Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-02-2010, 20:21   #108
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Coś ci upadło? - zapytał spokojnie, wręcz przyjaźnie.

Czyny kalekie zmienione w rzeczy rosną milczeniem pod niebem płaskiem,
które zgaszone jest trupim blaskiem pod nim stygnącej sprawy człowieczej.
Czyny, spomiędzy których nikt jasny, bo nieświadome za sobą wloką ruchy straszliwe martwej powłoki w strumieniu światła mijanej gwiazdy,
z których najmniejszy ciągnie za sobą ziemię jak krzywdy dojrzałej owoc.
A w uciszonym nagłym namysłem jest jak huczenie rzeki upiorów, na której płynąc jest, jakby wszystkie czyny spadały przezeń toporem.
I milczy w grozie, gdy ciało z niemi ślepe za zbrodnią idzie po ziemi.
Pytanie wyrwało go z zamyślenia. Nie, nie samo pytanie. Mimo gnających przez głowę myśli był czujny, przygotowany na pytania, pozornie niewinne, jak psy zaganiające w matnię. Zaskoczyła go treść. Nie miała żadnego związku z sytuacją w jakiej się znajdywali. Siepacz i...jego ofiara? A może się mylił?

- Cco? Nnie nic...szukam piór gołębia. - odparł udając zamyślenie. Zaskoczenia nie musiał udawać. - Jeśli znajdę pióra, wiedzieć będziemy chociaż, czy wiadomość opuściła zamek.
- Gołębia? - zapytał zdziwiony - Masz na myśli...Wiadomość na pergaminie przekazywaną przez gołębia?!
- Nie wiem, na pergaminie, czy w postaci węzełków. Na pamięć wiadomości ptaka pewnie nie nauczył. - odburknął nie ukrywając złości - Chciałeś, żebym zobaczył. Po co innego byś mnie tu ciągnął? Zobaczyłem. Może nie wszystko i wyraźnie, ale na pewno widziałem gołębia. Znane są mi również przypadki przekazywania wiadomości przez gołębie pocztowe. Może śmierć i wiadomość co były w tym korytarzu są jakoś powiązane?

Miał dosyć przedstawienia, w którym dana mu była rola myszy, a kot szczerząc w szerokim uśmiechu zębiska zabawiał się w najlepsze. Jedynie strach przed śmiercią powstrzymywał go przed gromkim wykrzyknięciem w twarz siepacza: MORDERCO! Był w matni. Nie tu, w tym odludnym korytarzu. Cały przeklęty zamek okazał się zabójczą pułapką. A jednak pułapka, jaka by nie była, zastawiana jest zawsze w jakimś celu. Żywił nadzieję, że z potrzasku korytarza już się wykaraskał, że przekonał morderce iż jego sekret jest bezpieczny. Jednak jak wydostać się z matni zamku. A zamek, był o tym przekonany, był więzieniem. Więzieniem w którym przemykający chyłkiem ciemnymi galeriami skrytobójca wydaje rozkazy straży, a więźniowie mają status posiadających prawo do wygód czcigodnych gości.
Opanował emocję i drżenie rąk. Po kolei, Jaczemir, po kolei. Najpierw wyjść cało z tego korytarza. Potem zapewnić sobie bezpieczeństwo ze strony tego łajdaka. A potem...potem się zobaczy.

Vautrin nie stracił zimnej krwi. Patrzył spokojnie i chłodno.

- Przysiągłbym, że zaraz po ujrzeniu wizji, czy czym to było...- powiedział powoli - ...mówiłeś o literach, których nie dało się odczytać...Dlatego pytałem o pergamin. Liter na węzełkach jakoś nie potrafię sobie wyobrazić...

Odwrócił wzrok i podszedł do najbliższego okna. Jaczemir ujrzał, jak dłonie wyjmują skoble i mocują się z otwarciami. Po chwili z dużo większą mocą zahuczała ulewa a szaty obu mężczyzn zafurgotały na wichrze, który wtargnął do korytarza i zaraz wypełnił zamkowe czeluście świstem i niepokojącym wyciem. Vautrin stanął dokładnie na tle otwartej przestrzeni okna, plecami do Jaczemira, trzymając się framug, chwiejąc się nieco pod naporem szalejącego wiatru. Niebo nad zamkiem przecinały błyskawice, a ten mężczyzna stawał na samej krawędzi okna, chlustany deszczem, jak gdyby chciał ściągnąć ku sobie pioruny...Milczał, albo też w tym hałasie nie dało się usłyszeć jego słów...

Starzec był dokładnie dwa kroki za jego plecami. Nawet tutaj czuł na twarzy deszczową wodę, którą wdmuchiwał do środka zamku wiatr szarpiący jego szaty. Tamten stał, znieruchomiały niczym posąg...

Mówiłem o literach?! Ze zgrozą uświadomił sobie w jak opłakanym stanie znajduje się jego umysł. Przecież był pewien, że kontroluje każde wypowiedziane słowo i wykonany gest. Mówił o jakichś literach nie dalej jak małą klepsydrę temu, i nie pamiętał tego! To zamek, to na pewno ten przeklęty zamek tak mieszał umysł. Zimna bryza wyrwała go z zamyślenia, jak ze snu. Wzrok zarejestrował mężczyznę stojącego w oknie. Tym samym, z którego wyrzucił ciało tamtego człowieka. Morderca! Wystarczyło pchnąć, silnie natrzeć ciałem, by morderca skończył jak swoja ofiara. I co dalej? Stanęło przed oczami wyobraźni wspomnienie. Lęk, ból, rozpacz i męka. Tortury.

- Cofnij się panie, bo posadzka śliska i jeśliś dziś u Bogów w niełasce, skończysz jako tamten nieszczęśnik.

Stał jeszcze dłuższą chwilę, a może w huku ulewy i grzmotów nie słyszał słów Jaczemira...W końcu jednak, z pewnym momencie cofnął się i jednym ruchem zatrzasnął okiennice, zawierając skoble. Zrobiło się ciszej...Dopiero wtedy Jaczemir znowu popatrzył w jego twarz...i zapomniał o gołębich piórach.

- Tak...- powiedział zmienionym tonem, jak gdyby odgradzając się od tamtej części rozmowy - Bogowie bywają kapryśni...Nie powinniśmy im dawać okazji do gniewu...Czasem jeden nierozważny krok może przekreślić wszystko...

Ujął pochodnię, którą wcześniej włożył do przerdzewiałego dawno uchwytu i ruszył powolnym krokiem w kierunku zejścia.

- Wracajmy...Zgłodniałem...

Żył.


Otrzeć się o śmierć. Patrzeć kostusze w oczy i czekać na cios. Wiele razy zaglądała mu w twarz i szczerzyła zęby w uśmiechu. I odchodziła, jakby upewniwszy się co słychać u starego druga. Jak dziś. Nieruchomy, podobny do kukły siedział na ławie w swej izbie. Koszula parowała na ciele targanym gasnącą gorączką. Za drzwiami litry wody lały się strugami po dziedzińcu i wdzierały w szpary drzwi, do piwnic i niżej położonych pomieszczeń. Przewalały się po niebie gromy. Jak wtedy, w Opoliu...
...Baby zajadle kłuciły się i przekrzykiwały na wzajem, dzieci płakały, a zgromadzeni w alkierzu przepastnej gospody mężczyźni przy piwie i gorzałce głośno zadawali sobie wciąż to samo pytanie: Szto diełat? Miejscowi chłopi, miejskie ciury, kozacy, nawet trochę szlachty, jak on wszyscy uciekinierzy. Bezładna masa kolorowego bydła uchodzącego przed rzezią.
Opuszczeni przez wojsko, pozostawieni przez wodzów, osieroceni przez Bogów. Grzmoty przetaczały się po niebie, przy wtórze okazjonalnych modłów do Tora. Sto dni wojny. Dwa dekadnie, jak wraz z tysiącami podobnych opuścił stolicę. Sześć dni, od kiedy ostatni raz widział regularne kislevskie wojsko. Bo nie liczył band maruderów, które jak grzyby po deszczu namnożyły się na bezdrożach i gościńcach, i z równym okrucieństwem traktowały co śmielsze zagony zielonych, jak i słabiej uzbrojone kolumny uciekinierów.
Szto diełat? - po raz nie wiadomo który zadawał sobie pytanie. Puki co droga wszystkim wypadała na południe. Nad granicę z Ostermarkiem. Ale dalej co? Pieniędzy już brakowało, skromny, w pośpiechu pakowany dobytek co dnia topniał tracony w wyniku przepraw przez błota Szirokowo Lesa, wymiennego handlu i zwykłego złodzejstwa. Nawet Bukała, wierny sługa i nieoceniony towarzysz do szklanki, ten wieczny lekkoduch siedział ponury i struty.
- Bić się trza! Nie uchodzić jako sobaka z podkulonym chwostem! - doleciało głośniejsze wyznanie z alkierza.
Bić się. Bronić. Ale czego? Z ojcowizny tam, na Zapraażu zostało morze popiołów. Bliskich opłakał dawno. Okop Gierojew spalony do gruntu, Bolgasgrad, Szack, Kobryń splądrowane, żeby nie wspominać losu Praag. I żeby wspomnieć tylko większe miasta. A to tylko wieści sprzed ewakuacji stolicy, pewne. Dwór carski ewakuowany nawet nie wiadomo gdzie. Czego bronić? Utracił wszystko. Ród, włości, pozycję. Bliad!
W dwa lata potem śmiałby się do rozpuku, gdyby przypomniał sobie jak niewiele wtedy stracił, i gdyby potrafił się śmiać.
Zatopiony w myślach nie zauważył wejścia strażnika do izby, którą zajmował.

- Zbieraj się...e... Jaczemir. Mości Voutrin na wieczerzę zaprasza.

Szlag by trafił! Zaklął w duchu i zaraz zląkł się swych słów, bo w obecnych okolicznościach było to bardzo możliwe. Burza nad zamkiem szalała od kilku godzin, jakby celowo biorąc go sobie za cel.Najpierw oko w oko z mordercą, a teraz to. Voutrin, owiany złą sławą i tajemnicą sam Voutrin. Ten, którego imię Arwid Daree wypowiadał zciszonym głosem, a który jeszcze zanim pierwszy raz spojrzał Jaczemirowi w oczy, napawał go lękiem.
Wieczerza. Słowo obudziło wściekły głód. Jednak była w tej beznadziejnej sytuacji jakaś pogodna nuta. Przynajmniej będzie okazja się najeść.

Drugi już raz tego samego dnia piął się po schodach na szczyt wieży. Kiedyś, jeszcze jakie dziesięć lat temu zasapał by się jeno. Teraz dotarłszy na szczyt dyszał ciężko a skronie pulsowały żywym ogniem. Gestem powstrzymał żołnierzy wartujących przed drzwiami. Odpoczywał. Chciał wejść przygotowany i wyprostowany. Za tymi drzwiami znajdował się przecież na ścianie obraz, na którym nieznany mistrz namalował łeb Amishuruka. Spodziewał się szoku. Jeszcze zanim przekroczył próg sali spotkań przez głowę przelatywały rozbłyski wspomnień. Zęby. Krzyk. Cios. Ból. Śmiech. Mlask rwanych ścięgien. Wycie. Ubroczony we krwi pysk. Walczył z natrętami. Spychał je w niepamięć, w ciemne studnie zapomnienia. Chciał mieć jasny umysł. Zwłaszcza teraz, podczas spotkania z kimś takim, jak Voutrin. Pilnujący wejścia straże zerkali po sobie gdy on drżąc na całym ciele odpędzał demony przeszłości.
Był gotów. Drzwi otworzyły się przed nim, a w nozdrza uderzyły zapachy stołu.
W jednej chwili jak bańka mydlana prysła cała pewność siebie, kiedy ujrzał, jak pogrążeni w cichej rozmowie za stołem siedzieli Arwid Daree i Lisolette, a na miejscu gospodarza On.
 
Bogdan jest offline