Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-02-2010, 15:34   #25
Ouzaru
 
Ouzaru's Avatar
 
Reputacja: 1 Ouzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumnyOuzaru ma z czego być dumny

Noc przywitała ich nowymi pytaniami i brakiem jakichkolwiek odpowiedzi, a także coraz większym mrozem i sypiącym śniegiem. Póki co, każdy z nich podążył w swoją stronę, jednak dobrze wiedzieli, że prędzej czy później, i tak przyjdzie im się spotkać z przeznaczeniem…

* * *

Po skończonej wizycie u Travisa, Robert pojechał prosto do hotelu – jak na dziś, wrażeń było dostatecznie dużo i należało w końcu odpocząć. Zapłacił taksówkarzowi (tym razem nie miał do czynienia z rąbniętym Chinolem, tylko z jakimś spasionym Czarnuchem bez zębów), po czym zniknął za drzwiami swojego nowego pokoju o najwyższych standardach.


Ludzie z recepcji twierdzili, że to apartament królewski, choć Robertowi kojarzył się raczej z Kurewskim. Jakiś śmieszny, zabytkowy telewizorek, który chyba był tutaj tylko jako element wystroju, do tego jakiś kominek w którym pełgały sztuczne płomienie. Wszystko ubrane w oczodajne, purpurowe barwy. Wiedział, że nie zostanie tu z pewnością na długo. Na małym stoliku czekała jednak otwarta butelka Chianti Colli Senesi Riserva Torii, jednego z najlepszych włoskich win, a obok niej lampka wypełniona do połowy ciemnym płynem. Widać było, że ktoś się postarał.

Fixer wziął dwa niewielkie łyki rozpływając się w wyrazistym aromacie, po czym uwalił na łóżko próbując poukładać w głowie atrakcje dzisiejszego dnia i zastanowić się nad niedaleką przyszłością. Niezbyt długo się nad nią zastanawiał, gdy usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Zerwał się z łóżka chwytając za broń i podszedł do nich. Na trzy otworzył drzwi wystawiając lufę za próg. Jakież było jego zdziwienie, gdy zimna broń dotykała policzka pięknej, świetnie ubranej kobiety po trzydziestce.


- To tak pan wita kogoś, kto przychodzi po pomoc? – zapytała blondynka gniewnie marszcząc brwi. Widać nie była zbyt zadowolona z tego, że jakiś facet przykłada jej spluwę do twarzy. – Wpuści mnie pan, czy będziemy tak stać przez całą noc? I niech pan łaskawie zabierze tę broń ode mnie, nie lubię jak się do mnie celuje.

* * *

Mike opuścił mieszkanie Travisa, kierując się do pierwszego lepszego baru – musiał się napić i przemyśleć parę spraw. Nagle jednak zadzwoniła komórka, a gdy spojrzał na wyświetlacz, tym razem „Mazursky, ty chuju” nie poprawiło mu nastroju. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie zignorować połączenia, w końcu był już po pracy, ale potem ten idiota by mu napierdalał za uszami, że nie odbiera jak do niego dzwoni, więc Mike wolał mieć już tę rozmowę za sobą.
- Taaak, szefie? – zapytał grobowym tonem.
- Mam dla ciebie kolejne zlecenie. Bardzo ważne i delikatne. Przyjedź do mnie to obgadamy szczegóły.
- Ale już jestem po pracy i…
- Przyjeżdżaj, kurwa, bo ci obetnę wypłatę za następny miesiąc! – Mike usłyszał ostry ton Mazursky’ego. – To sprawa najwyższej wagi, takiemu klientowi nie pozwala się czekać. Widzę cię w ciągu godziny i chuj mnie obchodzi, że jesteś po pracy!
Mike chciał coś dodać, ale szef rozłączył się. Syknął tylko na głos:
- Mazursky, ty chuju!

* * *

Minęło jakieś pół godziny, gdy reszta ekipy rozeszła się do domów, gdy Travis usłyszał charakterystyczny dźwięk domofonu. Detektyw zerknął na wyświetlacz i przeklął w myślach. Akurat takiego gościa się tutaj nie spodziewał.


Travis otworzył drzwi, widząc przed sobą paskudną gębę tego sprzedawczyka Gibsona. Sądząc po tym, jak marszczył wielki jak spuchnięty ziemniak ryj, nie miał zbyt przyjaznych zamiarów. W dodatku ilekroć się widzieli, ciągle wpieprzał te czerwone lizaki, co działało Grady’emu na nerwy.

- Nadal próbujesz rzucić palenie? – zapytał Travis. – Widzę, że się spasłeś jak świnia. Dobrze ci się żyje na garnuszku Ann.
- Tobie też by się mogło dobrze żyć, gdybyś nie był skończonym idiotą.
- Nie jestem sprzedajną dziwką jak ty.
- Czyżby? Jesteś czymś gorszym. Gnidą… a wiesz co się robi z gnidami, Grady!
- Po co tu przyszedłeś, chuju?
- Może byś mnie najpierw wpuścił, chuju! – rzucił Gibson cmokając lizaka. Widać było, że komendant chicagowskiej policji nie zamierza odpuścić.

* * *

Lance wsiadł do służbowego Maybacha i postanowił jechać do domu. Wrażeń ostatnimi czasy miał aż nadto, poza tym jutro wstaje normalnie do pracy i musiał być rześki. Nie niepokojony dotarł do swego apartamentu i mimo że był w nim zupełnie sam, czuł ulgę i dziwną otuchę. Nadal jednak myśl o śmierci Melissy nie dawała mu spokoju. Czy on będzie następny? A może to był przypadek? Nie, przecież w Old Chicago nic nie dzieje się przypadkiem. Zastanawiał się, jak przekaże jutro tę wiadomość swojej szefowej, która przecież była z Melissą bardzo blisko… zżyta.

Wziął szybki prysznic, zjadł pożywną kolację i już miał kłaść się do łóżka, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Napatrzył się, jak to robi Grady, więc sam chwycił za broń i podszedł do wyświetlacza przy drzwiach. Odetchnął z ulgą, widząc jego kolegę z Cytadeli – Richarda. Po chwili wpuścił go do środka.

- Co ty tu robisz, Rick? – zapytał Vicious.
- Przysyła mnie Pani Prezydent. – odezwał się tyczkowaty mężczyzna w idealnie skrojonym, ciemnym garniturze. – Stwierdziła, że ostatnimi czasy dużo pracujesz i jesteś zmęczony, więc w dowód uznania za wkład w rozwój firmy, przysyła te oto dwie młode damy, które dotrzymają ci dzisiejszej nocy towarzystwa. – po tych słowach do pomieszczenia weszły dwie piękne, eleganckie, młode dziewczyny.


- Pieniędzmi się nie przejmuj, wszystko na koszt firmy. – uśmiechnął się Rick, po czym sięgnął do wewnętrznej kieszeni garniaka i wyciągnął kopertę wręczając ją Lance’owi. – A to coś ekstra na jakieś małe wydatki. Masz trzy dni wolnego, więc korzystaj – szefowa powiedziała, ŻE NIE CHCE CIĘ WIDZIEĆ w firmie, póki nie wypoczniesz. – Rick zaakcentował kilka ważnych słów.

* * *

Hash wracał do domu metrem, którego miał dość jak na dzisiejszy wieczór. Wiedział, że po zmroku tym środkiem komunikacji jeżdżą różne typy, ale podpity koleś udający Michaela Jacksona przeszedł sam siebie i „Płotek”, jak nazywał go Travis, miał ochotę wysiąść kilka przystanków wcześniej. Chyba jedynie pogarszająca się z każdą chwilą pogoda sprawiła, że tego nie zrobił. Gdy dojechał do celu swej podróży, nadal miał w głowie utwór ‘Black or White’, który śpiewał przez całą drogę podpity typek, udający Króla Popu z zamierzchłych lat 90-tych.

Śnieg sypał nieprzerwanie, a północny wiatr wpełzał pod okrycie przywołując nieprzyjemne uczucie zimna. Gdy Hash miał zamiar zniknąć w klatce schodowej prowadzącej do jego mieszkania, od strony śmietnika usłyszał skrzypiący śnieg. Ktoś się zbliżał, a mężczyźnie serce podeszło do gardła. Czyżby prezydentowa odkryła jego obecność i chciała go zabić? Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył dzieciaka, na oko ośmioletniego chłopca, który trzymał na rękach kota… Jego kota.

- To chyba pana zwierzaczek, prawda? – odezwał się chłopak. Dopiero teraz Hash przyjrzał mu się lepiej. Dzieciak miał podbite oczy a zakrzepnięta krew zalegała całą górną wargę. Ogólnie nie wyglądał dobrze. – Widziałem, jak wcześniej pan go wnosił na górę. Dzisiaj znalazłem go przy kontenerach na śmieci. – netrunner spojrzał na dzieciaka. Chłopiec tulił zwierzaka do siebie, dając mu dodatkowe ciepło, choć sam nie wyglądał na takiego, któremu byłoby ciepło w taką pogodę. – Obieca mi pan, że się nim dobrze zajmie? Koty chadzają własnymi ścieżkami, ale lubią, gdy ktoś o nie dba. – uśmiechnął się, a siniaki pod jego oczami z fioletowej barwy przeszły w zieloną. – Mógłbym się napić ciepłej herbaty u pana? – zapytał zwracając Hashowi kota. – Tylko herbaty, nie proszę o więcej…

* * *

John i Golem zwykle trzymali się razem, a jeśli już pojawiali się gdzieś wspólnie to zwiastowało ciekawą noc. Nie inaczej było tym razem, zwłaszcza, że obaj mieli idealne predyspozycje do ściągania na siebie różnych ciekawych sytuacji.


Przejeżdżając obok klubu Scripts przed którym niewiele się działo, rzucili okiem na pobliską alejkę, w której ktoś wyłączył światła. Z oddali dochodziły ich odgłosy zaciętej walki, więc obaj panowie skierowali się w tamtym kierunku. Nieco zdziwili się, gdy ich oczom ukazała się para Azjatów – mężczyzna i kobieta, którzy niczym jedno ciało rozprawiali się z jakimiś kolesiami w garniakach. John dostrzegł logo Cytadeli na ich ubraniach.

Kobieta o długich, czarnych włosach poruszała się niczym kot rozdzielając z niezwykłą finezją ciosy swą kataną między kilku przeciwników. Jej partner, obładowany cybernetyką i sprzętem bez mrugnięcia okiem wybebeszał nadciągających kolejnych oponentów. Mimo, że mężczyzn w garniturach i z bronią było więcej, widać było, że nie mają najmniejszych szans w starciu z tą parą. Chwilę później na polu bitwy stała tylko dwójka azjatów.

- Skrót? Droga na skróty, tak? – kobieta wprawnym ruchem wytarła katanę z krwi. – Jeszcze jedna taka droga i skrócę cię o łeb, bracie.
- Nie mogłem przewidzieć, że nas tu zastaną. – mruknął szorstko mężczyzna. – Poza tym jak widzisz, poradziliśmy sobie nienagannie.
- To nie koniec. Mamy kolejne towarzystwo. – Azjatka uniosła katanę w górę przyjmując pozycję do walki. Mężczyzna skierował w waszą stronę dwa potężne karabiny…

* * *

Medyk przez chwilę wpatrywał się w ciało martwej kobiety z dziurą w głowie. Zrobił wszystko, by ją uratować, jednak wbrew pozorom mózg okazał się jej być potrzebny i biedaczka nie przeżyła. Przez chwilę zastanawiał się, czy ktoś odbierze zwłoki, czy może ma kogoś sam ściągnąć – wszak organy były cennym towarem, a te wydawała się mieć w świetnym stanie. Nie często trafiały mu się takie zdrowe okazy. Nadal było coś, co mu nie dawało spokoju. Jeszcze raz zerknął na wyniki badań krwi kobiety. Były takie… idealne. Rzeczywiście Melissa zdawała się być bardzo zadbaną, prowadzącą zdrowy tryb życia biurwą, jednak to już było przegięcie.

Wyjął probówkę z krwią kobiety i raz jeszcze rozmazał odrobinkę na szkle, po czym odstawił pod mikroskop. Zauważył jedynie dziwny rozpad czerwonych krwinek, gdy potężny huk wstrząsnął całym pomieszczeniem. Nim kurz opadł, do gabinetu wpadło około ośmiu ciężko uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach, z logiem Cytadeli na kamizelkach kuloodpornych.


Sixta nim się obejrzał, leżał skuty na zimnej podłodze i obserwował, jak sługusy Ann skrupulatnie niszczę wyniki badań i próbki krwi.
- Zostawcie to! – krzyknął, jednak noga na kręgosłupie była wystarczającym argumentem do tego, by się już nie odzywał w tej sprawie.
Oddział specjalny zabrał ciało Melissy, po czym polał laboratorium jakąś łatwopalną cieczą. Gdy Sixta został poderwany do pionu i wyprowadzony z budynku, rozległ się wybuch, a z okien posypały się kawałki szkła. Płomienie buchnęły z okiennic, po czym rozległ się odgłos zjadanych przez płomienie mebli.
- Zabieramy ich do Ula, Pani Prezydent się ucieszy – rzucił mężczyzna wyglądający na dowódcę oddziału.
 
__________________
Jestem tu po to, żeby grać i miło spędzać czas – jeśli chcesz się kłócić, to zapraszam pod blok; tam z pewnością znajdziesz łysych gentlemanów w dresach, którzy z Tobą podyskutują. A potem zbieraj pieniążki na protezę :).
Ouzaru jest offline