Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-02-2010, 11:47   #207
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Kurt był niespokojny. Wiedział, że nie mają wyboru, potrzebują wozu i pomocy, bo niesieni na noszach ranni, starszy strażnik i Kamila, mogą nie dożyć wieczoru, mógł sam jeden pozbyć się natrętów, na to przynajmniej wyglądało, filigranowa Andrea i okrągły, podstarzały Guatro nie stanowili siły bojowej, trakt był w tej chwili pusty, nieba nie szpeciła żadna gryfia sylwetka, ale gladiator się wahał, nadal uważał, że to musieli być oni, kto inny wiedział gdzie schroniła się grupka uciekinierów, kto inny mógł ich wydać pozbawionej skrupułów, majętnej Kupcowej. Opanował się. Dłoń bezwiednie zaciśnięta na trzonie młota, opadła swobodnie. Teraz słyszał rozmowę Andrei i Valdreda, widział Astrię, która patrzyła na przybyłą z wypisanym na twarzy czymś w rodzaju poczucia winy, i w rezultacie zamiast chwycić za broń, pomógł poukładać na wozie rannych.

Andrea zajęta Valdredem, rozpromieniona, nie zwróciła uwagi na zaciętą minę gladiatora. Zareagował jednak Guatro. Rozbudzony przez dziewczynę, pomagał przy chorych jeszcze z misterną jedwabną siatką na resztkach przerzedzonych włosów. Zapomniał o tym przyodziewku zupełnie i gdyby nie rozbawione spojrzenie Astriaty pewnie paradowałby tak cały dzień. Pod wpływem uśmiechu dziewczyny zdjął ją jednak. Zmieszany niczym niedorostek, czerwony, z wzrokiem wbitym w ziemię usprawiedliwiał się przed Astriatą i Kurtem.
-Trzeba o siebie dbać. Znaczy się o włosy. Są ważne. No.
Rodryk parsknął głośnym śmiechem. To był dobry znak, kapitan dochodził do siebie. Guatro próbował mu zawtórować, ale niesforna wystająca z kieszeni siatka chyba ciążyła mu za bardzo.

Andrea i Valdred całkowicie oddzielni, jechali na spokojnej klaczy. Guatro chwilę patrzył na w ich kierunku. Troska wypisana na jego twarzy nie mogła być udawana. Potem odwrócił się do Astriaty i Kurta.
- Niespokojna jest – zabrzmiało jakby mówił o starej kobyłce – Ściga swoje upiory - dodał cicho, co wyjaśniło, że jednak nie koń jest podmiotem tej przemowy – Była kiedyś niewolna, nie umie zapomnieć. A teraz - jeszcze bardziej ściszył głos – on znowu się pojawił. Sieje ferment. Podburza prostych ludzi na wsiach, przeciw wioskowym babom, przeciw chromym i wszystkim, co są inni. Co jest z tymi imperialnymi? – zacietrzewił się na chwilę, – że nigdy nie odpuszczają? Nawet tu, na końcu świata. Chcą zaprowadzić swój porządek. Taki gdzie wszystko ma określone miejsce. Ach … Niech sczezną.

Zamilkł. Przygładził włosy. Odkąd go ostatnio widzieli jakby się postarzał, zmarniał, troski dodawały mu lat. W chwili ciszy zmysłowy szept Valdreda zabrzmiał wyjątkowo głośno. Guatro chrząknął. Policzki Astriaty nabrały lekkich rumieńców.

- Ty nie wiesz kochana – Guatro znowu przerwał milczenie, patrzył na nadgarstki Astriaty. Ślady po kajdanach noszonych przecież tak krótko, nadal były widoczne.– Na szczęście. Ty – spojrzał na Kurta –zapewne wiesz więcej. O gniewie. O tym, że prawdziwego gniewu nie można opanować. Bo człowiek ma taki zmysł, od sprawiedliwości. I jeśli coś go naruszy, nie umie się pozbierać. Choćby był silny jak ty - Kiwnął głową do gladiatora - Jak ona… -pokazał na Andreę - No i teraz jedziemy za tym oprychem. Tym z północy. On kiedyś Andreę schwytał. A teraz ludzi przeciw Shalliyankom podburza. Jedziemy za nim, gdzie przejeżdża tam ferment wznieca. Ratujemy poparzonych, wyzbywamy się dobytku, a on zawsze krok przed nami. Oby go dogoniła. Wreszcie. A jeśli się nie uda i wy – popatrzył ze smutkiem na Lucię – możecie nie mieć gdzie jechać.

Astriata patrzyła na mężczyznę uważnie. Kurt wbił wzrok w ziemię.
- Dobrze, że was spotkaliśmy. – Zwrócił się do dziewczyny – Chciała oddać ci perłę. Mówi, że kamień płacze.
- Ale co ja tam wiem – Guatro w końcu się zmieszał się na dobre – bzdury wam dzieci gadam. Nie słuchajcie starego piernika.

***


Jurij Szaszkin, kozak z podwiniętym do góry wąsem był od bliźniaków starszy góra osiem lat. Urodził się w Middenheim, ale spędził pacholęctwo i młodość w Kislevie i kiedy jako dojrzały człowiek po dwudziestce, wrócił do rodzinnego miasta, nosił się już zarost na modłę wschodnią i ubierał się ekstrawagancko w kolorowe kaftany i szerokie spodnie. Był młodzieńcem śmiałym i odważnym, młodzieńcem głębokiej wiary, która uosabiała Ursuna z Ulrykiem, młodzieńcem, który ze wszystkich sił nienawidził chaosu, bo to chaos zabił mu piękną narzeczoną. Był też Jurij szlachcicem, dalekim powinowatym Adalberta, Valdreda i Astriaty Gotrijów.

Nie urodził się zły ani okrutny. Zdecydowanie nie sądził by takim się stał teraz. Palił na stosie czarownice. Zabijał mutantów. Gdy był w Mieście Białego Wilka modlił się codziennie przed Wielkim Ogniem w Świątyni. Skrycie marzył, że kiedyś w niego wstąpi. Tępił chaos w każdej postaci. Bezwzględnie. Nie zważał na płeć i wiek czy majątek naznaczonych jego piętnem. I zawsze słuchał przełożonego. Pies Gotrijów, tak o nim mówiono.

A potem Gotrij wysłał go w pogoni za córką. To było łatwe, szaleńczy galop młodziutkiej Astriaty przez leśne ostępy zostawił wyraźne ślady. Jurij nie musiał się wysilać. I on też pędził. Myślał, że kieruje nim potrzeba sprawiedliwości. Znalazł dziewczynę. Nieprzytomną, z wielkim siniakiem na czole. Kara klacz niespokojnie trącała łbem swoją panią. Amulet, który łowczy nosił na szyi wirował niespokojnie. Przedmiot wyczuwał zakazane sploty. Nie zostawiał miejsca na wątpliwości swego właściciela.

Była chaosem. Tym, co zabiło Oleńkę. Tym, co zagrażało całemu światu. I była dziewczynką, którą kołysał na huśtawce. Dziewczynką, której niedawno urosły piersi, małe okrągłe jabłuszka, w które wpatrywał się łapczywie sam nie wiedząc, co czyni. Dziewczynką, która czasem patrzyła mu w oczy za długo, stawała za blisko, która miała słodki jasny głos, i delikatne, najpiękniejsze na świecie usta.

Czarownica.

Kilka godzin później Astriatę znalazła wioskowa wiedźma, pod drzwiami swojej chaty. Kara klacz zniknęła. Mieszek dziewczyny brzęczał złotem, którego wcześniej nie było. Złoty sygnet z rubinem, który Jurij przywiózł ze wschodu, i którego nigdy nie zdejmował, wiedźma ściągnęła dziewczynie z palca. Astriata nigdy nie dowiedziała się komu zawdzięcza ratunek. Przeczucie, nieuświadomiony ślad jakiś, może intuicja, coś powodowało, że Astria chwilę po odzyskaniu przytomności, bardzo krótką chwilę, najbardziej na świecie tęskniła za Jurijem.

***

Podróż wreszcie nabrała tempa. Pod wieczór dojeżdżali do kolejnej osady. Karczma stała na skraju wsi, tuż za nią wznosił się młyn i niewielka kapliczka Taala. Taka, do której kapłan zaglądał tylko raz na jakiś czas. Kierowali się do gospody. Nie mieli zamiaru zatrzymywać się tam długo, ale potrzebowali ciepłego posiłku. Między gospodą, młynem a kaplicą naturalnie powstał niewielki plac. To z niego dolatywał smród. Znajomy, ale na początku nie mogli go zidentyfikować. Dopiero, gdy Andrea nieoczekiwanie zeskoczyła z konia i zwymiotowała w krzakach bzu, zdali sobie sprawę z tego, co poczuli. Musiało już minąć trochę czasu, ale na placyku spalono człowieka.

Łatwo było zasięgnąć języka w karczmie. Starczyło słuchać. Wczesnym rankiem w wiosce pojawili się mężczyzna i kobieta. On był łowcą czarownic, ona młoda i ładna tylko jakaś dzika, z odsłoniętymi nogami i zakrzywionym mieczem przy boku. Srogo wyglądała. Tak jak i on. On pokazał wójtowi glej, wójt niepiśmienny, ale pieczęć Miasta Pleven rozpoznał. Potem mężczyzna wypytywał, o Zamek Sępów, o to czy we wsi źle się dzieje. Powiedzieli. Bo przecież nienajlepiej, susza. Pytał o Staruchę zza rzeczki, nie mówili chętnie, bali się Staruchy trochę, czasem pomagała, ale nigdy za darmo, parchy się robiły jak ktoś bez pytania za jej połamany płot wlazł. W końcu jednak powiedzieli prawdę, że dziwne eliksiry warzy, językami mówi, kruka w domu trzyma. Potem mężczyzna gadał z wójtem, na osobności.

No i spalił Staruchę.

Teraz wójt i paru chłopa pojechali do sąsiedniej wsi. Bo w jedności siła. Będą radzić. O szpitalu, o suszy. Ciężkie czasy nastają. Nic się na to nie poradzi.

***

Śmiech Aleama odbijał się od ścian wieży. Gnał wyżej i wyżej aż wreszcie po dotarciu na sam szczyt wracał zwielokrotniony jakby młody talabheimczyk był nie prostym chłopakiem rzuconym w wir dziwnych zdarzeń, a jakimś mrocznym władyką jakich pełno w bajkach. Śmiech ten wracał do niego i tym bardziej utrudniał powstrzymanie się od dalszych zaczynających kłuć płuca, spazmów. A gdy już modlitwa umilkła i nie było żadnych wybuchów, czy cudownych rozbłysków, a Aleam przecierając mokre od łez oczy i policzki nadal chichotał pociągając nosem, zorientował się zupełnie nagle, że jest sam. Drzwi z trzaskiem zamknęły się za nim oddzielając go od wieśniaków przypatrujących się tej prowizorycznej ceremonii. W środku nie było już nikogo. Tylko on, postument z napisem i sadzawka, z której Albert jeszcze przed chwilą pił wodę. Nie pozostały nawet ślady krwi na posadzce po ranach Alberta i Bobby. Zwyczajnie zniknęli... wyparowali. Albo w ogóle ich tu nie było.
Talabheimczyk nie przestawał się śmiać.

***

Emesto wyglądał przez chwilę jak ugodzony drapieżnik. Grymas złości skręcał mu mięśnie twarzy, a na czole wystąpiły krople potu. Napięte dłonie drżały mu jakby próbując wyrwać się z jakichś niewidzialnych kajdan, które przykuwały go do ściany jaskini. Zwierzęca wściekłość. Ciemne oczy błyskały płomieniami, a obnażone zęby ścierały się o siebie w utrzymywanym w ryzach geście groźby... Nagle zamknął oczy i jęknąwszy boleśnie prawie opadł na kolana. Jedną ręką złapał się za głowę, a drugą majtnął na odlew obok siebie odrzucając od siebie napastnika, którego nie było. Pusta butelka po winie z trzaskiem rozbiła się o skalne podłoże jaskini. Szkło nieprzyjemnie zachrupało pod stopami Estalijczyka zostawiającymi teraz karminowe ślady... I wtedy równie nagle co wcześniej, Emesto nagle uspokoił się. Oddech cały czas miał przyśpieszony, ale jego oblicze złagodniało. Wyglądał jak ktoś bardzo zmęczony. Usiadł ostrożnie na skalnej nierówności i spojrzawszy na okaleczoną stopę, westchnął.
- Idź więc Vestine – Nie patrzył na nią. Nie kwapił się też do opatrzenia ran. Obejrzał się dopiero gdy była już u wylotu z jaskini. W sam raz by zobaczyć jak znika w ciemnościach.

Po wyjęciu kawałków szkła z ciała i przewiązaniu stóp szmatami, położył się na posłaniu. Nie czul zmęczenia. Od pewnego czasu nie czuł niemal żadnych dolegliwości. Co innego go męczyło.
- Obiecałeś mi ją - szepnął słabo pod nosem. Lauryle rozświetlające jaskinię jakby przygasły. Usłyszał odpowiedź.

Czarodziejka dotarła do Pleven dzień później. Tą samą trasą, którą je opuścili i niemal prosto do tego samego miejsca, z którego wyruszyli. Nie łatwo było sporządzić plan jak okraść złodziejskiego mistrza, bo to właśnie zaprzątało jej myśli przez całą niemal drogę.
Kierowana przeczuciem dotarła pod wieczór następnego dnia do portowego magazynu, do którego uprzednio zaprowadziła ich Luna. Piskorz przecież ich oczekiwał...
Zamknęła za sobą drzwi i ruszyła rusztowaniem do włazu w pokładzie starego brygu...
- Sama? - usłyszała pytanie za swoimi plecami. Luna przyglądała się czarodziejce badawczo - Nie znajdziesz go tu teraz. Będzie za dwie, czy trzy godziny. Poczekaj na niego w środku... i odpocznij, bo widzę żeś strudzona...
Na pytanie, którego Vestine nie zdążyła zadać, odpowiedziała tylko wzruszeniem ramion.
- Nie wiem gdzie jest. Po prostu kazał czekać.

W złodziejskiej kryjówce miała trochę czasu, by odpocząć. Załoga jednak wydawała się mocno okrojona w stosunku, do tej jaka się tu znajdowała gdy ostatnio stąd wychodzili. Paru mężczyzn raptem i dwie, lub trzy kobiety. Pokój Piskorza jednak pozostawała zamknięty na cztery spusty i poza jej zasięgiem w chwili obecnej. Odpoczęła więc. Szła w końcu całą noc i cały dzień.

- Witaj Vestine - jego głos wyrwał ją z tak bardzo potrzebnego snu. Siedział obok niej na łóżku, które sobie zawłaszczyła w świetlicy - Dobrze pamiętam, prawda? Vestine... Cieszę się, że nic ci nie jest i chętnie wysłucham tego z czym tu przyszłaś, jednak mam w tej chwili bardzo ważną rzecz do zrobienia. Może cię to interesować zważywszy na to czym się parasz więc nie miałbym nic przeciwko byś mi towarzyszyła. O opacie porozmawiamy gdy wrócimy, zgoda?
To ostatnie nie było bynajmniej pytaniem. Nie minęła kolejna godzina gdy musieli już wychodzić. Ona, Luna, jakiś niziołek i jeszcze czterech złodziei z kryjówki, a także Piskorz i mężczyzna, którego nie mogła znikąd skojarzyć.


Przeszli kanałem do rzeki gdzie czekała podstawiona łódź i po chwili wypłynęli na pełne, wzburzone morze. Dziewczyna nie mogła nie zauważyć czaroitowego pudełka, które zabrał ze sobą z kryjówki Piskorz.
Rozpoznała w ciemnościach nocy strzelisty kształt Iglicy Pleven. Tam się kierowali. Na małą rybacką wyspę ozdabianą od zawsze przez czarny cokół. Czterech mężczyzn, którzy usiedli za wiosłami, miarowo zbliżało ich do tego celu. Łódź unosiła się i opadała wywołując paskudne uczucie w żołądku. Niziołek zwymiotował jako jedyny.
Zdawało się, że płyną całą wieczność. Prawie cały czas w zupełnej ciszy szumu fal. Fal, które zdawały się do niej mówić. Vestine znów ujrzała magiczne nici, które niesfornie wyginały się wraz z ruchem wody. Przez moment zupełnie nieskładnie, ale po chwili zaczęły układać się a jakiś świetlisty pajęczy kształt... Słyszała je. Słyszała jak mówią o łzie. O tym, że ma zostać zniszczona. Czuła jak zawiść wzbiera w jej sercu. Dobili do brzegu.

***

Modlitwa wypłynęła z serca młodego rycerza, ta do Sigmara i ta do zagubionej dziewczyny. Aż przez chwilę miał wrażenie, że ją widzi w ciemnej tafli wody - Vestine pochyloną nad idealnie okrągłą sadzawką, bliźniaczą do tej. Vestine w towarzystwie mężczyzny. Rozpoznał Emesto.

A potem obraz zniknął a Albert nadal był w Iglicy, tylko, że nie było już Bobby, Callisto i Aleama, nie było postumentu, za to sadzawka zmieniła się w gorące źródło, w którym wygodnie oparta, w obłokach pary, siedziała jasnoskóra nieznajoma o elfiej urodzie.
- Piękna modlitwa. – pochwaliła Alberta - Czy była do mnie? – spojrzała mu w oczy, przekornie, zalotnie, roześmiała się - No tak. Nie do mnie, do niej.
Tym razem zobaczył Vestine w mlecznej mgle, wyraźnie, tak jak pocałunek, który połączył ją z estalijczykiem. Namiętny, piękny, długi. – Oni też się pięknie modlą – jasnowłosa uśmiechnęła się – Oni chyba do mnie.
- Ona oczywiście modli się o ciebie – uśmiechnęła się do Alberta. Wynurzyła z wody, para starannie okrywała jej sylwetkę, chwilami tylko pozwalając się domyślać kształtu. Założyła białą suknię. Za chuda, pomyślał.
- Nie jestem za chuda – powiedziała. Chyba trochę ją zezłościł. Poczuł ukłucie na karku. Wyciągnęła dłoń, zdjęła z niego białego, prawie przezroczystego pająka.
- Tu jesteś. – powiedziała tym razem do stworzenia. Weszło na jej ramię, wyglądało jak drogocenna, dziwaczna broszka.
- Chcesz zobaczyć dalej?
Pokręcił głową. Roześmiała się.
- Wykąp się – zachęciła – to cię wzmocni.
- A to dla ciebie –
pokazała.

Gorąca mgła odsłoniła wskazane miejsce. Tkwił w podłodze. Miecz sir Duncana. Kobieta pogłaskała rękojeść.
- Niełatwo było go zdobyć.
Albert wpatrywał się w ostrze. Nie zauważył, kiedy zaczęła znikać. Rozpływała się we mgle.

- Trochę go poprawiłam. A właściwie poprosiłam kogoś, kto się na tym zna. To elfia runa. Runa siły i odwagi. Nic chaotycznego – śmiała się cały czas – Raczej nic.

***

- I co mam z tobą począć Estalijczyku? Uwierzyłeś, że modlitwa do mnie wyrwie cię z tej szaleńczej iluzji. Zupełnie słusznie zresztą. Ale nie hołdujesz idei, którą utożsamiam. Uważasz, że sprawiedliwość to coś co wymierzane jest samoistnie? Albo, że nic na świecie nie ginie i to co ci odebrano zostanie ci kiedyś oddane?
- Spójrz na nią Estalijczyku. Przyjrzyj się jej dobrze. Jej gładkiej, jak dotykany przez zbyt wielu wielbicieli marmurowy posąg, buzi. Sięga po co chce i kiedy chce. Po kogo chce i kiedy chce. Myślisz, że sięgnie po ciebie? Nie przypomina ci ona kogoś? Powinna. Jak myślisz co on w tej chwili robi? Cierpi za przewinienia? Nie. Ma się bardzo dobrze. Nawet bardzo zważywszy na to, że kobiety którymi się otacza i opium, którym się upaja stanowią dla niego pełnię szczęścia. A ty klęczysz przede mną i drwiąc w duchu z siebie i ze mnie prosisz o pomoc. Mając obok siebie wyłącznie Angelique Bellamy.
- Usłucham twojej prośby Estalijczyku. Natura tego miejsca i tak nie zostawia mi wyboru. Spróbuj jednak wziąć los w swoje ręce. Poczuj wartość tego kim jesteś. To tylko za pierwszym razem budzi wątpliwości. Kto wie, czy jeszcze się nie spotkamy.



- Zabawna jesteś Bobby. A biedny Mauricio tak bardzo starał się by nikomu nie było tu do śmiechu. Wiązałem z nim duże nadzieję, wiesz? Mógł odebrać swoją zapłatę i zniknąć. A tak pewnie spłonie nie długo na jakimś stosie. To cena tego, że uwierzył w coś co nie istnieje. Ale ty Bobby nie jesteś taka. Myślisz praktycznie i wiesz czego chcesz, prawda? W końcu nie trudno sobie wyobrazić poćwiartowane pirackie zwłoki i patrzącego na nie beznamiętnie mężczyznę. Bez dwóch zdań Tom Wind dopiął swego. Ale wiesz kto go do tego skłonił? Pomyśl przez chwilę w kogo najbardziej bodły rejsy spoczywającego teraz na dnie Czarnego Albatrosa. Pamiętasz jego hebanowe żagle? Coś ci zaproponuję. Zrób coś dla mnie, a wydobędę go dla ciebie. Nie pytaj. Tak będzie trudniej i ciekawiej. Powinnaś się niebawem przekonać czego oczekuję.
- Teraz jednak niech Mauricio ma trochę pożytku ze swojej wyobraźni. Twoja modlitwa została wysłuchana dlatego, że w nią wierzyłaś.

Pozornie nic się nie zmieniło. Nadal była noc i burza i nadal znajdowali się w Iglicy. A jednak bez wątpienia nie tej co przed chwilą. Czaroitowa posadzka była tu zwietrzała, a ściany pokruszone zębem czasu. Z sadzawki zostało tylko zagłębienie pokryte zielonkawymi porostami, a po postumencie nie było nawet śladu. Brakowało też Aleama. Za to był cały zostawiony w Belene ekwipunek ich trójki.
Piratka i Estalijczyk powstali niepewnie z klęczek, a Albert przez chwilę miał ochotę na nie upaść. Wieśniacy zostali w tamtej Iglicy...
Po ranach jakie nabyli po tamtej stronie, nie było śladu.
Po chwili wyszli na zewnątrz. Rzęsista morska bryza owiała ich twarze. Wyspa różniła się od tej, na której byli uprzednio. Pozbawiona drzew i pokryta spękanymi jasnymi skałami tylko gdzieniegdzie obrośniętymi kępami szorstkiej trawy, stanowiła charakterystyczny krajobraz okolic miasta Pleven. W odległości paruset kroków na końcu wyspy majaczyły światła w oknach zabudowy wioskowej, oraz widoczna wyraźnie przystań. Wysokie na półtora metra fale co i rusz przykrywały drewniany pomost wrzynający się w dzikie morze. Ruszyli wąską ścieżką w kierunku wioski.

Domostw nie było więcej niż dziesięć. Tylko w paru oknach widać było światła zapalonych w środku lamp olejnych. Pozostawione na ścianach domów rybackie sieci i poukładane sidła nie zostawiały wątpliwości jacy ludzie mieszkali w tych domach. Nie zdążyli jednak zapukać do żadnego gdy w ciemnościach pomiędzy chałupami usłyszeli skierowany do nich szept. Jakaś postać gestykulowała by się szybko zbliżyli. Spojrzeli po sobie oczekując w najgorszym razie jakichś wsiowych łobuzów i podeszli. Bobby pierwsza ujrzała czarne cienie i błyski kling na przybudówce najbliższej chaty. Odruchowo sparowała pierwsze cięcie. Drugie odbił Callisto, a Albert wyciągając miecz silnym kopniakiem odrzucił jednego z napastników w rozmiękłe błoto...
- Bbbbbobby? - postać, która ich wcześniej przywoływała, a teraz sięgnęła po długi kord nagle zatrzymała się, a wraz z nią i inni napastnicy.
Piratka nie była pewna, czy to możliwe, ale dałaby głowę sobie uciąć i ugotować, że go poznaje.
- Śliski?
Mężczyzna zbliżył się, na tyle blisko, że dało się już dokładnie obejrzeć jego rysy.
- Chłop-p-p-paki, to Bbbbobby!
W dodatku się jąkał jak on.
Kordy, szable i kordelasy zostały opuszczone, a reszta napastników powoli wychynęła z zaułka. Zakazane gęby po chwili wykrzywiły brzydkie aczkolwiek bez wątpienia szczere uśmiechy. Każdego lepiej, lub gorzej kojarzyła. Wszyscy chcieli się witać.
- Nnnno, no, b-b-bo jeszcze gawiedź zbudzimy – syknął Śliski – Chodźcie. Mmmmamy tu klitkę p-p-p-po jakiejś ropusze ccssso ją szlag niedawno trafił. Ttttttam pogadamy.

Chałupa niczym się nie różniła od pozostałych, może poza tym, że rozwieszone na ścianach rybackie sieci były stare, podziurawione i zapewne od lat nie nadające się do użytku. Podobnie zresztą jak reszta sprzętu rybackiego łącznie z wywleczoną już dawno rozpadającą się łodzią. Poprzednia lokatorka najwyraźniej nie przepadała za morzem. Teraz w pachnącym tranem wnętrzu w głównej izbie przy małym ogniu paleniska siedziało stłoczonych parunastu chłopa.


Z boku zaś przy zapiecku stała mniszka w szatach Vereny, którą Callisto rozpoznał jako Matyldę, oraz mężczyzna patrzący na nich z pewną dozą zaskoczenia dobrze im znany mężczyzna w sile wieku.
- Szurak! - podbiegła do niego zostawiając w drzwiach Śliskiego, Callisto i resztę piratów.
Sztygar pokręcił głową mrużąc oczy z niedobrym uśmiechem.
- Zupełnie ofiuciałaś dziewczyno – ucieszył się na swój sposób.

Po powitaniu przez resztę pirackiej braci córki zmarłego niedawno Samuela, Szurak wpierw poprosił ich o wyjaśnienie co tu u licha robią we trójkę, a potem zrewanżował się zwięzłą opowieścią o tym jak zebrał tu tych wszystkich ludzi.
- Podprowadziłaś mój kontrakt – rzekł patrząc na nią bez wyrzutu, ale z groźbą kary wymalowaną w ciemnych oczach – Musiałem się skontaktować z radnym osobiście, by go też dostać, bo stwierdził, że mu wszystko jedno kto przyniesie kamyk. Tak czy inaczej, przycisnąłem jednego niziołka z grupy Piskorza by mi wyśpiewał co ta ryba zamierza. Mała menda wygadała się, że do Pleven przyjeżdża jakaś ważna szycha ze świata złodziejskiego Imperium. Tu się mają spotkać z Piskorzem i coś zrobić z kamykiem. Chuj wie co i dlaczego tu więc nie pytajcie. Pewnie przekazać. Ma być nie więcej jak dziewięć, czy dziesięć osób wszystkiego. Te chłopaki, to jak się dowiedziałem, reszta twojej załogi z Albatrosa. Dziewiętnastu bukanierów. Potrzebują kasy, a ja ich szabli. Więc się dogadaliśmy. Tę tutaj – wskazał Matyldę. Kobieta zdawała się mieć sobie za nic mężczyzn i ich zaczepki i wpatrywała się wyłącznie w Callisto – Radny kazał ze sobą wziąć w razie gdyby były jakieś problemy z magią, czy temu podobnym gównem. Na wszelki wypadek. No i to chyba wszystko. Czekamy teraz na Piskorza. Damy mu wejść do Iglicy, bo w terenie zwieje na pewno i zastrzelimy, z tym drugim krętaczem. W końcu do Iglicy jest tylko jedno wejście. W zatoce przy lądzie czekać ma na nas Hiena, jeden z kliprów twojego ojca.
Przerwał uważnie obserwując jej twarz. Nie odezwał się jednak.

Niecałą godzinę później, do izby wbiegł jeden z piratów. Pieski Timoty go zwali.
- Płyną!
By się upewnić, wyszli na zewnątrz w piątkę. Śliski, Albert, Callisto, Bobby i Szurak. Do brzegu mieli zaledwie chwilę, a fakt, że chałupa znajdowała się na uboczu nie wymagał jakiegoś wybitnego chowania się w taką noc. Deszcz lał cały czas, choć z drugiej strony ciężko było powiedzieć, czy woda, którą przemokli, pochodzi z chmur, czy z morza. Skryci za paroma wytaszczonymi na brzeg łodziami z innych chałup, obserwowali kołysaną na wzburzonym morzu dużą szalupę wyposażoną w osadzoną na przedzie latarnię. Callisto ze swoim słabym wzorkiem nie był w stanie dopatrzyć się szczegółów, ale szept Bobby wystarczał mu za informacje. Czterech mężczyzn wiosłowało. Poza tym na łodzi były też dwie kobiety, Dwóch innych mężczyzn i niziołek. Piskorza rozpoznała samodzielnie, a Szurak potwierdził, że niziołek jest kupiony. Pierwszą z kobiet była Luna. Dopiero gdy Albert rozpoznała drugą dziewczynę obok Piskorza, mieli we trójkę ochotę zakląć.
Vestine...

To jednak nie był koniec komplikacji. Gdy grupka zacumowała i wyciągnąwszy szalupę, oddaliła się w kierunku Iglicy, Pieski Timoty przyniósł nowe wieści. Od drugiej strony wyspy wyłoniły się zarysy dwóch statków i pirat głowę dałby sobie uciąć, że to remasańskie fregaty z jakich korzysta flota Pleven.
- Zawsze kurwa pod górę – mruknął Szurak. Woda ściekała po jego ogorzałej rozdrażnionej twarzy. Odwrócił się do piratki i uśmiechnąwszy wyzywająco ściągnął ze łba Śliskiego w ogóle niepasujące do niego czarny trikorn i założył na głowę Bobby - Jak ulał - rzekł mrużąc oczy - jakieś pomysły pani kapitan?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline