawet nie poświęcił paru chwil zadumy nad niezwykłością owych zdarzeń. A były niezwykłe. W zamku, co tam w zamku, na świecie pojawił się człowiek, który zniknął z niego na dwie dekady. Odszedł, bo nie było tu dla niego miejsca. Pojawił się, bo...właściwie po co? Zafrasował się. Szli w milczeniu przed siebie, powoli, mieli czas.
Myślał o człowieku, który powrócił. Jaki jest? Zastanawiał się ile jest w nim z tamtego młodego, niezwykle uzdolnionego i dumnego kislevskiego szlachcica. A ile w nim pozostało z przygniecionego do ziemi pod ciężarem wózka ze śmieciami dziada, który przez ostatnie dwadzieścia lat jak zeschły liść na wodzie dryfował po gościńcach i bezdrożach Imperium. Zastanawiał się jakim był ów nowy człowiek. I jakąż to ważką rolę dane mu odegrać, skoro go los w tym miejscu postawił.

Nowe przynosi zmiany.Przemknęło przez głowę i schowało się gdzieś w zakamarkach umysłu.Czy to naprawdę ty, Jaczemir? DA! Ten sam, co się po omacku wygrzebał z jaskiń w Grani Chołmskowo Wercha. Ten sam, co potem z grupką, w końcu już sam, w pijackich widach siał zgorszenie i burdy w ciasnych uliczkach Dzielnicy Doków i na szerokich prospektach stolicy. Ten, co jeszcze trzy goda nazad jako primus lirycus na Katedrze Poezji Kislevskiej Akademii Umiejętności oraz osobisty minstrel księcia Borysa bywał dopuszczany do tajemnic państwowych. Co prawda w charakterze elementu artystycznego, ale zawsze dopuszczany. Przez jednych tytułowany bojarzyn Jaczemir Pomirycz Denhoff herbu własnego. Przez innych jebana jednooka bliad. Kiedyś mówiono o nim primus lirycus. Wspomnienia przelatywały przez pamięć. Choć ciało zdawało się czuć jak po katordze, umysł miał jasny. Mąciła go niekiedy ta melodia, ale na krótko i mało natrętnie.
Wrócił, bo dwie dekady to w sam raz, jak na karę życia w zapomnieniu. Jeśli to miała być kara Bogów za to że się ich wyparł, to sroga i surowa.

- Zaprawdę powiadam ci. Wróciłem.

- Wróciłeś...Zaprawdę? Wszyscy wracamy. Wieczny powrót, wielkie koło obraca się. Ale by naprawdę powrócić, koło najpierw musi zatoczyć pełny obrót...

Jego milczenie. Tylko stukanie butów. Echa kroków...

Zanurzony w mroku korytarz kończył się nagle, wyglądało na to, że gładką ścianą, ale jednak po lewej stronie były ledwo widoczne w ciemności ciężkie drzwi. Postać w kapturze zadzwoniła pękiem kluczy, zazgrzytał zamek. Po chwili poszli dalej, wąskim na jednego człowieka przejściem, gdzie nie było widać nic. Wynurzyli się w szerszym korytarzu, którym dotarli do przestronnego, zatęchłego pomieszczenia. Pod ledwo zachowanym, pełnym przegniłych podpór strzelistym sklepieniem było bardzo ciemno. Przewodnik Jaczemira zapalił pochodnię. Teraz starzec zobaczył, że do tej sali wiedzie duży, główny zapewne, otwarty korytarz, a oprócz tego przy jednej ze ścian stoi wielka drabina, niknąca w czarnym otworze gdzieś bardzo wysoko nad nimi.

- Kiedy mówisz o powracaniu, rozumiem, że nie chodzi o to miejsce tutaj. Nie ma śladów, byś kiedykolwiek tu przebywał...A jednak zdajesz się posiadać o nim pewną wiedzę...- postać weszła na pierwszy szczebel, na chwilę zwracając mrok pod kapturem w stronę Jaczemira - Jest wiele wytłumaczeń. Które z nich jest prawdziwe?

Stanął mu przed oczami obraz tej stajni pośród boru. Stajni leśników. Kiedy po ciężkim dniu marszu targając za sobą dziadowski wózek dotarł do leśniczówki, leśni ludzie, smolarze, bartnicy wpuścili go za ostrokół, ale miejsce znalazł w stajni. To byli zabobonni ludzie. Bali się wpuszczać dziada ale jeszcze bardziej bali konsekwencji nie wpuszczenia go. W stajni było mu znośnie. Posilił się wyżebranym pożywieniem, rozprostował kości. To było wtedy, jak jeszcze miał świeczkę. Wiele ryzykował, bo gdyby go ludzie nakryli jak pali światło w stajniach...Zapalił ogarek. Podgrzał na miseczce strupy zajęczej krwi, ostatni zapas, wymieszał z torfem, zgniótł na jednolitą masę, rozrzedził sokiem z brzozowej kory. Ułomkiem noża zaostrzył kogucie pióro, walały się w stajennym gnoju. Sięgnął do swojej skórzanej torby, wydobył z niej karton pergaminu czysty, niezarysowany ani pokryty pismem choć stary i podniszczony. Jeden z ostatnich. Musiał narysować scenę, tak jak w poprzednich razach. Jak wcześniej nie wiedział co będzie przedstawiać. Jak wcześniej wiedział dlaczego musi. Gadający W Trawie przychodzili. Szczególnie teraz, po inwazji. Musiał rysować. Musiał.

Nie czekała od razu na odpowiedź. Jaczemir zobaczył mocno podbite buty wspinające się po drabinie...Wiedział, że ma iść za nim. Popatrzył do góry, szczeble pięły się cholernie wysoko, to było takie niebezpieczne. Zamknął oczy i ściskając kurczowo drewniane kołki ruszył do góry. Nie patrzył w dół. Wiedział, że jeśli to zrobi...Nie, nawet lepiej o tym nie myśleć.

Drabina prowadziła do wyciętego w kamiennej podłodze prostokąta. Po chwili, razem z postacią w kapturze stał w kolejnym ciemnym korytarzu. Był to korytarz bliźniaczo podobny do tego, w którym byli już wcześniej, z zabitymi oknami po lewej ręce i resztkami starych gobelinów na pordzewiałych gwoździach po prawej, tylko położony dużo, chyba o dwa piętra wyżej. Tak jak w przypadku tamtego, kończył się czarną otchłanią. Ale Jaczemir wiedział, że na końcu znajduje się okrągła nisza, gdzie postawiono monument orła. Widział już ten korytarz...Przełknął ślinę...Za oknem grała orkiestra grzmotów...

- Pójdź przodem...- usłyszał poważny, cichy głos - Ja rozpalę pochodnię...

Ruszył przed siebie. Wielkie koło się obraca. Fortuna kołem się toczy, kto się boi niech wyskoczy. przeleciało przez głowę stare kislevskie przysłowie. Wzrok bez strachu zagłębiał się w mrok. Powoli, bo nie mógł podpierać się kosturem, który został pod drabiną, krok za krokiem posuwał się przed siebie. Do czasu, kiedy za plecami zapłonęło światło. Tak jak się spodziewał światło wydobyło z ciemności korytarz na końcu którego w ciemności ukrywała się nisza.

Ogień wydobywał z mroku długi korridor, za oknami szalał deszcz i wicher, ale tu, za grubymi murami było cicho, panował kurz i bezruch. Było tak samo jak w jego rysunku, tylko jakby minęło sto lat...Postrzępione gobeliny, a raczej ich nędzne resztki wisiały niczym skazańcy na murach. Jaczemir szedł i szedł, aż zatrzymał go dźwięk, a raczej jego brak - brak tupotu butów tego, który szedł za nim. Postać z pochodnią stanęła. Obrócił się do połowy, stali przy jednym z wielkich okien, zatrzaśniętych teraz na głucho jak inne. Dalej, na końcu korytarza widział niewyraźnie rozwidlenie, właściwie rzeczywiście niszę - ale nie było w niej posągu orła, został tylko okrągły, zniszczony kamienny postument.

- Widzisz, Jaczemirze... - odezwała się - To jest to miejsce, to jest to okno...Miejsce, w którym dla pewnego człowieka koło zatoczyło pełny obrót...Wszystko się skończyło, ale też i zaczęło od nowa. Dokładnie tu, gdzie stoimy, zanim człowiek ten znalazł się wiele stóp poniżej, w tym korytarzu coś się wydarzyło...Był tu ktoś jeszcze...

Mrok pod kapturem zbliżył się, mimo pochodni twarzy nadal nie było widać...

- Chcę, byś powiedział...Widzisz...Rzeczy...Powiedz mi...Ktoś jeszcze...Czy widzisz tego, który tu był? Co się tu wydarzyło?!

Powiało dziwnym chłodem...Jaczemir po raz kolejny przełknął ślinę, włosy na jego rękach stawały same...Gorączka powracała, pulsowała w uszach...Co miał właściwie odpowiedzieć?! Nie chciał tego, całą pamięcią wiedział jak potworne mogą być takie wizje. Ciało zdecydowało samo. Niemal upadł na podłogę z szoku jaki poczyniła pierwsza wizja. Niespodziewana migawka. Jednak zebrał się w sobie. Z kurczowo zaciśniętymi powiekami obrócił trzy razy w lewą stronę zawój na nadgarstku, wyciągnął z torby grudkę soli, rozsypał sól pod nogami nucąc pod nosem jakiś zaśpiew. Był gotowy. Cokolwiek by to miało być, obolały i wycieńczony lecz czekał gotowy. Zrobiło się zimno. Jaczemir stał po środku galerii. Powieka zasnutego bielmem oka uniosła się powoli.

Wizje...Były tak nieprzewidywalne, ich pojawienie się było zawsze nie do odgadnienia, mimo proszków i zaśpiewów, zapisków i zaklinań. Czasem przychodziły łatwo, czasem, choć bardzo chciał, nie pojawiały się całymi miesiącami. Jak wytłumaczyć komuś, że nie było to od niego zależne...Czasem były niemalże nie do odróżnienia od jawy, różniły się tylko bardzo nieznacznymi szczegółami...

Tak jak teraz...

Zdawało mu się, że nadal stoją w tym samym korytarzu...Co dziwne, myślał nadal dość normalnie, trzeźwo...Wiatr nadal huczał za oknem, a raz po raz przez szczeliny w oknach błyskało ostre światło, gdy waliły błyskawice...To po tym się zorientował...Wcześniej, gdy przez pęknięcia w starych okiennicach błyskało, w korytarzu robiło się nieco jaśniej, Jaczemir dostrzegał pewne szczegóły...Teraz korytarz był jednostajnie ciemny, jakby zapadał się beznadziejnie w mrok. Pochodnia paląca się w dłoni postaci świeciła tak blado, a właściwie wyglądała jak światło umieszczone głęboko pod wodą. Za to kontury stojącego przed nim mężczyzny robiły się coraz wyraźniejsze, brzegi długiej szaty i kaptura jarzyły się lekko. W uszach słyszał dziwny dźwięk, jakby przewracanie kartek książki, albo coś podobnego...Słyszał dźwięk trzaskających okiennic, choć wszystkie nadal były szczelnie pozamykane...Szum ulewy też narastał...

Nagle postać, szybkim ruchem, zerwała kaptur...

Odraza kazała mu rzucić się do tyłu, ale strach nie pozwalał się ruszyć. Młoda, przystojna, nieznajoma Jaczemirowi twarz o zmierzwionych włosach była oszpecona przez fakt, że większa jej część była zmasakrowana, zmiażdżona. Domyślił się, że widok ten był wynikiem upadku z dużej wysokości. Nabiegłe krwią oczy wpatrywały się w niego strasznym wzrokiem, nie mógł go znieść, spuścił spojrzenie niżej , na kamienną posadzkę. Zdążył jeszcze zobaczyć usta, które usiłowały chyba się poruszać i coś mówić, ale coś chyba je powstrzymywało. Szumiała ulewa, waliły grzmoty...Z ust zjawy wydobywał się jednak, ledwo, ledwo, jakiś rozmyty w umyśle Jaczemira charkot...

- On...On...- starzec zrozumiał odległą jak zza mórz mowę, i całym wysiłkiem woli zaczął podnosić na powrót głowę...Ciążyła, jakby ważyła tyle co cały zamek...Czuł narastające ciśnienie, jak wiele stóp pod wodą, musiał walczyć, by popatrzeć jeszcze raz na twarz...W oczy...Musiał jednak dać radę, choć ledwie już stał na nogach, wiedział, że wizja się wymyka, kończy się, błyskawice już znowu przez szczeliny zaczynały rozświetlać korytarz...

Pochylony, spojrzał spod opuszczonej, ciążącej głowy. Zanim zobaczył znowu twarz, instynktownie zasłonił się rękoma, bo nagle w korytarzu znów rozbrzmiało to trzepotanie i przed oczyma mignęło mu coś jasnego, chyba gołąb, który otarł się o niego, właściwie uderzył w pierś i z furkotem przeleciał dalej gdzieś za niego, z cichnących szybko odgłosów zdawało się, że oszalały ptak uderza w kamienny sufit i ściany...Nie miał czasu się obejrzeć, bo gdy poruszył się znowu, skulony, rozprostowując ręce dostrzegł na nowo tę stojącą przed nim postać, stojącą na tle tego wielkiego, zamkniętego na głucho okna...Nadal nie miała kaptura, ale gdy Jaczemir przyglądał się jej swoim okiem widział jak gdyby dwóch mężczyzn, dwa obrazy, nałożone jeden na drugi...Przystojna, zmasakrowana twarz była teraz przejrzysta jak powierzchnia wody, a pod nią, do tej powierzchni zbliżała się inna, twarz ciemnowłosego mężczyzny. Również nieznana mu twarz, była coraz bardziej widoczna, wynurzała się...Po chwili ta pierwsza twarz była już tylko wspomnieniem, a powierzchnia wody wygładziła się...Teraz patrzył na niego jeden, rozświetlany z półmroku przez błyskawice w szczelinach okien,dość szczupły mężczyzna.

Chłód pozostał, był nawet bardziej przejmujący. Patrzyła na niego, dawno nie była już tak blisko...

- Co widziałeś...? - niski głos wyrzucił z siebie pytanie, ale śmiertelnie poważny ton sugerował bardziej rozkaz, a był to głos do wydawania rozkazów nawykły. - Mów!

- Trzy serca. Dwóch mężczyzn. Jeden, zmasakrowany, odszedł. Ale wiadomość pozostała.

Zamilkł. Skulił się w sobie w oczekiwaniu. Często po wizjach przychodzili Gadający W Trawie. Był tak zmęczony. A wiedział, że chodzi po cienkiej linie. Najmniejszy błąd, był tego pewien, kosztować go będzie życie. W tym zamku już ginęli ludzie.

- Posłuchaj mnie...- powiedział mężczyzna, łagodniej, spokojniej - To bardzo ważne. Kim był ten drugi?! I co to za wiadomość?!

Rozejrzał się po korytarzu w poszukiwaniu piór. Nie widać było żadnych. Wrażenie było ohydne, kiedy sięgał pamięcią do wizji. Zmasakrowana twarz i tajemnicza twarz tego drugiego, szczupłego. Szczupła twarz...mężczyzny stojącego przed nim. Ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Nie zdradzić żadnym gestem że wie. Zamaskował poświęcając się poszukiwaniu piór. Musiał znaleźć choć jedno pióro gołębicy. Ostrożnie stawiając kroki poszukiwał dowodu. Nie popełnionej zbrodni, nie wymagała udowodnienia, lecz dowodu na to, że widział. Tamten nie mógł się jednak dowiedzieć co zobaczył.

- Co było w wiadomości zobaczyć nie idzie.Liter nie widać. Tylko to co widać. A i tak wszystkiego uwidzieć mi się nie udało, bo ten, o którego pytacie w cieniu był i twarzy rozpoznać nijak.

Rzucił jakby mimochodem, poświęcony poszukiwaniom choćby jednego gołębiego pióra. Dawało mu to dużą przewagę. Był w ruchu, pochylał się, a tamten wtedy nie widział jego twarzy. Miał nadzieję że już się nie zdradził. Pióro, znaleźć choć jedno gołębie pióro. To odwróci jego uwagę od pytania, co zostało bez odpowiedzi. Szczupły człowiek o ciemnych włosach jak jastrząb spoglądał na Jaczemira.

Czekał...





Trzy dzwony przed północą...


Burza rozpętała się w najlepsze, położona prawie pod samym niebem wielka sala zdawała się być jakimś rzuconym w przestworza okrętem, zagubionym wysoko pośród szalejących wichrów i błyskawic...Okna skrzypiały, grzmoty waliły tak blisko, że czasem słychać było też drżenie sztućców na długim, zastawionym suto stole. Vautrin siedział sam, na miejscu gospodarza, w długiej szacie, z odkrytą twarzą, wyprostowany, zasłuchany w ulewę...Zamyślony i nieruchomy, podobny był do posągu, gdyby nie to, że posągi zwykle nie krwawią...
Po jednej stronie głowy, nieco z tyłu, Vautrin miał wyraźnie czerwony, choć opatrzony tłustą maścią, zakrzepły od krwi ślad, tam, gdzie jego długie włosy były nieco przerzedzone, jak gdyby ktoś część z nich po prostu wyrwał, razem z niewielkim kawałkiem skóry...

Czekał...

Stukot kroków na korytarzu. Szum unoszonych halabard połączony ze szczękiem metalowych części pancerzy, odgłos wojskowych obcasów. Trwająca trzy uderzenia serca cisza, po czym drzwi do komnaty otwarły się. Siwe sięgające ramion włosy, przystrzyżona broda, brązowy płaszcz skrywający szczupłe, lekko przygarbione ciało. Do komnaty wszedł Arwid Daree. Zatrzymał się po dwóch krokach. Skłonił lekko głową siedzącemu na wprost wejścia gospodarzowi, po czym wolno podszedł do miejsca, które zwykł zajmować. Patrzył na Vautrina.

A mówią, że złego diabli nie biorą ... może i racja skoro dotarł tu w jednym kawałku ... - pomyślał Stary Mistrz.

- Witaj ponownie mości Vautrinie, widzę, że podróż nie bez przygód się odbyła. Cóż waści się stało? - z zatroskaną miną ozwał się Arwid.
- Witaj, Mistrzu...- uśmiechnął się lekko Vautrin - Rad widzę w dobrym zdrowiu mości Daree, szczęściem rozsądek jak słyszałem jednak zatryumfował, choć środki jakie ku niemu przywiodły...- nie skończył zdania, odruchowo dotykając świeżej rany - Ach, to...Przygoda w lesie...Opowiem jeszcze, na razie starczy, iż natrafiłem na jednego z banitów, co w okolicach zamku się skrywał...Za wcześnie mówić, ale może być to jeden z tych, co strzelali do tego tajemniczego człowieka, o którym mam nadzieję jeszcze z wami porozmawiać...
Otworzył karafkę z kryształu i pomału rozlał nieco zawartości do dwóch pucharów. Potem podał jeden z nich Arwidowi, a drugi postawił przed sobą.
- Skoro jesteśmy na osobności...- upił malutkiego łyka, jednocześnie unosząc kielich w geście toastu - Ostawiłem list twój u jego adresata. Jego Wysokość raczył przekazać, że odpisze nań jak najrychlej i wyśle posłańca z wiadomością. Kazał też przekazać życzenia zdrowia i natchnienia...

Popatrzył na starego Daree wzrokiem, w którym można było dostrzec strapienie.

- Znam już cały raport Schwarzenbergera. Proszę, powiedz mi, jeśli możesz Mistrzu...Póki jesteśmy sami...Czy naprawdę uważasz, że ten człowiek posiada takie talenty i jest możliwe, by był tym Jaczemirem we własnej osobie? Wiele siwych włosów na twojej skroni, niełatwo pewnie Cię oszukać...Pragnę więc twojej rady w tej materii...Czy mam mu uwierzyć?!

W krótkiej chwili ciszy, jaka po tym pytaniu zapadła, ozwał się ponownie brzęk pancerzy i stuk obcasów. Drzwi otworzyły się po raz kolejny.
Niemałe zmiany zaszły w Liselotcie od dnia przybycia na ten bezimienny zamek. Znikła bez śladu niemal jej płochliwość, nagłe, po ptasiemu szybkie gesty. Skraj miodowej sukni z cichym szelestem falował tuż nad posadzką, gdy płynęła przez komnatę. Zielonobrunatne spojrzenie nadal było jasne i czyste, lecz już nie podszyte niepokojem; teraz bardziej podobna była - nomen omen - kapłance kroczącej statecznie z ogniem w otwartym zniczu, niźli przelotnej sójce.
Usiadła na uboczu, niedaleko Arwida, pokrowiec z lutnią zawiesiła na oparciu - jak zwykle.

- Witam - skinęła głową obu mężczyznom. - Widzę, że nie bez przygód upłynęła waści podróż, panie Vautrinie. Cieszę się tedy, iżeście cało wrócili - nieświadomie niemal słowo w słowo powtórzyła uwagę Daree sprzed paru chwil.

Vautrin przeniósł wzrok ze starego Daree na wchodzącą Liselotte, podnosząc się z miejsca i skłaniając się dworsko, mignąwszy nieznacznym uśmiechem.

- Pozdrowienia, Liselotte - powiedział jednostajnym tonem - Pobyt tutaj wyraźnie Ci służy, piękniejesz z każdym dniem...

- Witaj, panienko... - jak zwykle ciepło powitał Liselotte stary mistrz odkładając moment odpowiedzi na postawione pytanie. - Najwyraźniej długo cię nie było mości Vautrinie, ile to dni? Dziesięć ... dwanaście?

- Ściśle rzecz biorąc jedenaście...- odparł Vautrin patrząc nadal na Liselotte, przyglądając się Jej uważnie, widocznie i on zauważył dokonującą się w dziewczynie zaskakującą przemianę - Długo, a jednak to i tak krótko by dotrzeć na czas do stolicy. Trzeba często zmieniać konie, liczyć na przychylność losu, prawie żyć w siodle. Szczęściem, to że tu jestem, dowodzi iż póki co jest mi los jednak przychylny, choć żadna z moich ostatnich wypraw nie obyła się bez niespodzianek mogących kosztować mnie nawet życie.

Przesunął dłonią po obrusie, który lekko się zmarszczył.

- Uprzedzając pytanie...- dorzucił - Jak mówiłem już Mistrzowi Arwidowi, udało się pochwycić jednego z bandytów, którzy prawdopodobnie strzelali do tego starego człowieka mówiącego z kislevskim akcentem, który znalazł się w zamku. Kosztowało mnie to nieco bólu, ale bogowie pozwolili wydostać się cało z opresji...

- Brawo mości Vautrinie. Pewnie go już kapitan przesłuchuje. Będziem się bezpieczniej czuć wiedząc co to za horda za murami grasuje. Widzę więc panie, że niebezpieczne życie wiedziesz skoro nie przejąłeś się zbytnio raną. A co tam w stolicy nowego? Co sam Cesarz sądzi o kształcie Opowieści?

- Bardziej to przypadku korzystnego zasługa, niźli moich umiejętności...- skromnie spuścił oczy zarządca zamku - Ale istotnie spokojniej czuć się możemy. A rana...Bardziej bolesna niż groźna, ot, chwycił mnie zbój za włosy i szarpnął ile wlezie. Od niebezpieczeństw się z daleka trzymam, ale kto w tych czasach drogami leśnymi podróżuje to musi się z ryzykiem liczyć...Na wieści ze stolicy liczycie, Panie, zawiodę, bo pośpiech taki, żem ledwo zdążył jeden nocleg w murach odbyć. Pomówmy zaiste lepiej o Opowieści, tu mam nowiny, a to niezłe, bo Jego Wysokość jest zadowolony z dotychczasowego postępu prac. Podoba mu się, jako przekazuję, że w odróżnieniu do większości składanych mu już dzieł, Wasze nie epatuje aż tak zbytnio patosem jedno trzyma się realiów zwykłego życia i dotyka spraw poddanych, przez co lepiej do serc gawiedzi trafi, o co przecie chodziło. Daje nadzieję, ale nie unika spraw trudnych. Wolą Cesarza jest aby i dalej nie skrywała Opowieść okropieństw wojny, które ludzie widzieli przecie sami i ukrywać ich przed ludem nie ma po co. Wątek miłosny spotkał się z uznaniem, Jego Miłość zaleca by go kontynuować i rozwijać.

Vautrin zatrzymał się na moment, jakby bezwiednie sięgając w stronę świeżej rany. Zamyślił się na moment, skrzywił nieznacznie, niemal niedostrzegalnie.

- Oczywiście wszystko co dotyczy Dzieła jest tajemnicą, która was i mnie obowiązuje...- powiedział z zastanowieniem - Jednak to, co za chwilę powiem, musicie tym bardziej zachować tylko dla siebie. Jako artyści dobrze rozumiecie, jak ważkim jest wywołanie określonych emocji u odbiorcy. Rzekłbym...- zawahał się - ...pożądanych emocji. Kaiserowi spodobała się jeszcze jedna rzecz w Opowieści...Arwid Daree żyje już wystarczająco długo na tym świecie, by znać naturę władzy, a ty, młoda damo, jeśli tego jeszcze nie wiesz, oto chwila byś poznała jedną z jej reguł. Władza musi opierać się po części na strachu.

Wstał, po czym leniwym krokiem podszedł do portretu, patrząc w twarz Cesarza...

- Strach...- rzekł powoli - Do części poddanych naszego wielkiego Imperium nie trafia żaden inny argument. Aby utrzymać jedność cesarstwa, dobry władca musi stosować wszystkie niezbędne środki... Dlatego, chcę byście dobrze zrozumieli intencję Jego Wysokości. Jedną z emocji, którą ma wywoływać Opowieść, ma być strach, strach przed Chaosem, strach przed grzechem nie doceniania zagrożenia z niego płynącego, strach przed konsekwencjami przyłączenia się do sił Ciemności. Strach przed światem, który mógłby zaistnieć, gdyby zabrakło nagle naszego obrońcy i dobrodzieja, nawet jeśli jego ojcowska ręka jest czasem twarda. Taka jest wola Cesarza...Z pewnością dostrzegacie wielki i dobry zamysł, jaki za nią się kryje...

Arwid ze skupieniem słuchał słów gospodarza. Gładził dłonią siwą brodę, małymi łykami kosztował trunku. Analizował w myślach słowa Vaurina.

Stary łgarz … przekonywujący to fakt ... odpowiednia intonacja, potem szybka zmiana tematu, szkoda tylko, że nie zadbał o szczegóły swojej wersji. Jedenaście dni w obie strony, konie zmieniał i tylko jeden nocleg w murach odbył. Czyżby liczył na współczucie. I to wszystko dla Opowieści. Jedenaście dni … dziesięć dni drogi … pięć w jedną stronę. Jakżeś tego dokonał skoro mnie podróż z Nuln 14 dni zajęła? Może na smoku żeś leciał? Kim jesteś mości Vautrin i kto jest twym prawdziwym panem?

Strach … o to możesz być spokojny … jeszcze nie widziałem wojny, na której by nie gościł. Ale czy na pewno poddani powinni się bać … przecież może to odnieść odwrotny skutek … gdy tylko chaos zawita … zamiast bronić się wszyscy rzucą się do ucieczki. Czy o to ci chodzi Vautrinie?


- Tak … Cesarz to wielki wódz i strateg … - zaczął Arwid patrząc na portret Kaisera. - Lud powinien być świadomy niebezpieczeństwa. Okrucieństwa wojny, zastępy zielonoskórych, mordy, gwałty to wszystko może ich spotkać jeśli tylko nie przeciwstawią się złu. Pamiętajmy jednak, że najważniejsza jest ich postawa … nic gorszego nie mogłoby się stać gdyby lud w pospiechu uciekał na południe, zostawiając swe domostwa, spichlerze, obsiane pola. Uważam więc, że Opowieść może budzić strach ale w określonych granicach … bo od strachu do paniki niewiele trzeba … a tego ani my skromni artyści, ani ty Panie, a tym bardziej Jego Wysokość nie chcieliby.

Liselotte milczała.

Znała strach przed mrokiem, o tak. Wiedziała, co to znaczy: bać się dostrzeżonego kątem oka, które było ułudą, bać się ułamka umysłu, który coś dostrzegł, który stworzył nieznane i groźne z niczego; bać się na koniec własnego strachu i własnej duszy. A tak właśnie wszak atakował Chaos: podstępnie, od środka, z ciemności za oczami.
Umiałaby chyba podsycić takie lęki; wiedziałaby, w jakie struny uderzyć. Lecz nurzać się w tym właśnie teraz... gdy nie śmiała wejrzeć w siebie, bojąc się, by pod ciężarem spojrzenia, oczekiwań nie zgasło przeczuwane w sercu światło... Mrok ludziom szczepić...
Lecz rozkaz Cesarza byłby rozkazem.
Milczała.

Cesarz patrzył z portretu, a wszyscy w sali patrzyli akurat na niego. Sami wyglądali teraz, jakby byli na obrazie, zastygli - stojący prosto, zimny Vautrin, siedzący dwa kroki za nim, pochylony lekko, zamyślony Arwid i młoda Liselotte, z dziwnie uduchowionym wyrazem twarzy...

- Nie mnie kwestionować zamysły Jego Wysokości...- Vautrin nie odwracał się jeszcze - Przekazuję wam jeno jego wolę. Wy dbać będziecie o odpowiednie przestrachu natężenie, a Cesarz oceni wasze wysiłki. Zresztą, nie ma przecież obaw, z tego co już wydaliście, wynika że jeszcze przed moim przyjazdem sami nadaliście już Opowieści stosowne wątki. Oczywiście, w pełni zgadzam się z Twoimi słowami, Mistrzu - najważniejsza jest postawa, przykład postaw. Pozytywnych i negatywnych. W Opowieści powinni się pojawiać zarówno zbrodniarze i ludzie występni, jako przykłady których należy się wystrzegać, jak i bohaterowie do naśladowania, którzy znajdują światło nawet w pozornie beznadziejnej sytuacji, nie ulękną się Chaosu, nawet gdy wszyscy inni zwątpią. Pokazać trzeba, że odwaga jest cnotą.

Znów, swoim zwyczajem, zaczął się przechadzać, zbierając myśli i ważąc słowa, powoli mówił...
- Odwaga...Dotknąłeś Mistrzu ważnej sprawy - nie ma nic gorszego jak lud w panice uciekający wgłąb Imperium w chwili zagrożenia, uchylający się od obowiązku czasu wojny, przychylający się podszeptom Chaosu w godzinie próby...A jednak sam wiesz: tak właśnie się stało, i to dwukrotnie w ciągu ostatnich dwu lat. Uciekali. Dlatego Cesarz nasz w swej mądrości mówi o strachu, by zmieszany razem z nadzieją dał efekt w postaci odwagi właśnie...Jesteście tu właśnie po to, by Wasza Opowieść niosła przesłanie - popatrzcie, jakim złem było to, że uciekaliście bez pamięci, gdybyście stanęli pod bronią od razu, wasze ziemie nie byłyby spalone i stracone, mogliście inaczej pokierować swoim losem. MOŻECIE inaczej nim pokierować, jeśli zagrożenie znowu powróci. Tym razem, gdy Chaos znowu podniesie łeb - nie uciekniecie, staniecie do walki, bo jest to walka, którą można wygrać. Posłuchajcie Opowieści o tych, którzy w przeciwieństwie do Was się nie ulękli. Chociaż wy mieliście ich wtedy za szaleńców. Stanęli, i wygrali...

Zatrzymał się i zamilkł, a potem popatrzył na każde z nich z osobna.

- Nawet, jeśli ceną zwycięstwa miałaby być śmierć...- powiedział do nich cicho...- Nawet wtedy. Jeśli zginiecie za Imperium, nie zginiecie na próżno. Zginiecie za wasze dzieci i nowy świat. Jeśli zginiecie, to tak jak wasi przodkowie ginęli za was. Jeśli zginiecie, będziecie żyć dalej jako bohaterowie - w opowieściach i legendach. Wasze imię wymawiać się będzie z szacunkiem i podziwem, a wasi potomkowie zostaną hojnie obdarowani przez Cesarza, wchodząc w nowe lepsze życie. Dajcie z siebie wszystko, co macie najlepszego, dla Imperium. Tylko ono jest ostoją przed Chaosem. Nie żyjecie tylko dla siebie. Niech wasze życie ma sens, przyczyni się do czegoś większego, wielkiego. Do zwycięstwa.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 02-02-2010 o 16:14.
arm1tage jest offline