Dlaczego jeszcze godzinę temu przypuszczał, że wizyta w szpitalu szybko rozwiąże tę całą sprawę. Czyż nie znał życia i tego jak potrafi dopiec? Po raz kolejny codzienność podpisała się obiema rękami pod przysłowiem, że nadzieja matką głupich.
Tak właśnie się poczuł Władysław, gdy wszedł na salę. Oszukany i wykpiony przez los. Nie był to pierwszy raz, gdy coś podobnego odczuwał w swoim życiu, ale bolało to za każdym razem tak samo mocno.
Czuł się przygnieciony tym wszystkim, bezradny i opuszczony. Patrzył na dwa rzędy łóżek, na aparaturę obok nich i zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. W ułamku sekundy, pod zamkniętymi powiekami zobaczył tamto złowieszcze i przeklęte miejsce. Znowu strach zagościł w jego sercu. Z przerażeniem w oczach spojrzał na sufit, by upewnić się czy nie lecą z niego płatki popiołu.
...
Na szczęście nie. Wszystko wyglądało normalnie... chyba.
Jedynie uszkodzona świetlówka migała w drażniący oczy sposób. Władysław spojrzał na spoczywające na łóżku ciało księdza. Miał on zamknięte powieki i spokojny wyraz twarzy. Władkowi nie kojarzyło się to wcale ze snem. Ksiądz Antonii był pogodny, pełen życia i zawsze uśmiechnięty i chętny do pomocy każdemu, kto tego potrzebował. A teraz... teraz wyglądał tak jakby już nie żył.
Władysław nadal nie wiedział, czy to co przeżył było prawdą, czy tylko jakimś niewytłumaczalnym przypadkiem zbiorowego szaleństwa i halucynacji. I nawet ludzi stojący obok nie przekonali go do końca, że to wszystko było prawdą. Wolałby dowiedzieć się, że zwariował niż stanąć twarzą w twarz z prawdą. Prawdą która nie tyle była brutalna i bolesna, ile była po prostu śmiertelna. Cóż bowiem pozostaje człowiekowi, gdy dowie się że wszystko w co wierzył jest tylko omamem i iluzją?
Śmierć...
- Co jednak - pomyślał Władysław - gdy okaże się, że śmierć nie jest wybawieniem, a dopiero początkiem cierpień?
Sam wierzył, że kiedyś będzie żył wiecznie... w niebie. Teraz jednak podstawy tej wiary mocno się zachwiały i nic już nie było takie pewne jak jeszcze wczoraj.
- To straszne - krzyczały myśli mężczyzny.
Władysław potrzebował wsparcia i słów kogoś komu ufał. Ten jednak, kto mógł udzielić mu jakichkolwiek wyjaśnień, uspokoić i poprowadzić dalej, leżał nieprzytomny na szpitalnym łóżku.
Przez chwilę Władysław pomyślał, że kieliszek zimnej wódki dobrze, by mu zrobił. Postawił na nogi i rozjaśnił umysł. Odegnał jednak od siebie i ponure myśli i pragnienie alkoholowego zapomnienia i skupił się na tym co jest tu i teraz.
Mężczyzna spojrzał na stojących obok ludzi. Niby ich nie znał, ale czuł że mają ze sobą wiele wspólnego. On, ta młoda dziewczyna i ten facet, przeżyli razem coś... coś... co połączyło ich niewidzialną nicią. Władysław czuł, że ta więź jest bardzo silna i że bez nich tych ludzi obok, czułby się jeszcze bardziej zagubiony i przerażony.
Nachylił się delikatnie nad łóżkiem i półgłosem powiedział:
- Proszę księdza... to ja Władek - zawiesił na chwilę głos i czekał na reakcję.
- Ojcze Antonii! Słyszy mnie ojciec? - powtórzył głośniej, gdy nie doczekał się reakcji.
Patrzył przez chwilę w nieruchomą twarz księdza, która kojarzyła mu się nieodmiennie z pośmiertną gipsową maską.
Z lekką obawą chwycił księdza za ramię i delikatnie potrząsnął mówiąc:
- Ojcze Antonii! To ja Władysław! Ojcze!
__________________ Konto usunięte na prośbę użytkownika. |