Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-02-2010, 15:09   #74
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Era z ciężkim westchnieniem odłożyła kolejną elektroniczną kartę pacjenta. Niestety tylko po to by usłużny MD wręczył jej następna, tym razem opatrzoną jedynie numerem klona. Zajrzała do odręcznych notatek które kazała prowadzić przed każda operacją. Sanitariusz jednym zdaniem zapisywali z czym pacjent trafiał na stół.
„Szrapnelowa rana podbrzusza, krwawienie z wątroby, odłamki w pobliżu żyły wrotnej.”
Jęknęła. Takich miała przynajmniej ze trzech na stole. Skąd niby miała pamiętać który to? Jakie leki dostał? Ile był pod narkozą? Czy wystąpiły powikłania?
Wszystko to należało umieścić w karcie w celu usprawnienia dalszego leczenia. Zapisy powinny być uzupełniane na bieżąco. Niestety w czasie paleozabiegów nie bardzo mieli kiedy i na czym notować takich rzeczy. Musieli to teraz nadrobić.
Miała ochotę się napić. Najlepiej jakiegoś mdłego wina pasującego smakiem do zajęcia. Ot tak żeby pożegnać możliwość odpoczynku na najbliższe Moc wie ile dni. Po rozpisaniu grafiku dyżurów teoretycznie miała kilka wolnych godzin. W praktyce tyle jeszcze było do zrobienia, że nie bardzo wiedziała w co ręce włożyć.
Spojrzała na siedzącego przy stole kapitana dowodzącego kompanią medyczną któremu przypadło chwalebne zadanie uzupełniania kart lżej rannych pacjentów. Właśnie odłożył kolejną kartę, bez mrugnięcia okiem wciął od droida następną. Sprawdził numer, przez chwile oglądał pod różnymi kątami kartkę z zapasikami sanitariuszy tak jakby usiłował odszyfrować manuskrypt nie bazgroły podwładnego, po czym zabrał się za wypełnianie.
Wyraz pełnego powagi skupienia sprawił, że uśmiechnęła się delikatnie.
Wiedziała, że klony będą odważne, wytrwałe i opanowane. Bez wahania pójdą w bój w pogardzie mając rakiety, wystarały, czołgi i inną śmiercionośną broń. Ale żeby brać na klatę papierologie? Tu jej zaimponował.
- Twardy zawodnik z pana kapitanie. – stwierdziła. - Normalnie jak z durastali.
Klon spojrzał na nią nie kryjąc zdziwienia.
- Dziękuje sir. – odparł niepewnie jakby nie bardzo wiedząc co zrobić w takiej sytuacji.
- Proszę się nie spinać. Chce tylko powiedzieć, że włożył pan w ten szpital znacznie więcej roboty niż ja. Wątpię by to miejsce miałoby ręce i nogi bez pana. Chce by pan wiedział, że to doceniam – powiedziała patrząc w ciemne oczy klona, wydawał się zmieszany.
Odwalił z tobą kawał dobrej roboty Ero D'an a ty nawet nie pamiętasz jak się nazywa. Skaranie z tymi numerami. Zganiła się w duchu.
- Wykonuje tylko swoje obowiązki sir.
- Owszem. Ale to nie znaczy, że kilka słów uznania się panu nie należy.
Przyglądała się twarzy identycznej z setkami oblicz które od kilku dni oglądała. Jak łatwo mogli zaginąć w tłumie. Zapomniani. Ot kolejny numerek na liście. Przecież sama nie pamiętała już tych których operowała. A co dopiero takich którzy padli gdzieś obok w boju. Zasługiwali na coś więcej.
Durastal.
- Dur. Tak, to będzie pasowało. Podoba się panu? – spytała śledząc zdziwienie któremu nie dała czasu zniknąć z twarzy klona.
- Nie rozumiem co ma...?
- To imię dla pana. Jeśli pan je zechce.
Nie zdążył odpowiedzieć. W korytarzu zabrzmiały prędkie kroki.
Era spięła się w sobie. Bieganina w szpitalu rzadko oznaczała coś dobrego. Nagły przypadek?
Gdy zobaczyła twarz Helia poczuła jak w żołądku zalega jej ciężki kamień. Gdyby chodziło o wieści ze szpitala przybiegłby jakiś sanitariusz. BH-8426 musiał przyjść wprost ze sztabu. A to oznaczało że....
- Sir, dostaliśmy wiadomość o zbliżającym się transporcie dwójki rannych. Nadlatują z północnego zachodu. Ze strony wzgórza.
Odetchnęła głębiej. To wcale nie musiał być Tamir ale prawdopodobieństwo było duże. Dwóch to zbyt mało rannych jak na większą akcję. Jeśli atakowali małą grupą z zaskoczenia na tylu rannych mogło się skończyć. Tak to pewnie byli oni.
Zerwała się na równe nogi.
- Dziękuje Helio, Dur dokończę to później.
Wypadła z pokoju na tyle szybko na ile pozwalało jej zbite kolano kierując się prosto do pokoju dyżurnego.
Kapitan chirurgów przeglądał właśnie jakieś procedury w datapadzie gdy otworzyła gwałtownie drzwi.
- Wiozą dwóch rannych, zbieraj sprzęt. Idziemy na lądowisko.
Po tych słowach odwróciła się i ruszyła do wyjścia. Chciała zobaczyć Tamira, przekonać się, że pomoc dotarła na czas, że coś reszcie poszło jak trzeba.
Rozpędzona otworzyła drzwi wejściowe i... po chwili wylądowała na ziemi czując jak jej czoło promieniuje bólem.
Zaklęła cicho.
- Nic się pani nie stało sir? – zatroskany głos klona rozległ się ponad jej głową.
Twarz Ery wykrzywił bolesny uśmiech, wciąż trudno jej było zachować powagę gdy używali słowa „sir” i „pani” w jednym zdaniu.
- JH-9631, rozumiem, że jak człowiek nie patrzy gdzie idzie, albo w ogóle odcina się od otoczenia to zdarzają mu się rożne dziwne wypadki. I naprawdę pana za to nie winię. Ale proszę mi wyjaśnić czemu pan gdy obrywam w tym obozie guza pan akurat jest w pobliżu?
- Nie wiem sir. – klon wyciągnął rękę by pomóc jej wstać.
- Słowo daję, czuje się jakbym rozłożyła obóz obok legowiska smoka Krayt, trzeba uważać na każdy krok.Era otrzepała spodnie, obrzucając uważnym spojrzeniem odział obładowanych żelastwem klonów które kapitan akurat przeprowadzał obok szpitala. No tak rozstawianie wieżyczek. Czy to właśnie na taką skrzynie wpadła, wybiegając ze szpitala jak głupia?
- Wtedy powinna pani raczej uciekać – odparł. Uśmiechnęła się.
- Niech pan kapitan nie kusi. – westchnęła. Ile by dala że być jak najdalej od tej przeklętej wojny. Skoro po dwóch dniach miała serdecznie dość strzelaniny co będzie dalej?
Spojrzała na klona stojącego tuż obok. Podziwiała to jak dobrze znosili te warunki. Twardzi, nieustępliwi, niebezpieczni. Jak smoki.
- Krayt. Tak to chyba lepsze przezwisko dla pana niż pocisk samonaprowadzajacy.
JH-9631 nie wydawał się być aż tak zdziwiony jak Dur. Może Helio podzielił się z nim tym co od niej usłyszał o imionach. Nie miała pojęcia o czym rozmawiali między sobą. Czy w ogóle wspominali wtedy o niej? Co tak naprawdę myśleli?
- Zgadzam się z panią sir. - gdy wypowiadał te słowa na niebie ponad jego głową pojawiła się kanonierka. Za plecami Ery otworzyły się drzwi, stanął w nich kapitan chirurgów razem ze sprzętem i dwójką sanitariuszy.
- Ciesze się Krayt. A teraz wybacz robota czeka. Tylko nie waż się rozstawiać mi tej wieżyczki tuż pod szpitalem. To będzie pierwsza rzecz jaką ostrzelają gdy nas zaatakują.
- Tak sir. – usłyszała jeszcze odchodząc w stronę lądowiska.

***

Caprice usiadła obok uporczywie wlepiającej wzrok w datapad uczennicy. Na ekranie leniwie przelatywały robaczki notatek z anatomii. Nie pytając o pozwolenie twi'lekanka nacisnęła kilka przycisków przewijając do tego co widniało na ekranie zanim Era w popłochu przełączyła widok słysząc zbliżającą się mistrzynię.
Ekran rozbłysł po czym wybrzuszył się ku górze okazując holoportret młodej pary. Ciemnowłosego padawana i białej jak śnieg wojowniczki na chwile po tym jak związali swoje swoje życie i śmierć w świętym rytuale.
- Dałam ci to zdjęcie po to żebyś na nie patrzyła. To nie jest powód do wstydu. – stwierdziła nietypowo łagodnym dla siebie tonem.
- To niezgodne z zasadami. Nie powinnam o nich wiedzieć. Nie powinni byli się pobrać. – stwierdziła dziewczyna zatrzaskując gwałtownie datapad. Obraz zamigotał i zgasł.
- A czemuż to nagle fakt, że dwie kochające się osoby biorą ślub a dziecko pamięta swoich rodziców jest straszną patologią? – twi'lekanka zamachała filuternie lekku, jej zielone oczy lśniły wesoło.
- Rada...
- Rada nie ma w tej galaktyce monopolu na mądrość, nie jest wszechwiedząca a o rozumieniu pewnych rzeczy lepiej nawet nie wspomnę. Zresztą twój ojciec nic wbrew nim nie zrobił. Kazali mu wybrać więc wybrał i tyle. A ty masz prawo wiedzieć kim jesteś.
Era milczała przez chwilę, nerwowo bawiąc się padawańskim warkoczykiem.
- Jak sądzisz czy gdyby nie musiał wybierać... gdyby mógł mieć rodzinę i być Jedi żyliby teraz? Zakon mógłby ich wspomóc w walce z wrogami.
Caprice spoważniała.
- Tego nigdy się nie dowiemy. To nie rada zabiła twoich rodziców. Śmierci nie sprowadził ślub ani twoje narodziny. To była wroga politycznie grupa echani którym autorytet E'lsu przeszkadzał w podporządkowaniu sobie jej wojsk. To oni są tutaj winni – powiedziała Mistrzyni. - A twój ojciec musiał wybrać z jednego prostego powodu. W życiu nie można mieć wszystkiego.
Era zacisnęła dłonie. Tak było zawsze, gdy Caprice dla odmiany popierała zdanie Rady jej uczennica musiała być przeciwna, jakby nie potrafiły mieć wspólnego zdania w żadnej ważnej sprawie.
- Nie mówię o mieniu wszystkiego ale... – oczy dziewczyny roziskrzyły się, srebrne błyszczało jak lud w słońcu, ciemne przypominało nocne niebo. - Jesteśmy Jedi, mamy śmiało przeciwstawiać się złu, niesprawiedliwości i przemocy. Nie obawiamy się piratów, morderców czy bandytów. A gdy stajemy naprzeciw miłości, pożądaniu i bliskości każe się nam uciekać gdzie pieprz rośnie. Mamy się bać własnych uczuć? Czy to nie jest żałosne?
Caprice uśmiechniętą się.
- Stać twarzą w twarz z własnymi uczuciami to wcale nie jest taka prosta sprawa. A zakaz związków to jedno z ważniejszych praw zakonu.
- Dlaczego?
- Powiedz mi co jest najważniejsze w życiu Jedi
- Służba. – odparła bez chwili wahania Era.
- No właśnie. Obowiązek który masz zapisany głęboko w sercu. Pomoc słabszym, obrona pokrzywdzonych i niewinnych. To jest istota życia każdego z nas. Służba jest wszystkim i musisz być gotowa dla niej poświecić wszystko, każda rzecz stojąca na drodze wypełnianiu obowiązków musi zostać usunięta – pouczyła Caprice. - Miłość zbyt często wchodzi tutaj w pardę. Gdyby Jedi mieli rodziny ich bliscy mogliby zostać użyci przeciw nim jako karta przetargowa. Twój ojciec nie mógł mieć jednocześnie rodziny i należeć do zakonu gdyż w sytuacji kryzysowej nie umiałby poświecić twojej matki i ciebie w imię swojej służby.
- Czyli gdyby Jedi pamiętałby że obowiązek zawsze ma pierwszeństwo mógłby mieć bliskich? – spytała dziewczyna w zamyśleniu.
- To zbyt trudne by ktokolwiek mógł temu podołać i zbyt okrutne w sytuacji gdy los powie „sprawdzam”.
- Ale możliwe?
- Wszystko jest możliwe.

***

Gdy wypadła z gabinetu zabiegowego serce łomotało jej w piersi jak szalone. Przeszła przez korytarz na miękkich kolanach i oparła się plecami o ścianę. Wciąż cała się trzęsła. Wargi ją paliły, gdzieś na nich powoli gasł smak ust Tamira.
Usiadła kryjąc twarz w dłoniach
Czy ja do reszty zgłupiałam? Co ja właściwe zrobiłam? Pytała siebie samą. A już myślała, że ma to za sobą. Że po trudnym okresie dorastania przetłumaczyła swoim hormonom że nic z tego.
Co się nagle zmieniło? I dlaczego teraz gdy tyle innych rzeczy ją przytłaczało?
Nawet nie miała z czym tego uczucia porównać. Owszem umiała dostrzec i docenić urodę oraz intelekt. Rozmawiając z przystojnymi mężczyznami wiedziała, że są atrakcyjni ale nigdy jeszcze nie czuła tego tak głęboko w sobie. Przepaść pomiędzy doznaniami była potworna.
I to wszystko wybuchło tak nagle.
Na początku po prostu dowcipkowali. W tym nie było nic niezwykłego, zawsze starała się żartować z pacjentami, rozluźnieni lepiej reagowali na zbiegi. Potem go przytuliła. Czy wtedy już coś się stało? Nie, było jeszcze względnie normalnie, zgodnie z zasadami. Pamiętała własne emocje i była pewna że były całkowicie niewinne.
A potem gdy na siebie spojrzeli...
Jakby dostała między oczy z blastera.
Samo wspomnienie sprawiło że poczuła kojące ciepło.
„Mamy się bać własnych uczuć? Czy to nie jest żałosne?” Tak właśnie powiedziała kiedyś Caprice. Cóż w takim razie była żałosna ponieważ się bała.
- Nie ma emocji, jest spokój... Nie ma pasji, jest pogoda ducha. – wyszeptała po czym na chwilę zamarła.
Jaki spokój, jaka pogoda ducha? Przez ostatnie dwa dni była tylko, śmierć, chaos, niepewność i usilne robienie dobrej miny do złej gry. Najbliższa spokoju i pogody ducha była przed chwilą w ramionach Tamira. I czuła, że ich bliskość była dobra. Czemu miałaby się czuć winna?
Ponieważ to uniemożliwiło ci wykonywanie obowiązków. Upomniał głos rozsądku. Teraz się pojawił. Rychło w czas nie ma co.
Ale miał rację. Nie była w stanie wykonywać swoich obowiązków i to już stanowiło problem. Musiała oddać pacjenta niepewna jak się zachowa, czy zdoła poprawnie wykonać stosunkowo prosty zabieg. Takie zachowanie nie miało racji bytu. Nie mogło się powtórzyć. Nigdy.
Czy na przyszłość umiałaby zapanować nad takimi emocjami? Robić swoje pomimo silnych uczuć.
Przyszłość. Chwilowo nie umiała się jeszcze zmierzyć z decyzją co z nią zrobić.
Już spokojniejsza podniosła się by spełnić złożoną obietnicę.
Shiviego, Elomina którego przywieziono razem z Tamirem znalazła w skrzydle dla lżej rannych. Leżał pod kroplówką w jednym rzędzie z unieruchomionymi klonami. Ciepłe jedzenie i koc zdawały się dobrze mu służyć.
- Witaj – uśmiechnęła się podchodząc do jego łóżka. Odruchowo zajrzała do karty. Kilka zadrapań, wycieńczenie i odwodnienie. Nie tak źle w porównaniu z Zabrakiem.
- Witam proszę pani. Jak się czuje Tamir? – spytał obcy.
- Już trochę lepiej, niedługo trafi do bacty. Prosił żeby do ciebie zajrzeć. Potrzebujesz czegoś? – odparła przysadzając na oparciu łózka.
- Nie proszę pani... – Elomin rozejrzał się po pomieszczeniu, zdawał się mieć to co akurat było mu niezbędne.
- Era. Ty jesteś Shivi prawda? Chcesz żebyśmy kogoś zawiadomili o tym, że tu jesteś?
- To teren droidów, nie bardzo jest jak.
Skinęła głową. No tak to poważnie utrudniało ewentualne kontakty z rodziną czy ludem Elomina.
- Mam nadzieję, ze to lokum bardziej ci się spodoba niż to poprzednie. towarzystwo jest mniej.. blaszane. – zagadnęła uśmiechając się.
- Tutaj przynajmniej nie biją.
- Tylko kucharza jeśli źle doprawi gulasz. – nie rezygnowała z podniesienia go na duchu. - Az tak źle was tam traktowali?
- Jak to droidy, widziała pani Tamira, nie zadali mu nawet jednego pytania.
Coś w niej skurczyło się boleśnie. To przez co musieli przejść obaj więźniowie było nie w porządku. Ta woja była nie w porządku. Czy mogli coś zrobić by to ukrócić?
- Jeśli nie sprawi ci to problemu opowiedz mi więcej, proszę? – poprosiła siadając przy łóżku.

***

Jared poprawił jej humor, jego lekkie nastawienie i styl bycia który w znacznym stopniu pokrywał się z jej własnym było ożywcze, niebagatelną rolę odegrała w tym także jego w whiskey. Mimo to Era miała żal do siebie o picie. Owszem nie miała aktualnie dyżuru, zaczynała go dokładnie za osiem godzin. Jednak zawsze mogła zostać wezwana. I choć daleko jej było do upicia się, ba czuła się znacznie trzeźwiej niż po tym co zaszło w pokoju zabiegowym miała wyrzuty sumienia.
Jedi powinien stawiać czoło problemom nie zalewać je alkoholem.
Gdyby poszła do sztabu i chuchnęła „Słoneczku” oddechem wprost po whiskey raport do Koty poleciałby pewnie z prędkością nadświetlną. Co gorsza Komandor miałby świętą racje wysyłając go i żal mogłaby mieć tylko do siebie.
Solennie obiecując sobie odstawić napoje wyskokowe do czasu zakończenia operacji wojskowych wróciła do szpitala po swoje rzeczy i postanowiła się odświeżyć.
Przechodząc koło gabinetu zabiegowego zatrzymała się na chwilę.
Tamir był rozlegle ranny, zapewne zabieg jeszcze trwał. Mogłaby tam wejść na chwilę... sprawdzić czy wszystko w porządku... powiedzieć coś... choć go zobaczyć...
Wystarczyło otworzyć drzwi.
Nagle stwierdziła, że znów drży.
Żaden mężczyzna nie wywoływał w niej dotąd takich emocji. Owszem był ten epizod gdy na przełomie trzynastego i czternastego roku życia. Uważała wtedy że poprzedni padawan Caprice Shoo Devooran, który już jako samodzielny rycerz towarzyszył im na kilku misjach to mężczyzna idealny. Ale przy tym co teraz czuła na samą myśl o Tamirze to było jak porównywanie plastikowego noża do miecza świetlnego. Kształt przy dużej dozie dobrej woli analogiczny ale skala kosmicznie odległa.
Złapała się na tym że liczy uderzenia serca wpatrzona w drzwi. Gwałtownie potrząsnęła głową i ruszyła korytarzem.
Pójdzie do sztabu i sprawdzi czy nie maja tam dla niej jakiejś roboty. Ale najpierw prysznic. Najlepiej taki długi i lodowaty.
 
Lirymoor jest offline